Kiedy siedziałam w taksówce, zastanawiając się, czy nie ubrałam się przesadnie na tę okazję, spojrzałam przez okno i zobaczyłam matkę grzebiącą w śmietniku. Zapadł już zmrok. Porywisty marcowy wiatr miotał pasemkami pary sączącej się ze studzienek, przechodnie, z postawionymi kołnierzami, przemierzali ulicę szybkim krokiem. Utknęłam w korku dwie przecznice od miejsca, gdzie odbywało się przyjęcie, na które jechałam.
Mama stała niecałe pięć metrów ode mnie. Okutana w łachmany mające ją chronić przed wiosennym chłodem, grzebała w śmietniku, a jej pies, biało-czarny terier mieszaniec, baraszkował przy nogach. Zauważyłam dobrze znane mi gesty – sposób, w jaki przechylała głowę i wydymała dolną wargę, oglądając w skupieniu rzeczy wyciągnięte ze śmietnika, które ewentualnie mogły się przydać, błysk dziecięcej radości w szeroko otwartych oczach, gdy znalazła coś, co jej się spodobało. Długie, poprzetykane siwizną włosy były splątane i zmierzwione, oczy głęboko zapadnięte, lecz nadal przypominała mi tamtą mamę z dzieciństwa, która skakała z klifu z rozpostartymi ramionami, malowała na pustyni i czytała na głos Szekspira. Kości policzkowe miała wciąż mocno zarysowane, tylko cera zwiotczała i poczerwieniała po tych wszystkich latach i zimach spędzonych na dworze. Prawdopodobnie w oczach przechodniów wyglądała tak samo jak każdy z tysięcy bezdomnych w Nowym Jorku.
Nie widziałam jej od wielu miesięcy i kiedy podniosła wzrok, przestraszyłam się, że mnie zauważy i zawoła po imieniu, a ktoś, jadący na to samo przyjęcie, zobaczy nas razem, mama się przedstawi i mój sekret wyjdzie na jaw.
Osunęłam się niżej na siedzenie i poprosiłam taksówkarza, żeby zawrócił i zawiózł mnie do domu na Park Avenue.
Taksówka stanęła przed domem, odźwierny przytrzymał mi drzwi, windziarz zawiózł na moje piętro. Jak prawie każdego wieczoru mąż pracował do późna i ciszę w domu zakłócił jedynie stukot moich obcasów na wypolerowanej drewnianej podłodze. Nadal byłam roztrzęsiona niespodziewanym spotkaniem i widokiem mamy radośnie grzebiącej w śmietniku. Nastawiłam płytę z Vivaldim w nadziei, że muzyka mnie ukoi.
Rozejrzałam się po pokoju. Stały tu wazy z brązu i srebra z przełomu wieków, stare książki z podniszczonymi skórzanymi grzbietami, wyszukiwane na pchlich targach. A także mapy z czasów króla Jerzego, które dałam do oprawy, perskie kobierce oraz głęboki skórzany fotel, w który lubiłam się zagłębić pod koniec dnia. Usiłowałam stworzyć tu swój dom, przeobrazić go w takie miejsce, gdzie chciałabym mieszkać, ja, taka, jaką pragnęłam być. Nigdy jednak nie cieszyłam się w pełni swoim pokojem, bo martwiłam się o mamę i tatę przycupniętych gdzieś na chodnikowej kratce. Przejmowałam się nimi, a zarazem odczuwałam zażenowanie i wstyd, że noszę perły i mieszkam na Park Avenue, gdy moi rodzice szukają ciepłego kąta i pożywienia.
Co mogłam na to poradzić? Wiele razy próbowałam im pomóc, lecz tata twierdził z uporem, że niczego im nie potrzeba, a mama prosiła o coś tak absurdalnego jak perfumy w atomizerze albo karta członkowska klubu fitness. Twierdzili, że żyją tak, jak im się podoba.
Kiedy ukryłam się w taksówce przed mamą, poczułam do siebie nienawiść – nienawidziłam swoich antyków, ubrań i mieszkania. Musiałam coś zrobić, zadzwoniłam więc do znajomej mamy i zostawiłam wiadomość. Tak się kontaktowałyśmy. Zawsze upływało parę dni, zanim mama oddzwoniła, i tak jak zawsze rozmawiała ze mną pogodnym, swobodnym tonem, jakbyśmy dzień wcześniej zjadły razem lunch. Powiedziałam, że chcę się z nią zobaczyć, i zaprosiłam do mnie do domu, ale ona wolała spotkać się w jakimś lokalu. Uwielbiała jadać na mieście, więc umówiłyśmy się na lunch w jej ulubionej chińskiej restauracji.
Kiedy przyszłam, siedziała w boksie i studiowała menu. Zadała sobie trud, żeby się trochę ogarnąć. Była ubrana w obszerny, popielaty sweter z kilkoma jaśniejszymi plamami, a na nogach miała czarne męskie buty. Umyła twarz, ale szyja i skronie pozostały szare od brudu.
Pomachała radośnie na mój widok.
– Moja dziewczynka! – zawołała.
Pocałowałam ją w policzek. Już zdążyła zgarnąć ze stołu do torebki wszystkie saszetki z sosem sojowym i z pikantną musztardą. Teraz z drewnianej miseczki przesypała do niej suchy makaron.
– Mała przekąska na później – wyjaśniła.
Złożyłyśmy zamówienie. Mama wybrała seafood delight.
– Wiesz, jak uwielbiam owoce morza – powiedziała.
Zaczęła mówić o Picassie. Widziała jego wystawę i doszła do wniosku, że został przereklamowany. Jej zdaniem kubizm jest efekciarski. Po okresie różowym Picasso nie namalował już niczego godnego uwagi.
– Martwię się o ciebie – wyznałam. – Powiedz, jak mogę ci pomóc.
Jej uśmiech przygasł.
– Dlaczego sądzisz, że potrzebuję pomocy?
– Nie jestem bogata – zastrzegłam się. – Ale mam trochę pieniędzy. Powiedz, czego potrzebujesz.
Zastanawiała się przez chwilę.
– Przydałaby mi się wizyta u kosmetyczki.
– Bądź poważna.
– Mówię serio. Dobry wygląd poprawia kobiecie samopoczucie.
– No nie, mamo. – Poczułam charakterystyczne sztywnienie mięśni barków, co nieustannie powtarzało się w trakcie naszych rozmów. – Mam na myśli coś, co pomogłoby odmienić wasze życie, ułatwić je.
– Chcesz mi pomóc w odmianie życia? – zdziwiła się. – Jestem z niego zadowolona. To ty potrzebujesz pomocy. Masz pogmatwany system wartości.
– Mamo, parę dni temu widziałam, jak grzebałaś w śmietniku w East Village.
– Hm, ludzie w tym kraju są nadto rozrzutni. To mój sposób na recykling. – Wzięła do ust kęs seafood delight. – Dlaczego się ze mną nie przywitałaś?
– Bo się potwornie wstydziłam, mamo. Schowałam się.
– Widzisz? – wytknęła mi, celując we mnie pałeczką. – No właśnie. Dokładnie o tym mówię. Zbyt łatwo popadasz w zakłopotanie. Jesteśmy z ojcem tacy, jacy jesteśmy. I musisz się z tym pogodzić.
– A co mam powiedzieć ludziom o moich rodzicach?
– Powiedz im prawdę – zaproponowała. – To takie proste (...)