"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Antarktyda. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Antarktyda. Pokaż wszystkie posty
Rzecz Alan Dean Foster

Rzecz Alan Dean Foster

"Albowiem Oni przybyli spod innego słońca, z planety spoza naszego układu. Oni przybyli ze świata błękitnego słońca."

Surowa i niezbyt lotna narracja podkreśla tylko klimat tej powieści, która jest chyba bardziej przerażająca niż film, ze względu właśnie na tą surowość.
ŚWIETNA atmosfera zagrożenia - nie wiadomo, kto jest kim... Poza tym zimno, mróz, pustka i bezradność.

Polecam!


MOJA OCENA: 7/10

PRZECZYTAJ FRAGMENT!

1.
Wszędzie cuchnęło. Przedziwny, przyprawiający o mdłości smród, na jaki natknąć się można tylko w skutych lodem barakach antarktycznego obozu, był mieszaniną zaduchu, parującego ludzkiego potu i intensywnego fetoru stopionego foczego łoju: Odór mazidła walczył ze stęchłym smrodem zmoczonych potem i śniegiem futer. Powietrze wypełniał drażniący swąd przypalającego się gotowanego tłuszczu, tłumiąc całkiem już przyjemny zapach psów.
Dołączał się do tego odór oleju maszynowego, kontrastujący ostro z obrzydliwą wonią garbowanej skóry i rzemieni na uprząż. Mimo wszystko z owego pomieszanego fetoru istoto ludzkich, psów, maszyn, kuchni wybijało się coś jeszcze obrzydliwszego. Była to woń osobliwa, od której włos jeżył się na głowie - woń obca w świecie rzeczy i ludzi: I był to zapach istoty żywej, pochodził jednak z czegoś, co leżało na stole, związane sznurem i zawinięte w brezent; z czegoś, co ociekało powoli i systematycznie na masywne deski, mokre i nędzne, w nie osłoniętym, oślepiającym świetle elektrycznym.
Blair, biolog wyprawy; niski i łysy jak kolano, szarpnął nerwowo tkaninę, odsłaniając ciemny lód, i natychmiast gorączkowo naciągnął brezent z powrotem. Jego drobne, ptasie ruchy, wykonywane z tłumioną gorliwością, odbijały się tańczącym cieniem na brzegach zawieszonej pod niskim sufitem brudnoszarej bielizny. Równiutki kosmyk siwiejących włosów opasujących jego łysą czaszkę otaczał komiczną aureolą ocienioną głowę.
Komendant Garry podszedł do stołu, odsuwając na bok zwisające luźno nogawki bielizny. Wolno przebiegał oczyma ludzi, ściśniętych jak śledzie w beczce wewnątrz budynku administracyjnego. Jego wysoka postać wyprostowała się wreszcie.
- Trzydziestu siedmiu. I wszyscy tutaj - skinął głową. Mówił niskim głosem, którego ton zdradzał wyraźne oznaki władzy wynikające tak z charakteru, jak i z funkcji dowódcy.
- Znacie w skrócie historię tego znaleziska, na które natknęła się Druga Wyprawa Polarna. Naradzałem się już z moim zastępcą McReadym i z Norrisem, jak również z Blairem i z doktorem Copperem. Są różnice zdań, a ponieważ dotyczy to całej grupy, sprawiedliwość wymaga, aby wypowiedzieli się wszyscy uczestnicy wyprawy.
- Poproszę McReady’ego o podanie wam szczegółów tej historii, ponieważ byliście wszyscy zbyt zajęci własną pracą, by dokładnie śledzić działania innych. McReady?
Wyłoniwszy się z niebieskiego od dymu dalszego planu, McReady - jak postać z jakiejś zapomnianej baśni, jak majacząca groźnie statua z brązu, w której trwało życie - ruszył w ich stronę. Miał sześć stóp i cztery cale wzrostu. Zatrzymał się przy stole, a potem wyprostował, w charakterystyczny sposób spoglądając w górę, aby upewnić się, czy pod belkami niskiego stropu wystarczy miejsca na głowę. Miał wciąż na sobie gruby, wściekle pomarańczowy skafander, który na jego olbrzymim ciele wyglądał wcale nieźle. Nawet tutaj, pod dachem, cztery stopy od nanoszącego śnieg wiatru, hulającego po antarktycznej pustyni, wdzierał się ziąb zamarzniętego lądu, tłumacząc szorstkość tego człowieka. Człowieka z brązu, z wielką rudobrązową brodą i bujnych włosach tego samego koloru. Z brązu miał dłonie, żylaste, jakby owinięte powrozami, które na przemian zaciskały się i otwierały. Nawet głęboko osadzone pod grubymi brwiami oczy wyglądały jak odlane z brązu.
Z ostrych, twardych rysów jego twarzy i dźwięcznych tonów niskiego głosu, dawało się odczytać stalową wytrzymałość, która nie zmniejszała się z latami.
- Norris i Blair zgadzają się co do jednego: zwierzę, które znaleźliśmy, nie pochodzi z Ziemi - powiedział. - Norris obawia się, że może w tym tkwić jakieś niebezpieczeństwo. Blair twierdzi, że nie ma żadnego.
Wrócę jednak do tego, w jaki sposób i dlaczego znaleźliśmy to stworzenie. Zanim tu przybyliśmy, wydawało się, że punkt ten znajduje się dokładnie na południowym biegunie magnetycznym Ziemi. Igła kompasu skierowana jest prosto w dół, wszyscy o tym wiecie.
Bardziej czułe przyrządy fizyczne, przyrządy sporządzone specjalnie na tę wyprawę w celu badania pola magnetycznego, wykryły dodatkowe oddziaływanie - dodatkowe i słabsze pole magnetyczne znajduje się około osiem- dziesięciu mil stąd na południowy zachód.
Druga Wyprawa wyruszyła, aby je zbadać. Nie ma potrzeby wchodzenia w szczegóły.
Znaleźliśmy źródło, chociaż nie był to ani olbrzymi meteoryt, ani magnetyczna góra, którą Norris spodziewał się odkryć. Oczywiście, że ruda żelaza jest magnetyczna, żelazo bardziej, a niektóre specjalne rodzaje stali jeszcze bardziej. Z pomiarów powierzchniowych wynikało, że odkryty drugi biegun jest mały: tak niewielki, iż jego oddziaływanie magnetyczne ma wprost śmieszną wartość. Żadna ze znanych substancji magnetycznych nie oddziaływałaby w taki sposób. Sondowanie wykazało, iż pole znajduje się na głębokości stu stóp pod powierzchnią lądolodu.
Uważam, że powinniście wiedzieć, jak wygląda to miejsce. Van Wall mówi, że jest tam rozległy płaskowyż, równinna przestrzeń ciągnąca się na odległość ponad stu pięćdziesięciu mil dokładnie na południe od Drugiej Bazy. Nie miał czasu ani paliwa, by lecieć dalej, lecz stwierdził, że równina biegnie dokładnie na południe. Właśnie tam, gdzie to coś było ukryte, znajduje się grzbiet zatopionego pod lodem łańcucha górskiego - granitowy, niewzruszony mur, udaremniający ruch lodów napierających od południa.
Dokładnie czterysta mil stąd na południe znajduje się płaskowyż Bieguna Południowego. Pytaliście mnie przy różnych okazjach, dlaczego ociepla się tu, kiedy nasila się wiatr, i większość z was wie dlaczego. Jako meteorolog założyłem, że nie ma takiego wiatru, który mógłby wiać przy minus sześćdziesięciu stopniach, że tylko wiatr o prędkości mniejszej niż pięć mil mógłby wiać przy minus pięćdziesięciu, nie powodując ocieplenia wskutek tarcia o podłoże, śnieg, lód, no i o samo powietrze.
Przez dwanaście dni obozowaliśmy na krawędzi tej pogrążonej w lodzie góry. Wkopaliśmy obozowisko w głąb niebieskiego lodu, którego większość odparowaliśmy. Przez dwanaście dni z rzędu wiatr wiał z prędkością czterdziestu pięciu mil na godzinę. Wzrastała ona nawet do czterdziestu ośmiu, a czasami spadała do czterdziestu jeden. Temperatura wynosiła minus pięćdziesiąt trzy stopnie. Wzrastała do minus pięćdziesięciu i spadała do minus pięćdziesięciu ośmiu. Z meteorologicznego punktu widzenia było to niemożliwe, a trwało nieprzerwanie przez dwanaście dni i dwanaście nocy.
Gdzieś dalej na południu zmrożone powietrze z płaskowyża Bieguna Południowego ześlizguje się po lodowcu z tej liczącej osiemnaście tysięcy stóp czaszy do górskiej przełęczy, skąd kieruje się na północ. Musi istnieć jakiś lejowaty łańcuch górski, który kieruje je i porywa na odległość czterystu mil, aby ugodziło w ten otwarty płaskowyż, na którym odkryliśmy drugi biegun. Trzysta pięćdziesiąt mil dalej na północ powietrze dociera do Południowego Oceanu Lodowatego.
Ocean jest zamrożony od czasu, kiedy dwadzieścia milionów lat temu zamarzła Antarktyda. Nie było nigdy odwilży.
Antarktyda zaczęła zamarzać dwadzieścia milionów lat temu. Badaliśmy, myśleliśmy, spekulowaliśmy. Przypuszczamy, że stało się coś takiego: Coś przyleciało z Kosmosu, jakiś statek. Widzieliśmy go tam, w niebieskim lodzie, coś w rodzaju łodzi podwodnej bez kiosku i sterów wysokości, o długości dwustu osiemdziesięciu stóp i średnicy czterdziestu pięciu w najgrubszym miejscu.
- No i co ty na to, Van Wall? Z Kosmosu?!
- Tak, ale dokładniej wyjaśnię to później - ciągnął McReady pewnym głosem.
- Statek przyleciał z przestrzeni, sterowany i unoszony dzięki siłom nie odkrytym jeszcze przez człowieka, i jakimś trafem - może coś się wówczas popsuło - wpadł w ziemskie pole magnetyczne. Przyleciał tu na południe, prawdopodobnie w sposób nie kontrolowany, okrążając biegun magnetyczny. To dzika kraina, ale gdy Antarktyda wciąż jeszcze zamarzała; musiała być tysiąc razy dziksza. Kiedy ląd ulegał zlodowaceniu, powstawały tu śnieżne zamiecie, wiry, zaspy i opady świeżego śniegu. Trąby powietrzne musiały być szczególnie silne, a wiatr gęstym, białym całunem okrywał krawędź schowanej teraz góry.

Statek uderzył dziobem w potężny granitowy mur i roztrzaskał się. Nie wszyscy pasażerowie ponieśli śmierć, pojazd za to musiał ulec zniszczeniu, a mechanizm napędowy zablokowaniu. Norris przypuszcza, że statek dostał się w ziemskie pole magnetyczne. Żadne dzieło istot inteligentnych nie może dostać się we wpływ potężnych sił przyrody tej planety i nie ulec zniszczeniu.
Jeden z pasażerów wydostał się na zewnątrz. Prędkość wiatru, który tam przeżyliśmy, nigdy nie spadała poniżej czterdziestu jeden mil, a temperatura nigdy nie wzrastała powyżej minus pięćdziesięciu stopni. Wtedy wiatr musiał być jeszcze silniejszy. Pędzony wiatrem śnieg tworzył grubą pokrywę. Po zrobieniu kilku kroków stworzenie się zgubiło. - McReady przerwał na chwilę; głęboki, mocny głos ustąpił miejsca huczącemu w górze wiatrowi i niespokojnemu, złośliwemu bulgotaniu w kominie kuchennego pieca.
Nad głowami szalał wicher. Poderwany zawodzącym wiatrem śnieg mknął poziomymi, oślepiającymi smugami w poprzek frontowej części zakopanego obozu. Gdyby ktoś wyszedł z podziemnego korytarza łączącego poszczególne baraki pod śniegiem, zgubiłby się po zrobieniu kilku kroków. Na zewnątrz, na wysokość trzystu stóp wznosiła się w górę smukła, czarna szpila radiowego masztu, którego wierzchołek sięgał czystego nocnego nieba.
Nieba; pod którym słaby, jęczący wiatr pędził jednostajnie z jednego krańca na drugi, pod osłoną wijącej się ognistym językiem zorzy polarnej. W oddali horyzont płonął dziwacznymi, wściekłymi kolorami brzasku o północy. Tak wyglądał świt na wysokości trzystu stóp nad Antarktydą.
Niżej panowała biała śmierć. Śmierć kłującego jak igły zimna, pchanego falą wiatru, wysysającego ciepło ze wszystkiego, co było ciepłe. Ziąb i biała mgła wiecznie trwającej zamieci, drobinek pędzącego śniegu, który zaćmiewa wszystko.
Kinner, niewysoki kucharz o pełnej blizn twarzy, skrzywił się. Pięć dni temu wyszedł na powierzchnię, aby wydostać ukryty zapas zamrożonej wołowiny. Wyciągnął go i zaczął wracać, kiedy poczuł gwałtowny podmuch południowego, mrożącego śnieg wiatru. Zimna, biała śmierć, którą powiało po ziemi, oślepiła go po dwudziestu sekundach. Błądził w kółko jak oszalały. Dopiero po pół godzinie ubezpieczeni linami ludzie z obozu znaleźli go w nieprzebytych ciemnościach. Łatwo było człowiekowi - czy stworzeniu - zagubić się już po kilku krokach.
- Niosący śnieg wiatr był wtedy prawdopodobnie jeszcze bardziej niepokonany niż ten, który znamy. - Słowa McReady’ego ożywiły pamięć Kinnera. Przypomniał sobie powitania, przejmująco wilgotne ciepło budynku administracyjnego. - Pasażer statku także nie był, jak się okazuje, do tych warunków przygotowany. Zamarzł w odległości dziesięciu stóp od statku.
Kopaliśmy przejście, aby dotrzeć do statku, i przypadkowo natknęliśmy się na zamarznięte stworzenie. Barclay rąbnął je w czaszkę toporem do cięcia lodu.
Kiedy zobaczyliśmy, co to było, Barclay wrócił do parowego traktora, uruchomił go, i kiedy wzrosło ciśnienie pary, wezwał Blaira i doktora Coppera. Sam źle się wtedy poczuł.
Rzeczywiście chorował przez trzy dni.
Kiedy zjawili się Blair i Copper, wycięliśmy bryłę lodu ze stworzeniem w środku, jak je widzicie, owinęliśmy ją i załadowali na traktor w drogę powrotną. Chcieliśmy jeszcze dostać się do tamtego statku.
Dotarliśmy do burty i odkryliśmy, że była z metalu, którego nie znamy. Nasze antymagnetyczne przyrządy ze stopu berylowego nie ruszyły go. Barclay miał w traktorze jakieś stalowe narzędzia, ale i one nawet go nie drasnęły. Przeprowadziliśmy odpowiednie testy, użyliśmy też kwasu z akumulatora, ale bez skutku.
Musieli przeprowadzić pasywację, aby uodpornić w ten sposób magnezowy metal na kwas. Stop zawierał co najmniej dziewięćdziesiąt pięć procent magnezu. Nie wiedzieliśmy jednak o tym, dlatego gdy zauważyliśmy otwartą komorę śluzową włazu, wycięliśmy ją naokoło. W jej wnętrzu, do którego nie mogliśmy się dostać, był tylko twardy lód. Przez małą szczelinę zajrzeliśmy do środka i zobaczyliśmy tam tylko metal i narzędzia. Dlatego zdecydowaliśmy się wzruszyć lód za pomocą materiału wybuchowego.
Mieliśmy ładunku dekanitowe i termit, który działa na lód zmiękczająco. Dekanit mógłby zniszczyć cenne przedmioty, podczas gdy żar termitu stopiłby tylko lód. Doktor Copper, Norris i ja umieściliśmy dwudziestopięciofuntowy ładunek termitowy, założyliśmy przewody i zabraliśmy zapalnik aż na powierzchnię, gdzie czekał traktor parowy Blaira. W odległości stu jardów, po drugiej stronie granitowej ściany odstrzeliliśmy ładunek.
Magnezowy metal oczywiście się zapalił. Ogień wybuchu rozbłyskiwał i przygasał, po czym wybuchł płomieniem. Wróciliśmy biegiem do traktora. Oślepiające światło wzmagało się coraz bardziej. Z miejsca, w którym się znajdowaliśmy, mogliśmy obserwować całe pole lodowe, iluminowane z dołu światłem jasnym nie do wytrzymania; cień statku kładł się ogromnym, ciemnym stożkiem, skierowanym na północ, gdzie mrok już mijał. Trwało to jeszcze przez chwilę. Naliczyliśmy trzy kolejne tajemnicze stwory, którymi mogli być zamrożeni pozostali pasażerowie. Następnie lód zaczął łamać się z trzaskiem i kruszyć o statek.
Dlatego właśnie opowiedziałem wam o tym miejscu. Wiatr, który miótł śniegiem z bieguna, mieliśmy za plecami. Płomienie pary i wodoru zostały rozdarte w białą lodową mgłę.
Żarzące się pod lodem ciepło uchodziło w kierunku Południowego Oceanu Lodowatego, nim zdążyło nas dosięgnąć. W przeciwnym razie nie wrócilibyśmy, pomimo osłony granitowego grzbietu.
Zdołaliśmy jakoś zobaczyć w tym oślepiającym piekle olbrzymie powyginane kształty, rozżarzone, czarne kolosy. Przez pewien czas wyrzucały one z siebie szalony żar magnezu.
Wiedzieliśmy, że musiały to być silniki. Tajemnica pochłaniana przez żar - tajemnica, która oddałaby planety w ręce człowieka. Tajemnicze mechanizmy zdolne unieść ten statek i napędzać go. Tajemnica, wchłonięta przez potężne ziemskie pole magnetyczne. Zobaczyłem, jak Norris porusza wargami, i schyliłem głowę. Nie słyszałem, co mówi.
Puściła izolacja, czy coś takiego. Naruszone zostało całe ziemskie pole magnetyczne, które wchłonęło statek przed dwudziestoma milionami lat. Zorza na niebie spełzła i cały płaskowyż w tym miejscu skąpał się w zimnym ogniu, który przyćmił wszystko. Topór rozpalił się w mojej dłoni do czerwoności i syczał krusząc lód. Metalowe guziki przy ubraniu stopiły się. Stalowoniebieski płomień wypalał granitowy mur od dołu ku górze.
Potem załamały się z hukiem lodowe ściany. Przez chwilę dał się słyszeć kruchy trzask, podobny do odgłosu suchego lodu prasowanego między przedmiotami z metalu.
Zostaliśmy oślepieni i godzinami chodziliśmy po omacku w ciemnościach, aż oczy wróciły nam do normy. Stwierdziliśmy, że w obrębie mili stopiły się doszczętnie wszystkie zwoje drutu, prądnice, odbiorniki radiowe, słuchawki, głośniki. Gdybyśmy nie mieli traktora parowego, nie przedostalibyśmy się do Drugiego Obozu.
Jak wiecie, o wschodzie słońca Van Wall przyleciał z Wielkiego Magnesu.
Wróciliśmy do domu najszybciej, jak było można. Tak wygląda historia tego czegoś - McReady ruchem wielkiej, brązowej brody wskazał leżącego na stole stwora (...)

***

Fascynująca powieść Alana Deana Fostera na podstawie scenariusza Billa Lancastera do głośnego filmu Johna Carpentera.
Dwunastu ludzi sterroryzowanych przez niezidentyfikowane " Coś" przeżywa tragedię w warunkach zdradliwej Antarktydy.
Czy mają szansę przeżycia?





EKRANIZACJA
/KLIKNIJ ZDJĘCIE/



TRAILER








Opowieść Artura Gordona Pyma z Nantucket Edgar Allan Poe

Opowieść Artura Gordona Pyma z Nantucket Edgar Allan Poe

"... ze wszystkich bólów i nieszczęść, jakie się przytrafić mogą człowiekowi, żadne nie przysparza tak potwornych mąk fizycznych i moralnych jak pogrzebanie żywcem. Bezwzględna, ciemna noc wokół ofiary, straszliwy ucisk w płucach, duszące wilgotne wyziewy ziemi! A wszystkie te cierpienia zwiększa jeszcze przerażające poczucie, że nie ma najmniejszej nadziei, że człowiek już znajduje się w grobie. Wywołuje to w ludzkim sercu uczucie zimnej grozy i dławiącego strachu, uczucie nie do zniesienia i nie do opisania."

Jak to bywa, że niektóre klasyki, pomimo trudności przekazu i swoistej narracji, aż ociekają klimatem?
Świetne ilustracje.

POLECAM!

MOJA OCENA: 8/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!




***

"Jest to jedyna ukończona powieść amerykańskiego pisarza Edgara Allana Poe, opublikowana w 1838 roku.

Przedstawia ona historię młodego Artura Gordona Pyma, który postanawia ukryć się na pokładzie statku Grampus. Od tego momentu przydarzają mu się niezwykłe przygody, jest świadkiem katastrofy morskiej, buntu czy kanibalizmu. Opowieść rozpoczyna się całkiem konwencjonalną wyprawą morską, lecz staje się znacznie bardziej osobliwa i trudna do sklasyfikowania w ostatnich rozdziałach..."




Chłodny dotyk Albert Sánchez Piñol

Chłodny dotyk Albert Sánchez Piñol

"Nigdy nie jesteśmy wystarczająco daleko od tych, których nienawidzimy. Na tej samej zasadzie przypuszczalnie nigdy nie będziemy dostatecznie blisko tych, których kochamy. Kiedy wsiadałem na statek, znałem już tę straszną prawdę. Ale są zasady zasługujące na naszą uwagę i takie, z którymi nie warto dyskutować."

Jest klimat, jest moc. To taka lepsza odmiana (moim zdaniem) Kształtu wody.
Stary irlandzki bojownik o niepodległość, pozbawiony motywacji do dalszej egzystencji, postanawia uciec od społeczeństwa.
Akceptuje on ofertę pracy jak meteorolog, mającej trwać rok,  na zapomnianej, bezludnej  wyspie w środku Oceanu Atlantyckiego, z dala od wszelkich szlaków żeglugi.
Prawdziwe pustkowie, nie tylko morskie.
Na tej wyspie jest tylko jeden mieszkaniec, oficer sygnałowy Batís Caffó, który ignoruje przybysza. Tak więc bohater jest skazany na samotność - tak jak chciał.
Jednak już pierwszej nocy okazuje się, że wyspa może i jest bezludna, ale nie jest niezamieszkała...

Po zmroku ukazuje swe prawdziwe oblicze i prawowitych jej mieszkańców...

Narracja, choć dość wymagająca przez wzgląd na język i (chyba) narodowość autora, trzyma klimat i poczucie zagrożenia, odosobnienia, tajemnicy, samotności i grozy.
Świetnie też ukazuje wewnętrzną walkę głównego bohatera.

Ekranizacja prawie idealna z książką, przynajmniej, jeśli chodzi o atmosferę. 

Horrorexpres - dzięki za wrzutkę filmu!

MOJA OCENA: 7/10


PRZECZYTAJ FRAGMENT!


Nigdy nie jesteśmy wystarczająco daleko od tych, których nienawidzimy. Na tej
samej zasadzie przypuszczalnie nigdy nie będziemy dostatecznie blisko tych, których kochamy. Kiedy wsiadałem na statek, znałem już tę straszną prawdę. Ale są zasady zasługujące na naszą uwagę i takie, z którymi nie warto dyskutować.
Po raz pierwszy wyspa ukazała się nam o świcie. Trzydzieści trzy dni temu delfiny przestały płynąć za rufą; od dziewiętnastu dni wypuszczaliśmy obłoki pary przy każdym oddechu. Szkoccy marynarze włożyli długie do łokcia rękawice i gęste futra, w których wyglądali jak morsy. Senegalczycy w tych zimnych szerokościach geograficznych przeżywali prawdziwe katusze. Kapitan pozwalał im smarować czoło i policzki ochronną warstwą tłuszczu, który później dostawał się do oczu. Kapały im łzy, ale nigdy się nie skarżyli.
– Oto pańska wyspa. Niech pan patrzy, tam na horyzoncie – powiedział kapitan.
Nie mogłem jej dostrzec. Widziałem tylko ciągle to samo zimne morze, przysłonięte tu i ówdzie chmurami. Choć byliśmy daleko na południu, jak dotąd nie pojawiły się groźne zarysy gór lodowych i nie urozmaiciły nam podróży. Ani śladu brył lodu, żadnego dryfującego kolosa, żadnego widowiska natury. Znosiliśmy niedogodności południa, a ono nie chciało do nas przemówić wielkim głosem. A więc mój cel znajdował się na nieprzekraczalnej granicy wiecznego lodu. Kapitan podał mi lornetkę. 
- A teraz? Widzi pan? 
Tak, teraz ją widziałem. 
Ziemia wciśnięta pomiędzy szarość oceanu i szarość nieba, otoczona pierścieniem białej piany. Tylko tyle. Musiałem czekać jeszcze godzinę. Później, w miarę jak się zbliżaliśmy, kontury stawały się coraz lepiej widoczne.
Oto moje przyszłe siedlisko. 
Wyspa na długość mierzyła najwyżej półtora kilometra i miała kształt litery L. Na północnym krańcu, na granitowej skale, wznosiła się latarnia morska, wysoka jak dzwonnica. Sama w sobie nie wydawałaby się może imponująca, ale niewielkie rozmiary wyspy nadawały jej masywność budowli megalitycznej. Na południu, u podstawy litery L, znajdowało się nieco mniejsze wzniesienie, a na nim stacja meteorologiczna, czyli mój dom. 
Między tymi dwoma budynkami rozciągało się coś w rodzaju wąskiej doliny, porośniętej roślinnością lubiącą wilgoć. Drzewa rosły w stadzie, jak zwierzęta, które się cisną, szukając dla bezpieczeństwa bliskości sąsiednich ciał. Porastał je dziwny mech, gęstszy niż dzikie zarośla, wysoki do kolan, który brudził drzewa plamami w trzech kolorach: niebieskim, fioletowym i czarnym.
Wyspa była otoczona rafami, wystającymi gdzieniegdzie z wody. Z tego powodu
nie można było rzucić kotwicy w odległości mniejszej niż trzysta metrów od jedynej na tej wyspie plaży, rozciągającej się przed samym domem. Nie pozostawało więc nic innego, jak załadować się z całym dobytkiem do szalupy. 
Kapitan wyświadczył mi całkiem bezinteresowną uprzejmość, wychodząc ze mną na ląd, choć nie musiał tego robić. Podczas długiej podróży udało nam się jednak osiągnąć ów bliski stopień zażyłości, jaki czasem pojawia się między przedstawicielami różnych pokoleń. Pochodził z którejś z portowych dzielnic Hamburga, choć później wybrał sobie na ojczyznę Danię. 
Jego znakiem szczególnym były oczy. Kiedy wpatrywał się w kogoś, wszystko inne traciło znaczenie. Ludzi oceniał z wnikliwością entomologa, a sytuacje ze znawstwem eksperta. Niektórzy brali to za surowość. Mnie się wydaje, że w ten sposób wprowadzał w życie zasady tolerancji, głęboko ukryte w zakamarkach duszy. Nigdy by nie wyznał miłości bliźniego słowami, ale poświęcał mu wszystkie swoje czyny. Zawsze mnie traktował z uprzejmością zawodowego kata. Gdyby mógł coś dla mnie zrobić, zrobiłby to na pewno.
Kimże ja w końcu byłem? Mężczyzną raczej młodym niż dojrzałym, oddelegowanym na maleńką wyspę, smaganą polarnymi wiatrami. Miałem tam spędzić dwanaście miesięcy w samotności, jak wygnaniec, z dala od cywilizacji, wykonując pracę równie monotonną, co nieistotną, polegającą na zapisywaniu siły, kierunku i częstotliwości wiatrów, zgodnie z międzynarodowymi umowami żeglugi morskiej. 
Owszem, pensja była całkiem niezła. 
Ale nikt by się nie podjął takiej pracy dla pieniędzy.
Dotarliśmy na plażę z kapitanem i ośmiu marynarzami w czterech szalupach. Wyładowanie aprowizacji na cały rok, a do tego jeszcze skrzyń z moimi rzeczami, musiało trochę potrwać. Miałem sporo książek. Wiedziałem, że czasu będę miał aż nadto, i chciałem zająć umysł lekturami, na które nie mogłem sobie pozwolić w ostatnich latach.
- No, to jesteśmy – powiedział kapitan, kiedy już zorientował się, że wyładunek nie pójdzie tak szybko. 
Wyszliśmy obaj na piaszczystą plażę. Do domu prowadziła wspinająca się pod górę ścieżka. Poprzedni mieszkaniec z braku lepszego zajęcia wyposażył ją w poręcz z wypolerowanych kawałków drewna, wyrzuconych na morski brzeg, wbijając je po prostu w ziemię. Tak, to było logiczne skojarzenie. Trudno uwierzyć, ale dopiero ten szczegół naprowadził mnie na myśl o moim poprzedniku. Tamten człowiek był kimś konkretnym; widziałem właśnie jeden z efektów jego oddziaływania na świat, nieważne, że dość przypadkowy. Myśląc o nim, powiedziałem:
– To dziwne, że poprzedni meteorolog nie wyszedł nam na spotkanie. Powinien być zadowolony, że go zastąpimy na posterunku.
Jak zwykle w moich rozmowach z kapitanem i tym razem zaraz musiałem ugryźć się w język – jego myśli zawsze o moment wyprzedzały moje. 
Staliśmy już przed domem.
Spadzisty dach, pokryty łupkowymi dachówkami, i ściany z czerwonej cegły składały się na konstrukcję pozbawioną wdzięku i proporcji. W Alpach tak mogłoby wyglądać górskie schronisko albo leśna pustelnia czy wartownia.
Kapitan stał nieruchomo, nie podejmując na razie żadnego działania. Tylko wzrokiem dokonywał inspekcji, jakby wietrzył niebezpieczeństwo. 
Zdałem się całkowicie na jego inicjatywę. 
Poranny wiatr poruszał gałęziami drzew, rosnących przy czterech rogach domu, kanadyjskich dębów czy czegoś w tym rodzaju. Dokuczał mi chłód, choć nie było mrozu. Rzucał się w oczy stan opuszczenia, mimo że trudno byłoby sprecyzować, na czym polegał. Problem był nie w tym, co tam widzieliśmy, ale w tym, czego brakowało. 
Gdzie mógł się podziewać oficer? 
Czy zajmowały go właśnie teraz jakieś obowiązki zawodowe gdzieś w okolicy?
Może wybrał się na spacer?
Powoli zaczynałem dostrzegać złe znaki. 
Okna były małe, kwadraty szyb – dużej grubości. Otwarte drewniane okiennice kołysały się na wietrze. Nie robiło to dobrego wrażenia. Okrążając dom z tyłu, zauważyliśmy ślady po ogrodzie, którego krańce wyznaczały wkopane do połowy głazy. Ale większość roślin nie przeżyła – można by pomyśleć, że stratował je tabun słoni.
Kapitan wykonał dobrze mi znany gest, unosząc w górę brodę. Chyba go lekko uwierał kołnierz niebieskiego szynela. Potem pchnął drzwi, które zazgrzytały z gniewem, jakby broniły przed profanacją grób faraona. Gdyby mogły mówić, ten zgrzyt oznaczałby: „Wejdźcie, jeśli chcecie, ale na własną odpowiedzialność”. 
Dobrze, weszliśmy.
To, co się ukazało naszym oczom, było jak ilustracja kronik odkrywców Afryki –
trzeba by inwazji armii mrówek tropikalnych, żeby tak dokładnie usunąć wszelkie ślady życia, pozostawiając same przedmioty. 
Jednoizbowe pomieszczenie przedstawiało obraz raczej opuszczenia niż zniszczenia. Łóżko stało na swoim miejscu, również kominek i stos drewna, tylko stół się przewrócił. Ocalał barometr rtęciowy, a znikły narzędzia kuchenne. Nie wiem, czemu akurat ten szczegół wydał mi się niezwykle intrygujący. Nie widać było ani rzeczy osobistych mojego poprzednika, ani narzędzi pracy. Jednak ten brak był raczej efektem jakiegoś dziwnego szaleństwa niż kataklizmu natury. 
Pomimo opłakanego stanu miejsce nadawało się do zamieszkania. Z zewnątrz dochodził szum fal.
– Gdzie mamy zostawić rzeczy pana oficera od klimatu i wiatrów? – zapytał Senegalczyk Sow, jeden z marynarzy, którzy właśnie dotarli z plaży z moim bagażem.
– Tu, w środku, wszystko jedno gdzie – odpowiedziałem energicznie, starając się ukryć przestrach spowodowany zaskoczeniem. Kapitan wyładował na marynarzach swoje niezadowolenie z powodu zastanej sytuacji:
– Sow, dopilnuj, proszę, żeby chłopcy szybko uprzątnęli ten bałagan.
Podczas gdy mężczyźni zajmowali się ustawianiem i porządkowaniem skrzyń, kapitan zasugerował, żeby przejść się do latarni.
– Może tam znajdziemy pańskiego poprzednika – powiedział, kiedy już się upewnił, że nie mogą nas usłyszeć marynarze.
Słyszał, że latarnia jest zamieszkana. Nie pamiętał dokładnie, czy należy do Holendrów, do Francuzów czy do jeszcze jakiejś innej nacji, ale na pewno ktoś się do niej przyznawał. Latarnik był sąsiadem meteorologa i byłoby logiczne, gdyby w tych okolicznościach nawiązali przyjacielskie stosunki. Ale to tylko przypuszczenie, a nie nadzieja. Próba odnalezienia nieobecnego oficera, niewyjaśniająca jednak opłakanego stanu domu. Tak czy inaczej, należało tam pójść.
Pamiętam niepokój, jaki odczuwałem podczas owej krótkiej wędrówki.
Przypuszczam, że jego główną przyczyną był mój ówczesny stan ducha. Na dodatek las, przez który przechodziliśmy, nie bardzo pasował do tego, co się zwykło rozumieć przez to pojęcie. Ścieżka wydeptana przez człowieka prowadziła prosto do latarni. Skręcała tylko w miejscach, gdzie zdradziecki mech krył błotniste dziury i czarne kałuże. Zaraz za drzewami zaczynało się morze, którego szum dosięgał nas monotonnym rytmem.
Najgorsza była cisza, a raczej brak dźwięków. 
Nie słyszeliśmy odgłosów, które zwykle kojarzą się z lasem; nie było tu ptaków ani brzęczących owadów. Pnie drzew, całkiem pokaźnych rozmiarów, rosły wykrzywione podmuchami wiatru. Oglądany z perspektywy statku, las sprawiał wrażenie zbitej masy, ale często z powodu odległości mylnie oceniamy zagęszczenie ludzi czy roślin. 
Tym razem nie było to złudzenie. 
Drzewa rosły tak blisko siebie, że chwilami trudno było rozstrzygnąć, czy to dwa konary wyrastają z jednego pnia, czy chodzi o dwa różne drzewa. Drogę utrudniały sączące się tu i ówdzie niewielkie strumyki, skutek roztopów. Można je było przesadzić jednym susem.
Wierzchołek latarni wyłonił się nagle, odcinając się ponad koronami najwyższych
drzew. Droga urwała się tuż za lasem. Zobaczyliśmy gołą granitową skałę, na której wznosiła się budowla. Z trzech stron otaczał ją ocean. Przy silnym przypływie fale musiały ją gwałtownie atakować. Ale nieznany architekt wiedział, co robi. Okrągła, masywna powierzchnia dzielnie stawiająca opór uderzeniom morza, wąski balkon otoczony zardzewiałą balustradą, pięć równomiernie usytuowanych otworów strzelniczych, jak w średniowiecznej fortecy, i ostro zwieńczona kopuła. Nie wiadomo tylko, do czego służyły dodatkowe konstrukcje wokół balkonu – ustawione na sztorc kołki i kije. 
Rusztowanie do remontu? 
To nie był odpowiedni czas, żeby się dłużej nad tym zastanawiać.
– Halo! Halo! Halo! – wykrzykiwał kapitan, uderzając pięścią w żelazne drzwi. Nie słyszeliśmy żadnej odpowiedzi, ale pod naciskiem solidne żelazo ustąpiło. Jak się okazało, drzwi nie były zamknięte. Wyglądały bardzo solidnie – grube na szerokość dłoni, a jeszcze do tego wzmocnione stalowymi nitami. Ciężkie i wielkie, stawiały opór i trzeba było siły nas obu, by dostać się do środka. Przenikające przez szczeliny słabe światło, odbijające się od smug białego wapna na wklęsłych ścianach, nadawało wnętrzu charakter katedry. Wreszcie dostrzegliśmy prowadzące w górę kręte schody, blisko kamiennego muru. Najwyraźniej dolne pomieszczenie pełniło funkcję magazynu, w którym zgromadzono sporą ilość zapasów i narzędzi.
Kapitan mruknął pod nosem coś niezrozumiałego i zdecydowanym krokiem zaczął wchodzić na górę. Dziewięćdziesiąt sześć stopni kończyło się drewnianą klapą, która stanowiła część podłogi następnego poziomu. Wystarczyło ją podnieść i już byliśmy w środku.
I rzeczywiście, znajdowało się tam pomieszczenie, całkiem ciepłe i przyzwoite. Środek tej niemal doskonale okrągłej przestrzeni zajmował piec z kominem w kształcie dzwonu. Jedna tylko ściana z drzwiami zakłócała sferyczność tego miejsca. Za nią mogła być kuchnia. 
Dalszy ciąg schodów prowadził do kolejnego pomieszczenia na górze, gdzie musiał się mieścić mechanizm latarni. Jak dotąd wszystko było do przyjęcia; niepokojący był sam sposób uporządkowania tego miejsca.
Nie wiedzieć czemu, przedmioty, które zwykle kładzie się na półkach lub w szufladach, tu ułożone były na podłodze, wzdłuż ścian. Na każdej skrzynce, otwartej czy zamkniętej, leżał osobny przycisk. Na przykład: buty w zamkniętym pudełku, a na pudełku jeszcze kawałek węgla. Albo: okrągła, półmetrowej wysokości bańka po ropie, wypełniona brudną bielizną, a na niej polano jako przycisk. I węgiel, i drewno nie bardzo się sprawdzały w roli przykrywki – nie tłumiły smrodu, jeśli taki był cel. Można by pomyśleć, że właściciel bał się, by zawartość tych pojemników nie uniosła się w górę, jak chmara ptaków, lekceważąc siłę ciężkości, i dlatego chronił swoje skarby, obciążając je pokaźnym ciężarem.
I wreszcie łóżko. Stare, z żelaznymi prętami u wezgłowia. Na nim, pod trzema grubymi kocami, leżał człowiek (...)

***

Na zagubioną wysepkę w rejonie Antarktydy przybywa z roczną misją meteorolog - irlandzki bojownik, który pragnie uciec od przeszłości. Jedynym jego towarzyszem ma być na wpół zdziczały, wrogo nastawiony latarnik. Nadchodzi noc i obaj mężczyźni muszą się jednak stać sprzymierzeńcami, jeśli chcą przeżyć. Z wody wyłaniają się bowiem wodne stwory, Citaukowie, przypuszczając okrutny atak.


Rozpoczyna się walka na śmierć i życie. Tymczasem w latarni pojawia się przedstawicielka krwiożerczego plemienia, Aneris. Nienawiść, strach i namiętność splatają się ze sobą w scenerii zimnej, nagiej, atlantyckiej wyspy. Zacierają się granice między barbarzyństwem a cywilizacją, tracą wyrazistość utarte pojęcia obcości i bliskości, rozumu i pasji. Na nowo trzeba określić cechy, które przesądzają o ludzkiej kondycji i zrewidować swój sposób postrzegania rzeczywistości.

Powieść tę krytyka próbuje zaliczyć do gatunku fantasy lub szuka jej korzeni w dziewiętnastowiecznej literaturze przygodowej, sam autor zaś odżegnuje się od pochopnych klasyfikacji, podkreślając pierwszorzędne znaczenie motywu obcości, niezrozumienia, niemożności nawiązania relacji między ludźmi. Ostatecznej oceny dokonają czytelnicy, którym lektura dostarczy bez wątpienia intensywnych doznań. Z wrażenia chłodnego dotyku naprawdę trudno się otrząsnąć.







EKRANIZACJA
/KLIKNIJ ZDJĘCIE/


TRAILER











Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger