"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą paranormal. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą paranormal. Pokaż wszystkie posty
Poczwarki John Wyndham

Poczwarki John Wyndham

"...możemy być sobą i budować coś dla świata, który jest, a nie dla tego, który przepadł."

Lecąc na fali klasycznego post apo zerknęłam sobie z ciekawości na Poczwarki, które okazały się troszkę trudniejszą lekturą, niż Dzień Tryfidów - bardziej pierwotną i atawistyczną. 

Czyta się to bardziej jak fantasy w stylu Gdy niebo mieni się czerwienią niż dystopię, a sam początek wrzuca od razu na głęboką wodę, bez znajomości tematu, który dopiero wraz z poznawaniem tego świata ukazuje swoje prawdziwe oblicze.

Świat po katastrofie.

Świat budowany od podstaw.

Ale świat budowany przez ludzi, więc na starych porządkach, pomimo mutacji, dewiacji i zniszczenia.

Nie wiem dlaczego, ale końcówka bardzo mi się kojarzyła z Gwiezdnymi Wrotami.

Generalnie podsumowując - warto poświęcić troszkę cierpliwości i przebrnąć przez niejasny początek, żeby już od połowy dać się wciągnąć w tą w rezultacie świetną opowieść!

MOJA OCENA: 7/10


PRZECZYTAJ FRAGMENT! 

NIEDOSTĘPNY

***

Poczwarki" to postnuklearna historia mutacji genetycznych w zdewastowanym świecie, która opowiada o tym, jak daleko posuną się nietolerancyjni, aby zachować czystość.

Ojciec Davida Strorma nie pochwala niezwykle dużych koni Angusa Mortona, nazywając je bluźnierstwem przeciwko naturze. Nie zdaje sobie sprawy, że jego własny syn, siostrzenica Rosalind i ich przyjaciele mają swoją sekretną aberrację, która określa ich jako mutantów. Jednak w miarę jak David i Rosalind dorastają, coraz trudniej jest ukryć ich odmienność przed starszymi wioski.




Archiwum 81/Archive81 serial (2022)

Archiwum 81/Archive81 serial (2022)

Bardzo fajny serial, klimatyczny, tajemniczy, z mogącąbyćlepszą końcówką, ale zapowiadającą drugi sezon, który na pewno zobaczę. 

Atmosfera podobna do miniserialu Dziecko Rosemary i troszkę do serialu 666 Park Avenue.

Obejrzany na raz, polecam. Netflix.


MOJA OCENA: 7/10

ZOBACZ TRAILER!

TU

***

Archiwista zatrudniony do odrestaurowania kolekcji taśm rekonstruuje dzieło reżyserki, która badała niebezpieczną sektę.


Odmieńcy film HBO

Odmieńcy film HBO

Świetniasty film, klimatem i tematyka podobny do Firestartera na podstawie powieści Kinga i troszkę do serii X-Men.

Skrócik. 

Siedmioletnia Chloe Lewis spędziła całe swoje życie zamknięta w opuszczonym domu ze swoim ojcem Henry, który zabrania jej wychodzić z domu, pod groźbą śmierci z rąk „złych ludzi”. Pomimo ostrzeżeń ojca Chloe pragnie poznać świat zewnętrzny i pragnie matki. Jej biologiczna matka Maria nie żyje, tak mówi ojciec.

Aby pomóc Chloe w prowadzeniu normalnego życia, Henry stara się nauczyć ją ogólnych zachowań społecznych, aby pewnego dnia mogła udawać członka sąsiedniej rodziny Reedów. Dlaczego - nie wiemy.

Chloe obserwuje dziwne wydarzenia w domu: Henry krwawiący z oczu i postać kobiety, przypominającej ducha, którą czasami spotyka w swojej szafie. 

Jest też creepy furgonetka z lodami z przerażającym kierowcą, tajemnicza góra Madoc, gdzie przetrzymywani są...

No właśnie - kto?

Zagrożenie dla ludzi.

Czy aby naprawdę?

Rewelacyjnie zagrana rola małej Lexy Kolker!

MOJA OCENA: 9/10

ZOBACZ TRAILER

TU

***

Siedmioletnia Chloe przez całe dotychczasowe życie była przetrzymywana w domu przez apodyktycznego i paranoicznego ojca. Wraz z podjęciem pierwszych prób przerwania swojej izolacji zaczyna poznawać prawdę o świecie zewnętrznym, własnym rodzicu a także sobie samej.



The Women in the Walls Amy Lukavics

The Women in the Walls Amy Lukavics

"I think about Margaret laughing giddily in her room alone. I think about Penelope walking into the woods with her back turned to me. I think about Walter; I think about dying.
But more than anything, I think about the ever-growing suspicion that something is very wrong in this house."


Czytamy w oryginale (od czasu do czasu).
I polecamy.

Dlaczego?

Dlatego, że niektóre powieści, szczególnie z kategorii grozy i horroru, nigdy nie uwidzą polskich wydawnictw... A są warte przeczytania. 
Dla klimatu.
Dla treści.
Dla emocji.

Wiem, że to wkurzające, widzieć TAKĄ okładkę i przeczytać, że to wersja oryginalna... Nie wszyscy czytają w oryginale.
Ale dla tych, co czytają, od czasu do czasu pozwolę sobie podrzucić takie perełki, mając ciągle nadzieję, że ujrzą one nasze krajowe światło dziennie.

Someday...
Somehow...
Somewhere...

Tymczasem - skrócik.


Matka Lucy Acosty zmarła, gdy mała miała trzy lata.

Dorastając w wiktoriańskiej rezydencji pośrodku lasu, wraz ze swoim oziębłym, niedostępnym ojcem, ze swoją kuzynką Margaret i jej matką Penelope, jej jedyną rozrywką były spacery po ciemnych korytarzach posiadłości. 

Kiedy jej ciotka i matka zastępcza, Penelopa, znika podczas spaceru po lesie, otaczającym ich posiadłość, Lucy czuje się zdruzgotana i samotna, a córka Penelopy, Margaret zaczyna spędzać podejrzanie dużo czasu na strychu. I zachowywać się dziwnie. Twierdzić, że słyszy szept zmarłej matki dobiegający ze ścian. Bezradna Lucy nie ma innego wyboru - patrzy, jak jej ukochana kuzynka powoli popada w obłęd...
Ale kiedy sama zaczyna słyszeć głosy, staje w obliczu pradawnego i śmiertelnie niebezpiecznego dziedzictwa, klątwy, która od pokoleń ciąży na kobietach z tej rodziny.

Atmosfera jest utrzymana już od pierwszego rozdziału, kiedy to kucharz, pracujący w rodzinnej posiadłości naszej głównej małoletniej bohaterki, popełnia samobójstwo. Potem jest coraz bardziej tajemniczo, creepy i klaustrofobicznie.
Są czary, słoiki pełne zębów, drapania pazurów po ścianach. Jest samotność, przerażenie i osaczenie.

Polecam.


MOJA OCENA: 7/10


PRZECZYTAJ FRAGMENT!

WALTER THE COOK killed himself in his little bedroom downstairs, just a few hours after saying good-night.
“Have sweet dreams tonight, little Lucy,” he said to me that night, just as I was heading up the stairs after dinner. He’d called me “little Lucy” ever since his first day at the estate, and never really stopped after that. “I’ll make you and Miss Margaret some eggs Benedict in the morning.”
The more I think about it, the less sense it makes. What possibly could have happened in that time?
I’m the one who found him, but I can’t really talk about it with my father, or my cousin Margaret, or my aunt Penelope. Nobody wants to know about the color of Walter’s face after he’d been hanging from the beam for hours, the buckle of his black leather belt hardly visible through the swollen puffs of flesh that billowed around it. Or about how his hands looked like latex gloves filled with a lumpy sort of liquid. Or about how awful the room smelled from the mess he’d left in a splattered puddle directly beneath his shoes, his toes pointed to the floor like a dancer’s.
Walter made every birthday cake I’ve had since I was four years old, every holiday dinner, every sick-day soup. Without any family of his own, he’d simply become a part of ours. Even Margaret loved him, which says a lot.
Margaret doesn’t really like anybody.
Regardless, nobody wants to linger on the details when it’s easier to move forward as if they’re rumors instead of memories. That’s how it’s always been here, I guess. So ever since I found Walter dead, I’ve been acting as if nothing happened, even though on the inside I’m beginning to unravel, slowly, like a thread being pulled painstakingly from its spool.
Something isn’t right in this house.
From the road, there is a narrow dirt path that snakes through trees and shrubs until it ends at a black iron gate with spiked posts that reach nearly twenty feet high. From there, a wide cobblestone path leads itself down the side of the manicured courtyard, then to the house that stands behind it at three full stories tall. There are fourteen bedrooms total.
The harsh appearance of the stone walls is softened by sweeping curtains of ivy that are draped over the sides of the house like a cape. The roof is laid with beautiful red tile, and the accents around the windows and doors are made from black iron, like the fence. Beyond the open land that’s sprawled behind the courtyard, there is a pine forest that stretches out and up into the rocky gray cliffs of the mountains.
It’s a historical landmark, an estate of dreams that’s been in my family for generations.
A few days after Walter’s death, my aunt Penelope calls me into her bedroom while Margaret is taking a bath upstairs. Once I’m inside, she asks me to close the door. The inside of the room is a weird balance of messy and neat; the flowered bedspread is pulled smoothly over the mattress, but there are random stacks of dust-covered books all over the plush carpet, likely from the library on the second floor. Penelope is always reading one thing or the other.
“How are you doing?” she says, patting the bed next to her. Her face is relaxed, as if she’s just had a few glasses of wine. I sit, slowly breathing in the scent of her lemongrass hand lotion. I love Penelope as much as I would have my own mother, if she hadn’t died when I was three. The black hole of grief that should have bloomed inside me never had much time to develop or take hold, since my aunt moved herself and Margaret in within a few months to help my father take care of me. She filled the maternal role effortlessly, instantly.
I love her more than I love my father.
“Okay,” I say, my smile forced. Penelope frowns at the sight of it.
“I know it couldn’t have been easy on you, finding Walter like that.” She lets out an irritated sigh. “It’s not fair that it was you. I’ll never forgive him for that.”
I want to say that maybe it’s we who need to be forgiven, not Walter, but I can’t find a way how.
“I just don’t understand why,” I croak, my eyes growing hot. “Why would he do that in the first place? I thought he was happy here with us.”
“People can be happy and sad at the same time,” my aunt says. “Sometimes the sad parts just spiral out of control.”
I wonder why she didn’t talk to me about this sooner, like the day it happened, when I needed to hear it the most. Then I feel an instant, searing guilt for expecting her to coddle me so much; Aunt Penelope would never whine to someone else like this, bore them with her personal issues.
For an Acosta must never lack control. She must keep her back straight, and her clothes ironed, and her expression placid. She must refuse to be seen unless her hair and makeup have been set. She wears her armor like scales on a snake: patterned, impervious, perfect. She understands that smiling is tactical, that words are for getting things that you want, that tears have no use except to expose disgusting, snotty shortcomings.
“Well, it had to be someone that found him,” I say, shifting my weight on the mattress. “I’ll get over it.”
“Sure, of course,” she responds. Her dark braid hangs over her shoulder, nearly reaching her stomach. According to the photos I’ve seen, Penelope and my mother looked a whole lot alike. “I just want you to know I’m here for you, all right?”
Penelope reaches her arm around me, pulls me close. After a moment of resistance, I give in and lean my head against her shoulder. The scent of her sweater is sweet and clean from laundry softener.
“Everything’s all right,” she says softly. “Don’t you worry about a thing.”
I wish she was like this more often, like how she was when I was young. The past few years she’s been colder and more distant, especially around me and Margaret. I’m starting to wonder if the stresses of the club are finally getting to her.
It’s just a stupid country club, I think for probably the millionth time in my life. How did it get to be as important to her as it is? And it’s not just Penelope who practically worships this lifestyle, but my father, as well. They’re both always scrambling to keep up with the game of showcasing themselves at all the lavish dinners and cocktail hours, endless moments of opportunity to prove just how perfectly everything in their life is going.
It’s all lies, of course.
The girl lives in a beautiful dollhouse made of stone, I wrote one time in my diary when I was young, my handwriting shaky but sure. But underneath her shining plastic smile, there are only screams.
“I’ve got to go,” I say suddenly, standing and pulling myself away from my aunt’s embrace. “I wanted to clean up my room before our tutor arrives.”
“That’s fine,” Penelope answers. “I love you, Lucy.” She hasn’t said it in months.
“Love you,” I say, the words soapy from disuse. I’ve always wondered what it would be like to use the phrase freely, without hesitation or embarrassment, especially because of how much I truly love my aunt.
Without another word, I go out through the front parlor and head up the wide staircase to the second floor, where my bedroom sits adjacent to Margaret’s. The light coming from beneath the bathroom door tells me that my cousin is still bathing. Good. I need to be alone right now.
Once my bedroom door is locked behind me, I take a deep breath and head over to the decorated cigar box that sits in plain sight on the shelves surrounding my vanity. I take it down and bring it with me to my bed.
Whenever my brain goes bad from all the Acosta pressure, and the expectations gather and gather until they’re ready to bubble over and stain everything with their mess, this box saves me. I made and started using it years ago, when I was maybe ten. Whenever anything bad happened after that, the box was able to fix it, make sure I remembered that I was still here, in this house, alive. In my head, I call it my magic box.
And, more recently, when Margaret asked me what was inside it, I showed her.
I showed her the inside of the box, which was filled with razors and lighters and pins. I showed her the frenzied tallies on my upper thighs that counted each and every word that I was never allowed to speak, every whimper that had to be muffled by the back of my arm, every question I wanted to ask but knew would only be met with silence and a change of subject.
And I showed her how I open my skin instead of my mouth, let the wounds weep blood while my eyes stay dry. It’s soothing, I told Margaret. It helps keep things dead inside when everything is too much to handle. It isn’t pretty or poetic, I made sure she knew. It’s just me doing my best.
“But what if you cut too deep?” Margaret asked back then, eyeing the thicker, darker scars among the newer, redder ones. Their number was always rising, five, ten, fifteen, twenty. “What if you take it too far?”
I stared into her eyes as if the answer was obvious. “Well, then,” I said without blinking. “If I take it too far, I guess that means I get to stop counting.”
We never talked about it again.
By the time Margaret gets out of the bath and asks if I want to watch a movie in her bedroom, I’ve stopped caring all about finding Walter dead, and I’ve stopped caring about saying I love you to my aunt, and I’ve stopped caring about the little girl in the dollhouse made of stone whose head is forever swimming in her own silent screams.
Sometimes things just are, and all that’s left to do is exist in spite of them.
“Sure,” I call to my cousin through the still-locked door, returning the jeweled cigar box to its place on the shelf. The bandage across the back of my knee is hot and wet beneath my black leggings. “I’ll be right there.”

FIVE DAYS AFTER Walter died, my aunt Penelope walked into the forest behind the house and never returned.
[...]


***

Lucy Acosta's mother died when she was three. Growing up in a Victorian mansion in the middle of the woods with her cold, distant father, she explored the dark hallways of the estate with her cousin, Margaret. They're inseparable—a family.  



When her aunt Penelope, the only mother she's ever known, tragically disappears while walking in the woods surrounding their estate, Lucy finds herself devastated and alone. Margaret has been spending a lot of time in the attic. She claims she can hear her dead mother's voice whispering from the walls. Emotionally shut out by her father, Lucy watches helplessly as her cousin's sanity slowly unravels. But when she begins hearing voices herself, Lucy finds herself confronting an ancient and deadly legacy that has marked the women in her family for generations. 





AUTOR


Instytut K.C. Archer

Instytut K.C. Archer

"Wrażenie jest często ważniejsze niż prawda."

Tematycznie: siostra bliźniacza Instytutu Kinga.
Ale nie tak dobra (oczywiście xd).
Bardziej w klimatach sensacyjnych. Fantastyki tam mało, choć stanowi ona podstawę tej powieści. 
Myślałam, że będzie to bardziej taka "dojrzała" lektura. Niby bohaterowie są ludźmi dorosłymi, ale klimat całości odbierałam zdecydowanie młodzieżowy.

Dużo treści, chwilami zbędnych, ale akcja toczy się dość dynamicznie.

Napisana na tyle obrazowo, że miałam przed oczami ewentualną ekranizację i nie zdziwię się, jeśli ktoś się o nią pokusi.
Czytało się dość przyjemnie.
Zerknę na drugi tom, ale bez specjalnej euforii.

MOJA OCENA: 6/10


PRZECZYTAJ FRAGMENT!


***
Teddy Cannon nie jest typową dwudziestokilkuletnią kobietą. Owszem, jest zaradna, bystra i pokręcona. Ale potrafi też z niesamowitą precyzją czytać ludzi. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że jest prawdziwym medium.


Kiedy seria złych decyzji prowadzi Teddy do wpadki z policją, interweniuje tajemniczy nieznajomy. Zaprasza ją do złożenia podania do instytutu dla mediów, placówki ukrytej u wybrzeży San Francisco, gdzie studenci są szkoleni niczym pracownicy Delta Force: uczelnia ta jest konkurencyjna, bezwzględna i ściśle tajna. Studenci uczą się tam telepatii, telekinezy, umiejętności śledczych i taktyki SWAT. A jeśli przetrwają szkolenie, kontynuują służbę na najwyższych szczeblach władzy, wykorzystując swoje umiejętności do ochrony Ameryki i świata.

W grupie Teddy zaprzyjaźnia się z Lucasem, buntownikiem, który siłą woli umie wzniecić ogień i ma nad nim kontrolę; Jillian, hipsterką, która umie pośredniczyć w komunikacji między zwierzętami i ludźmi; oraz Molly, hakerką, która potrafi uchwycić stan emocjonalny innych osób. Ale gdy Teddy czuje, że być może wreszcie znalazła swoje miejsce na ziemi, zaczynają się dziać dziwne rzeczy: dochodzi do włamań, giną studenci i wiele więcej. Teddy przyjmuje niebezpieczną misję, która ostatecznie sprawi, że dziewczyna zacznie kwestionować wszystko – swoich wykładowców, rodzinę, a nawet samą siebie.

Cykl: Instytut / School of psychics (tom 1)





AUTOR

?

Instytut Stephen King

Instytut Stephen King

"Widziałeś już kropki?"

I stary dobry King pokazał nam wszystkim (niedowiarkom) "faketa".
Stary.
Dobry.
GENIALNY.

KING.

Nie wiem, co napisać o tej powieści.
Wszystkie zachwyty będą wyświechtane...

Może napiszę tylko, że ta powieść klasuje się w pierwszej dziesiątce, a nawet chyba piątce najlepszych powieści Mistrza.

Ci, którzy pokochali dawniejszą twórczość Kinga, a teraz narzekali, zaliczą zachwycający "come back" do starych, cudownych, zarąbiastych kingowskich klimatów!

Jest tu wszystko, co składa się na IDEAŁ.
Jest małe miasteczko DuPray w Karolinie Południowej. Jest "ostatni sprawiedliwy", który odegra niemałą rolę w tej opowieści, nie zdając sobie z tego sprawy.

"Wielkie wydarzenia poruszają się na małych zawiasach."


Ale...


Przede wszystkim są DZIECIAKI.
Dzieciaki wyjątkowe. Unikatowe. Cudowne.
I te właśnie dzieciaki stają twarzą w twarz ze złem. Ale nie takim "potworem spod łóżka", jak to zazwyczaj bywało w opowieściach autora.
Z prawdziwym potworem. Realnym. Namacalnym. Istniejącym.

DOROSŁYM.

I w tym właśnie zawarte jest całe zło i horror tej historii.
Dorosły, który stworzył INSTYTUT, w imię "większego dobra."

"Jesteś w Instytucie. Gdzieś na pustkowiu w Maine. Tu nawet nie ma miejscowości, są tylko współrzędne na mapie. TR - sto dziesięć."

W którym dzieciaki wykorzystywane są jako "parapsychiczne drony", szczury doświadczalne. Są torturowane, traktowane bezosobowo, pozbawione dzieciństwa i rodziny...

"W ciemności wszystkie cienie znikają."

Ale nie przyjaźni.
Ale nie nadziei.
Ani miłości.

"Jego pierwszy prawdziwy pocałunek, i to stuprocentowy wildercmok."

ANI SIŁY.

Nie będę więcej się rozpisywać, bo zaraz umieszczę tu mnóstwo spojlerów, a tego nie wolno robić! :)

Napiszę tylko, że klimat jest cudowny, niepowtarzalny - Stephen jest Mistrzem nie tylko horroru, ale także przypominania (MI) słodko-gorzkich czasów dzieciństwa, z ich pierwszymi porażkami, nadziejami i całą tą nieskażoną dziecięcą siłą i wyobraźnią.

POLECAM BARDZO BARDZO!

Mistrzu King - dziękuję!!!!
I nie interesuje mnie, czy wyciągnąłeś ten boski Instytut z szuflady (choć nie wskazuje na to posłowie), czy pisałeś to teraz, na kolanie.
Pokazałeś setny raz, że jesteś niedościgniony, jeśli chodzi o magiczne i jednosekundowe wciąganie mnie w swoje historie!

I nieważne, że dzisiaj mam zapalenie spojówek od wczorajszego czytania - WARTO BYŁO Z TOBĄ SPĘDZIĆ TO POPOŁUDNIE!


ŻYJ 200 LAT!

MOJA OCENA: 100/100

FENOMEN KINGA



PRZECZYTAJ FRAGMENT!





***

Głęboko w lasach stanu Maine znajduje się mroczny państwowy obiekt, gdzie uprowadza się i więzi dzieci z całych Stanów Zjednoczonych. W Instytucie poddawane są one testom i zabiegom wykorzystującym ich szczególne dary – telepatię i telekinezę – dla osiągnięcia pewnych celów.

Ostatnim rekrutem jest 12 letni Luke Ellis, który nie jest po prostu mądrym chłopcem – jest super mądry. Posiada jeszcze jeden dar, który Instytut chciałby wykorzystać…

Daleko od tego miejsca, w małym miasteczku w Południowej Karolinie były gliniarz przyjął robotę u lokalnego szeryfa. Na co dzień po prostu patroluje ulice, ale lada dzień zmierzy się z największą sprawą w swojej karierze.

Podczas gdy korytarze Instytutu obwieszone są plakatami reklamującymi „kolejnym dzień w raju”, Luke, jego przyjaciółka Kalisha i reszta dzieciaków nie mają wątpliwości, że nie są tutaj gośćmi, a więźniami, i nie mają szans na ucieczkę.

Ale nawet mały trybik może poruszyć wielką maszynę. Luke połączy siły z nowym, jeszcze młodszym rekrutem, Averym Dixonem, który ma zdolność czytania w myślach rozwiniętą jak nikt inny. Podczas gdy Instytut chce zaprząc ich zdolności do własnych, tajnych celów, połączone siły Luke’a i Avery’ego dadzą rezultaty, których nie mogą się spodziewać nawet ci, którzy przeprowadzają eksperymenty, włączając w to nawet cieszącą się złą sławą Panią Sigsby.






AUTOR


Talizman Stephen King, Peter Straub

Talizman Stephen King, Peter Straub

Moja ukochana powieść czasów młodości;)

I choć lepiej ją się czytało, niż obecnie, to jednak należy ona do podstawowej kategorii must read miłośników nie tylko grozy i horroru, ale także fantasy i mystery:)


POLECAM!

MOJA OCENA: 10/10


PRZECZYTAJ FRAGMENT!



Część I - Jack Rusza w drogę

Rozdział pierwszy - Hotel Alhambra

1

Piętnastego września 1981 roku Jack Sawyer stał w miejscu, gdzie woda stykała się z lądem, i z rękami w kieszeniach spoglądał na nieruchomy Atlantyk. Jack miał dwanaście lat i był wysoki jak na swój wiek. Morska bryza zdmuchiwała jego długie włosy znad ładnych, płowych brwi. Stał w tym miejscu, przepełniony niejasnymi i bolesnymi uczuciami, towarzyszącymi mu stale przez ostatnie trzy miesiące - od czasu gdy jego matka zamknęła dom na Rodeo Drive w Los Angeles i po wszystkich problemach związanych z przeprowadzką wynajęła apartament przy Central Park West. Z tego mieszkania uciekli do spokojnego miasteczka letniskowego na wybrzeżu New Hampshire. Ład i porządek znikły z życia Jacka. Jego życie wydawało się tak zmienne i nieopanowane jak wznoszące się przed nim fale. Matka woziła go po świecie, przerzucała z miejsca na miejsce - ale co nią kierowało?

Ona ukrywała się - uciekała.

Chłopiec odwrócił się i rozejrzał po pustej plaży, najpierw w lewo, następnie w prawo. Po lewej znajdowało się wesołe miasteczko Arcadia - park wypoczynkowy, w którym roiło się od ludzi od Dnia Pamięci do Święta Pracy. Teraz było jednak ciche i opustoszałe - jak serce pomiędzy uderzeniami. Stroma kolejka na tle matowej powłoki chmur przypominała ogołocone rusztowanie, pionowe słupy i skośne wsporniki kojarzyły się ze szkicem stworzonym pociągnięciami węgla. Jack miał w miasteczku przyjaciela, Speedy’ego Parkera, ale nie potrafił o nim teraz o nim myśleć. Po prawej stronie stał hotel o dumnej nazwie Alhambra Inn and Gardens - Zajazd i Ogrody Alhambra. Do niego właśnie wracały nieodparcie myśli chłopca. W dzień przyjazdu wydało się mu przez chwilę, że nad urozmaiconym mansardami dwuspadowym dachem dostrzega tęczę - swego rodzaju omen, zapowiedź lepszej przyszłości. Żadnej tęczy jednak nie było. Pochwycony w szpony wiatru kurek obracał się z prawa na lewo i z powrotem. Jack wysiadł z wynajętego samochodu, nie zwracając uwagi na niewypowiedziane pragnienie matki, by zrobił coś z bagażami. Podniósł głowę. Nad kręcącym się mosiężnym kurkiem rozpościerało się tylko martwe niebo.
- Otwórz bagażnik i wyciągnij torby - zawołała do niego matka. - Stara, złamana przez życie aktorka chciałaby się zameldować i pójść na drinka.
- Porządne martini - odparł Jack.
- Powinieneś powiedzieć: “Wcale nie jesteś stara”. - Matka z wysiłkiem wstała z fotela kierowcy.
- Wcale nie jesteś stara.

Spojrzała na niego z iskrą w oku - przebłyskiem dawnej, gotowej urwać diabłu głowę Lily Cavanaugh, po mężu Sawyer, przez dwa dziesięciolecia królowej filmów klasy B. Wyprostowała plecy.
- Będzie nam tu dobrze, Jacky - powiedziała. - Tutaj wszystko się ułoży. To dobre miejsce.
Mewa zatoczyła koło nad dachem hotelu. Przez sekundę Jack miał nieprzyjemne wrażenie, że to kurek zerwał się do lotu.
- Na jakiś czas oderwiemy się od telefonów, prawda?
- Pewnie - odparł Jack.
Matka chciała ukryć się przed wujem Morganem - pragnęła uniknąć dalszych kłótni z partnerem w interesach zmarłego męża. Miała ochotę zaszyć się w łóżku z porządnym martini i naciągnąć sobie pościel na głowę...
Mamo, co się z tobą dzieje?
Wszędzie było za dużo śmierci. Świat w połowie składał się ze śmierci. Mewa zakrzyczała nad ich głowami.
- Andelay, dzieciaku, andelay*[* Zawołanie Speedy’ego Gonzalesa z “Królika Bugsa”.] - powiedziała matka. - Chodźmy do Wielkiego Dobrego Hotelu.
W tym momencie Jack pomyślał: Jeśli naprawdę zrobi się niewesoło, to przynajmniej możemy zawsze liczyć na pomoc wujka Tommy’ego.
Wujek Tommy jednak już nie żył - po prostu wiadomość o jego śmierci wciąż jeszcze do nich nie dotarła.

2

Hotel Alhambra wznosił się nad wodą. Wielki, wiktoriański gmach na gigantycznych granitowych blokach, zdających się zlewać z niskim przylądkiem - granitowym obojczykiem wystającym z paru skąpych mil wybrzeża New Hampshire. Dekoracyjne ogrody po stronie lądu były ledwie widoczne z plaży, gdzie stał Jack; dostrzegało się jedynie ciemnozielony skrawek żywopłotu. Mosiężny kurek sterczał na tle nieba, wskazując zachód-północny zachód. Tablica w holu głosiła, że właśnie tutaj w 1838 roku Północna Konferencja Metodystów urządziła pierwszy z wielkich wieców na rzecz zniesienia niewolnictwa, na którym Daniel Webster wygłosił ognistą, natchnioną przemowę. Według tablicy Webster powiedział: “Wiedzcie od dzisiejszego dnia, że niewolnictwo jako amerykańska instytucja poczęło chorować i wkrótce będzie musiało obumrzeć we wszystkich naszych stanach i terytoriach powierniczych”.

3

Tak oto wyglądał ich przyjazd w minionym tygodniu - tego dnia, w którym skończyły się miesiące udręki w Nowym Jorku. W Arcadia Beach nie było wynajętych przez Morgana Sloata prawników, wyskakujących z samochodów i wymachujących papierami, które trzeba było podpisać, by następnie je złożyć w odpowiednich urzędach. W Arcadia Beach telefony nie wydzwaniały od południa do trzeciej nad ranem (wuj Morgan najwidoczniej zapominał, że mieszkańcy Central Park West nie żyli według kalifornijskiego czasu). W istocie w Arcadia Beach telefony nie dzwoniły w ogóle.
Podczas jazdy do tego niewielkiego miasteczka wypoczynkowego matka cały czas koncentrowała uwagę na drodze. Jack dojrzał na ulicach tylko jedną osobę - starego szaleńca, nieuważnie pchającego chodnikiem pusty wózek na zakupy. Nad nimi rozpościerała się matowa, szara powała - wzbudzające niepokój niebo. W całkowitym odróżnieniu od Nowego Jorku tu słyszało się jedynie miarowy szum wiatru, zawodzącego na opustoszałych ulicach, które wyglądały na zbyt szerokie, ponieważ nie tłoczyły się na nich samochody. Pełno było pustych sklepów z tabliczkami w oknach: OTWARTE TYLKO W WEEKENDY lub jeszcze gorzej: DO ZOBACZENIA W LIPCU! Na ulicy przed Alhambra, ujrzeli sto wolnych miejsc do parkowania, a w sąsiadującej z hotelem herbaciarni Arcadia Tea and Jam Shoppe stały puste stoliki.

A obszarpani, starzy szaleńcy pchali wózki opustoszałymi ulicami (...)

***

Jack Sawyer, dwunastoletni syn chorej na raka aktorki, wyjeżdża wraz z nią z Kalifornii do opustoszałego miasteczka letniskowego w New Hampshire. Jack nie chce dopuścić do świadomości choroby matki. Poznaje starego Murzyna, dozorcę wesołego miasteczka, który ujawnia mu zdumiewającą prawdę. W równoległym do naszego świecie, zwanym Terytoriami, Dwójniczka jego matki, Laura DeLoessian, również jest śmiertelnie chora. Tylko Jack może uratować obydwie kobiety – jeśli pójdzie na drugi koniec kontynentu, gdzie w groźnym, pełnym zła czarnym hotelu znajduje się Talizman o uzdrawiającej mocy. Jack rusza więc na heroiczną wyprawę przeskakując między dwoma światami, przeżywając niesamowite przygody, poznaje wrogów i przyjaciół. Przede wszystkim jednak dorasta i staje się godnym Talizmanu. Jego wyprawa ma jeszcze bardziej doniosłe znaczenie, niż sobie pierwotnie wyobrażał.



Cykl Talizman (tom 1)













Sklepik z zabawkami Marcin Rusnak

Sklepik z zabawkami Marcin Rusnak

"Są takie chwile, gdy ważniejsze jest podjęcie decyzji niż sama decyzja"

Bardzo mocne 8 za bardzo zaskakująco dobry zbiór opowiadań!

Szerokie spektrum - od fantasy, poprzez grozę, horror, sci - fi i humor:) Czuć luz i duży dystans w tych historiach i może dzięki temu czyta się je lekko i z wielką przyjemnością:)
Wieje różnorodnością i klimatem, w każdym opowiadaniu innym i zaskakującym.
I pomimo że nie znoszę opowiadań - te połknęłam z zaskoczeniem i dziką rozkoszą XD

I tylko ta okładka... ZUPEŁNIE nie oddaje klimatu.


Spis treści:
1. Sklepik z zabawkami
2. Wszystko dobre, co się dobrze kończy (MOJE ULUBIONE xd)
3. Póki śmierć nas nie rozłączy
4. Podwójne życie
5. Krąg de Berville’a
6. Fort na wzgórzu
7. W labiryncie
8. Diabeł na rozstajach
9. Zbudź się
10. Posłowie

POLECAM!!!

MOJA OCENA: 8+/10



PRZECZYTAJ FRAGMENT!



Sklepik z zabawkami


Wciąż pamiętam ten dzień, wiele lat temu, kiedy po raz pierwszy ujrzałem pana Kawkę. Był szósty czerwca, sobota. Powietrze rozedrgane od gorąca stało między szarymi monolitami bloków. Wokół Wzgórza Partyzantów ścielił się upajający zapach zdziczałego jaśminowca.
Bawiliśmy się pośród gruzów Dworca Głównego w chowanego, gdy Pablo przybiegł powiedzieć nam, że przed mój blok zajechał obcy.
– Rudy, jakiś obcy stoi pod twoim blokhauzem – oznajmił podekscytowany. – Mus wam go zobaczyć, chłopaki. Ma osła i wóz, a na wozie chyba z tonę fantów.
Wszyscy mieliśmy już dość skwarzącego słońca, poza tym zabawa w chowanego nieco się nam znudziła. Właściwie to byliśmy już na nią za starzy, ale w wojnę rodzice nam się nie pozwalali bawić – jak jednego razu Papa nas przyłapał na strzelaniu z kijków, to tak mi złoił skórę, że przez trzy dni jadałem na stojąco. Poszliśmy więc z Pablem: ja, Szymek, Lewy i Petarda.
Opuściliśmy krzaki porastające ruiny, minęliśmy ciąg walących się kamienic przy Piłsudskiego i skryliśmy się w cieniu rzucanym przez mój blok. Budynek jako jedyny w okolicy nie padł ofiarą bomb i pożarów, tylko na parterze porozbijane szyby szczerzyły z futryn brudne, ostre kły.
Wóz obcego przycupnął na rogu. Zaprzężony osioł skubał jakieś zielsko wyrastające spomiędzy potrzaskanych płyt chodnika. Fura była nieduża, drewniana, z dachem w kształcie kołyski obróconej do góry nogami i czerwonymi drzwiczkami. Na ściance napisano zielonym sprayem: ZABAWKI PANA KAWKI. Pojazd stał po naszej stronie, naprzeciw cukierni, gdzie umieszczony przed wejściem agregat warczał nisko, niby zazdrosny kundel. Po przekątnej, na placyku obok opuszczonej apteki, w dni powszednie parkował beczkowóz.
– Gdzie ten twój obcy? – zapytał Petarda. Jak go znam, już dumał, czyby się nie zakręcić wokół niepilnowanego wehikułu i nie podprowadzić kilku fantów.
– Był tu przed chwilą... o, tam idzie!
Mężczyzna wyłonił się zza rogu. Nieduży był z niego człowieczek, niepozorny, tylko brodę miał długą i gęstą, barwy grafitu. Na głowę nasadził wytarty melonik, na nos okulary w okrągłych oprawkach, takie fikuśne, z podnoszonymi czarnymi szkłami, a w usta wetknął fajkę na długim ustniku. Akurat popatrzył w naszym kierunku i pomachał do nas.
– Faktycznie jakiś dziwny – zauważył Lewy. – Ale osła ma prima sort.
– Ciekawe, co go tu przywiało – włączył się Szymek.
Obcy skończył palić, wystukał resztki z fajki na popękany asfalt. Później ruszył w naszą stronę, a my czekaliśmy, zafascynowani, rozbawieni, przerażeni.
– Cześć, chłopcy – powiedział sklepikarz. Miał ciepły głos. – Nie chce któryś popilnować mojego dobytku i zarobić paru groszy?
Może i nie jestem zbyt lotny – pastor Ebner w chwilach belferskiego zwątpienia twierdził, że widywał martwe gołębie z większym potencjałem poznawczym – ale refleks zawsze miałem przedni. Zgłosiłem się jako pierwszy, a sklepikarz wyszczerzył do mnie żółte zęby.
Tak się to wszystko zaczęło.

***
To nie jest zwyczajny sklepik, nie znajdziesz w nim zabawek reklamowanych w telewizji. W jego ciemnym, dusznym wnętrzu podejrzane typy przemykają chyłkiem, rozmawiają przyciszonymi głosami, a na przypadkowych przybyszy spoglądają spode łba. Rozejrzyj się, skoro tak bardzo chcesz, ale zaufaj mi, nie znajdziesz tutaj gadającej lalki dla swojej siostrzenicy ani klocków Lego dla młodszego brata. Możesz za to trafić na mapę świata, gdzie między Rosją a Niemcami leży tylko placek ziemi niczyjej. Znajdziesz tu miecz pamiętający czasy Celtów i papierzyska gęsto zadrukowane runami na gnomich automatach, i sześciostrzałowy rewolwer, za pomocą którego zabito kiedyś Minotaura. Jest tu akustyczna gitara z łapą diabła odbitą na cienkim drewnie pudła, a także twardy dysk, w którym pomieszkuje wyjątkowo #cenzura# sztuczna inteligencja... Racja, to wcale nie są zabawki. Bo to właśnie taki sklepik – nie sprzedajemy w nim zabawek. My tu sprzedajemy opowieści.







Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger