"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Archiwa Temidy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Archiwa Temidy. Pokaż wszystkie posty
Przebudzeni bogowie Sylvain Neuvel

Przebudzeni bogowie Sylvain Neuvel

"A gdybyśmy odkryli, że to oni nas przewyższają? Co zakładał plan w takim wypadku?Modlić się, żeby nie uznali nas za pożywienie."


O wiele lepsza druga część, z debilną /moim zdaniem/ puentą tego całego zamieszania, zapowiadająca część trzecią, którą z pewnością przeczytam.

MOJA OCENA: 8/10

PRZECZYTAJ FRAGMENT!

PROLOG

DZIENNIK ‌OSOBISTYEVA REYES
Melissa nabijała ‌się dzisiaj ze mnie ‌w szkole. Teraz trzyma ‌z chłopakami. ‌Enzo i jego kumple znów ‌zaczęli na ‌mnie ‌wołać La ‌Evita Loca, ‌a ona ‌do nich dołączyła. Powiedziała: ‌„Patrzcie! Szalona ‌Eva będzie płakać!”. ‌Nienawidzę ‌jej.
Była ‌moją ostatnią ‌dobrą ‌przyjaciółką. Angie wyjeżdża właśnie ‌do Baldwin i nie będę ‌miała z nią ‌kontaktu. Essie ‌przeprowadziła się ‌do Bayamón. ‌Oprócz ‌nich z nikim nie widywałam ‌się ‌po szkole. ‌Mama wciąż ‌mi powtarza, żebym ‌częściej ‌wychodziła z domu, ‌ale ‌nie mam z kim ‌się ‌bawić. ‌Pamiętam, jak ‌chodziłyśmy nad Rio Piedras ‌szukać ‌kamieni. Essie je ‌uwielbia, zwłaszcza te ‌niebieskie. Ten minerał chyba ‌nazywa się cyjanit. ‌Niedawno wybrałam ‌się tam sama i znalazłam ‌całe mnóstwo tych ‌kamieni. ‌Obiecałam jej, że zabiorę ‌je ze ‌sobą, ‌kiedy pojadę ‌do niej w odwiedziny, ale ‌nie wiem, kiedy mama mnie puści. Mówi, że najpierw muszę wydobrzeć.
Dziś wieczorem znów byłam u tego psychiatry. Uważa mnie za wariatkę, jak wszyscy. Wszyscy zapewniają, że senne koszmary to nic niezwykłego. Ale ja wiem, że to nie sny. Teraz widzę to na jawie. Dzisiaj w szkole znów to zobaczyłam i zaczęłam krzyczeć. Ten sam widok, który nawiedza mnie od miesięcy. Wszyscy nie żyją. Tysiące ludzi, martwych ludzi na ulicach, całe miasto pełne trupów. I moi rodzice w kałuży krwi na podłodze naszego domu. O tym im nie wspomniałam. Ale dzisiaj pojawiło się coś nowego. Widziałam robota, coś jak Temidę, olbrzymią metalową kobietę, która zanurzała się w chmurach.

CZĘŚĆ PIERWSZA

KREWNI I PRZYJACIELE
DOKUMENT NR 1398 KOMUNIKAT PRASOWYJACOB LAWSON, BBC LONDYN
Miejsce: Regent’s Park, Londyn, Anglia
Dziś nad ranem w Regent’s Park pojawiła się wysoka na dwadzieścia pięter metalowa postać. Pierwsi zauważyli ją około godziny czwartej dozorcy z londyńskiego zoo. Stojący na jednym z boisk piłkarskich w północnej części parku obiekt zarówno pod względem kształtu, jak i rozmiarów przypomina robota ONZ znanego obecnie jako Temida. Jednak ten nowy kolos wygląda na mężczyznę, a raczej przypomina mężczyznę. Ma masywniejszą sylwetkę niż tamta wysmukła gigantyczna kobieta, która nawiedziła Londyn niespełna rok temu, i prawdopodobnie jest też od niej wyższy. Różni się także kolorem – podobnie jak ona jest szary, ale jego powłoka ma jaśniejszy odcień i w przeciwieństwie do turkusowych żyłek Temidy jest pokryty świecącymi na żółto bruzdami.
Z relacji świadków wynika, że robot pojawił się znikąd. „Nie było go, a chwilę później tam stał” – zrelacjonował jeden z dozorców. Na szczęście nikt nie przebywał wtedy na boiskach i nie odnotowano żadnych ofiar w ludziach. Oczywiście nie wiadomo, czy tak wczesna pora jego materializacji była celowa, jak również nie mamy pojęcia, skąd przybył i kto go przysłał. Jeżeli faktycznie jest to taki robot jak Temida, sterowany w taki sam sposób jak ona, na jego pokładzie może znajdować się załoga. A jeżeli naprawdę ktoś tam w środku siedzi, czy są to Rosjanie, Japończycy czy Chińczycy? A może pochodzą z zupełnie innego miejsca? W tej kwestii możemy jedynie snuć domysły. Równie dobrze we wnętrzu tej gigantycznej konstrukcji może nie być nikogo. Olbrzym stoi w miejscu od czterech godzin i nie poruszył się ani o centymetr.
Wciąż czekamy na oficjalne stanowisko Korpusu Obrony Ziemi. Dotarliśmy do kierującej sekcją naukową doktor Rose Franklin, która obecnie przebywa w Genewie, gdzie jeszcze dziś przed południem ma wygłosić oświadczenie. Doktor Franklin odmówiła spekulacji na temat pochodzenia drugiego robota, jednak zapewniła nas, że nie jest on częścią systemu obrony kosmicznej ONZ. Oznaczałoby to, że albo na Ziemi znaleziono drugiego robota i utrzymywano ten fakt w tajemnicy, albo ten drugi robot nie pochodzi z naszej planety. O piętnastej czasu londyńskiego ma się odbyć w Nowym Jorku konferencja prasowa, którą zwołał KOZ.
Zadaniem Korpusu Obrony Ziemi, utworzonego przez ONZ dziewięć lat temu, kiedy Amerykanie znaleźli Temidę, jest badanie obcych artefaktów w celu pozyskania nowych technologii, które mogą przysłużyć się ludzkości i ochronić naszą planetę przed zagrożeniami z kosmosu. Tylko czas pokaże, czy obecnie stoimy w obliczu takiego zagrożenia.
Rząd Jego Królewskiej Mości na razie nie zajął stanowiska w tej sprawie, ale nasze źródła donoszą, że w ciągu godziny premier wygłosi orędzie do narodu. Brytyjczycy nie musieli za to długo czekać na głos z przeciwnej strony parlamentu. Opozycja zdążyła już wydać oświadczenie, w którym domaga się, aby premier w jakiś sposób uspokoił obywateli. Mniej więcej godzinę temu liderka opozycji Amanda Webb wystąpiła przed kamerami i powiedziała: „W środku Londynu znajduje się nieznany obiekt o potencjalnie niszczycielskiej sile, a jedynym posunięciem, jakie premier uznał za stosowne, jest zamknięcie jednego z parków miejskich. Czy premier może zapewnić trzynaście milionów ludzi, którzy zamieszkują region Wielkiego Londynu, że mogą czuć się bezpieczni? Jeżeli tak, powinien to jakoś uzasadnić, a jeżeli nie, to przynajmniej ja jestem ciekawa, dlaczego nie ogłoszono jeszcze ewakuacji”. Była minister spraw zagranicznych zasugerowała również, że w pierwszej kolejności należałoby ewakuować mieszkańców centralnych dzielnic, a według jej obliczeń przeprowadzenie takiej akcji w zorganizowany sposób nie powinno zająć więcej niż czterdzieści osiem godzin.
Tymczasem londyńczykom najwyraźniej nigdzie się nie spieszy. Kompletna nonszalancja, jaką przejawiają w tych okolicznościach, jest chyba równie zaskakująca jak samo pojawienie się robota. Olbrzymią sylwetkę widać z większości miejsc na terenie Londynu i choć można by się spodziewać zbiorowej paniki, większość ludzi zajęła się swoimi sprawami, a wielu z nich wybrało się nawet w okolice Regent’s Park, żeby zobaczyć z bliska nowego kolosa. Policja zamknęła teren na południe od Prince Albert Road i na północ od Albany Street pomiędzy drogami A501 i A41, ale kilku osobom i tak udało się przedostać do parku. Funkcjonariusze musieli nawet ewakuować rodzinę, która zamierzała urządzić sobie piknik zaledwie kilka kroków od gigantycznej metalowej stopy intruza.
Trudno się dziwić, że londyńczycy traktują tego kolosa jako przyjazną postać, ponieważ widzą w nim podobieństwo do Temidy. Jak wszystkim wiadomo, Temidę pozostawili na Ziemi przedstawiciele obcej cywilizacji, aby nas chroniła. Jej metalowa twarz i wyginające się do tyłu kolana od blisko dziesięciu lat pojawiają się prawie codziennie na ekranach telewizorów i pierwszych stronach wszystkich brukowców. W każdym sklepie można kupić koszulki z jej podobizną, a młode pokolenie Brytyjczyków dorastało, bawiąc się figurkami, dla których jej postać stanowi inspirację. Temida jest gwiazdą. Jej zeszłoroczna wizyta w jednym z londyńskich parków przypominała raczej koncert rockowy aniżeli pierwszy kontakt z istotą z obcego świata.
Jest to przełomowy moment w krótkiej historii KOZ. Przeciwnicy tej instytucji, która jest owocem bardzo kruchej koalicji, uważają jej działalność za chwyt medialny. Wielu sceptyków twierdzi, że jeden robot, nawet tak potężny, nie zdoła obronić naszej planety przed inwazją. Dodając kolejnego robota do swojego arsenału albo nawiązując sojusz z inną cywilizacją pozaziemską, KOZ mógłby zyskać solidny argument na odparcie tego rodzaju zarzutów.
DOKUMENT NR 1399 DZIENNIK OSOBISTYDOKTOR ROSE FRANKLIN, SZEF SEKCJI NAUKOWEJ, KORPUS OBRONY ZIEMI
Miałam kiedyś kotkę. Z jakiegoś powodu nikt nie pamięta, że ją miałam. Czasem wyobrażam ją sobie, jak leży zwinięta w kłębek na kuchennej podłodze i umiera z głodu, czekając na mój powrót. Wciąż zapominam, że tamtej nocy Rose Franklin – ta druga ja – wróciła do domu i wszystko było jak dawniej. Cieszę się, że moja kotka uniknęła śmierci głodowej, choć z drugiej strony żałuję, że nie wita mnie teraz codziennie na progu. Brakuje mi jej. Moje mieszkanie wydaje się niesamowicie puste bez tej małej istoty.
A może już nie żyje. Chociaż nie była aż tak stara. Może oddałam ją komuś, kiedy w pracy przybyło mi obowiązków. Może uciekła, bo nie rozpoznała osoby, która tamtej nocy przyszła do domu, podając się za mnie. Tak byłoby najlepiej. Gdyby została, zapewne bałaby się tamtej mnie. Jeżeli istnieje jakaś „prawdziwa” Rose Franklin, prawdopodobnie to nie jestem ja.
Trzynaście lat temu miałam wypadek w drodze do pracy. Jacyś ludzie wyciągnęli mnie z samochodu i obudziłam się na poboczu drogi w Irlandii cztery lata później. Nie postarzałam się ani o dzień.
Jak to możliwe? Czyżbym odbyła podróż w czasie? Czy byłam… zamrożona, zahibernowana przez cztery lata? Przypuszczalnie nigdy się tego nie dowiem. Ale potrafię z tym żyć. Za to trudno mi jest poradzić sobie z faktem, że w zasadzie nie zniknęłam na te cztery lata. Cały czas tu byłam – a w każdym razie ktoś taki jak ja. Następnego dnia Rose Franklin przyszła do pracy. Mnóstwo zdziałała przez ten czas. Jakoś tak się złożyło, że zajęła się badaniami nad gigantyczną metalową dłonią, do której wpadłam jako dziecko. Nabrała przekonania, że w różnych miejscach spoczywają ukryte inne elementy kolosa i wymyśliła sposób, który umożliwił ich odnalezienie. Poskładała w całość potężnego robota, którego nazwano Temidą. A potem zginęła w katastrofie.
To były pracowite cztery lata.
Oczywiście nic z tego nie pamiętam. Nie brałam w tym udziału. Kimkolwiek była osoba, która dokonała tego wszystkiego, już nie żyje. Wiem ponad wszelką wątpliwość, że nie byłam to ja. Rose Franklin miała dwadzieścia osiem lat, kiedy zaczęła kierować zespołem, który badał dłoń. Zginęła w wieku trzydziestu lat. Mnie znaleziono rok później. Miałam wtedy dwadzieścia siedem lat.
Temidą zajęła się ONZ. Utworzono specjalną agendę do spraw obrony kosmicznej, czyli KOZ, a jej głównym atutem stał się ten gigantyczny robot. Przy tym też mnie nie było. Jedno z moich ja już nie żyło, a drugie nie zostało jeszcze odnalezione. Jakiś miesiąc po moim powrocie powierzono mi kierownictwo sekcji naukowej KOZ. Tamta druga Rose musiała mieć imponujące kwalifikacje, bo ja sama byłam chyba ostatnią osobą, która nadawała się na to stanowisko. W życiu nawet nie widziałam Temidy. Ostatni raz miałam styczność zaledwie z jej częścią w moje jedenaste urodziny. Nikomu to nie przeszkadzało. Mnie również. Zależało mi na tej pracy. Zajmuję się tym od dziewięciu lat. Dziewięć lat. Mogłoby się wydawać, że to wystarczająco dużo czasu, żebym doszła do siebie po tym, co mi się przydarzyło. Ale tak nie jest. Musiałam nadgonić cztery lata i przez jakiś czas tylko to zaprzątało moją uwagę. Ale kiedy przywykłam do swego rodzaju rutyny, oswoiłam się trochę z moją nową pracą i nowym życiem, z coraz większą uporczywością nachodziło mnie pytanie, kim jestem.
Zdaję sobie sprawę, że jeśli podróżowałam w czasie, przypuszczalnie moja wiedza jest zbyt uboga, żebym mogła to pojąć, ale tak czy inaczej nie mogłam się rozdwoić. Kiedy jakiś przedmiot przemieszcza się z punktu A do punktu B, zgodnie z logiką w punkcie A już go nie ma. Czyżbym była klonem? Duplikatem? Mogę jakoś z tym żyć, nie mając pojęcia, co się ze mną stało, ale muszę wiedzieć, czy… ja to ja. Wątpliwości w tej kwestii są nie do zniesienia.
Wiem, że teraz nie jestem na swoim miejscu. Nie pasuję tutaj. To wcale nie jest takie obce uczucie, gdyby się nad tym zastanowić. Dawniej ten niepokój ogarniał mnie tylko od czasu do czasu, może dwa albo trzy razy w roku. Zazwyczaj kiedy byłam bardzo zmęczona albo wypiłam za dużo kawy, zaczynałam odnosić wrażenie… Nigdy nie wiedziałam, jak to opisać. Tak jakby każdą sekundę wypełniał przeraźliwy zgrzyt paznokci po tablicy. Wszystko to mija po minucie czy dwóch, ale czuję się wtedy, jakbym troszeczkę – o ułamek sekundy – wybiła się z rytmu wszechświata. Nigdy nie potrafiłam tego wyjaśnić, więc nie wiem, czy tylko ja doświadczam czegoś takiego. Podejrzewam, że nie, ale teraz czuję się tak przez cały czas, tylko ten ułamek sekundy coraz bardziej się wydłuża.
Tak naprawdę nie mam przyjaciół i z nikim nie jestem blisko związana. Moje obecne relacje z otoczeniem opierają się na czymś, czego nie doświadczyłam, tak samo jak nie uczestniczyłam w wydarzeniach, które doprowadziły do zerwania kontaktów z niektórymi ludźmi. Moja matka wciąż dzwoni do mnie co drugi dzień. Nie wie, że nie rozmawiałyśmy przez ponad rok do mojego powrotu. Bo skąd ma wiedzieć? Dzwoni do tej drugiej osoby; do tej, która nie boryka się wciąż ze stratą ojca i którą wszyscy lubili. Nie odzywam się do żadnej z moich szkolnych przyjaciółek. Były na moim pogrzebie. Jest to tak definitywna forma zerwania więzi, że nie chciałabym tego zepsuć.
W tej chwili coś najbardziej zbliżonego do przyjaźni łączy mnie z Karą i Vincentem, ale nawet po dziewięciu latach czuję się tym trochę zawstydzona. Podaję się za kogoś innego. Uczucia, jakie do mnie żywią, opierają się na kłamstwie. Opowiedzieli mi, przez co niby razem przeszliśmy, i teraz udajemy, że mamy te same wspomnienia, jak gdyby wszystko potoczyło się inaczej. Wciąż podtrzymujemy iluzję, że jestem tamtą osobą, i tym zaskarbiam sobie ich sympatię.
Nie wiem, kim jestem, ale nie mam wątpliwości, że nie jestem… nią. Próbuję nią być. Rozpaczliwie próbuję. Wiem, że gdyby mi się to udało, wszystko byłoby w porządku. Setki razy studiowałam każdą stronę jej dziennika, ale wciąż nie umiem spojrzeć na świat jej oczami. W niektórych wpisach dostrzegam okruchy siebie, ale to za mało, abym zdołała się do niej zbliżyć. Była niezwykle inteligentna i wątpię, czy zdołałabym dokonać tego co ona, gdybyśmy teraz szukali tych gigantycznych części ciała. Musiała natrafić na jakieś odkrycie, o którym nie wiem, przypuszczalnie na coś, co zostało opublikowane, kiedy byłam „gdzie indziej”. Może jestem niedoskonałą kopią. A może ona była po prostu bystrzejsza ode mnie.
Z pewnością miała więcej optymizmu. Wierzyła – była o tym święcie przekonana – że Temida trafiła tu jako dar, który mieliśmy odnaleźć w odpowiednim czasie, swoisty prezent z okazji wkroczenia w wiek dojrzały, ofiarowany ludzkości przez jakieś uosobienie dobrotliwego ojca. Mimo to wszystkie elementy spoczywały w różnych miejscach, najbardziej odległych zakątkach planety, niektóre nawet pod lodem. Nie dziwi mnie atmosfera podniecenia towarzysząca poszukiwaniu skarbów, ale nie rozumiem, po co te wszystkie utrudnienia. Intuicja podpowiada mi, że te artefakty zostały ukryte… No i tyle. Jakby komuś zależało, żeby nikt ich nie odnalazł.
Ale przede wszystkim nie potrafię pojąć, po co jakaś cywilizacja, choćby nie wiem jak zaawansowana, miałaby nam zostawiać robota, którego, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, nie bylibyśmy w stanie używać. Dla kogoś, kto dysponuje technologią pozwalającą na skonstruowanie czegoś takiego i dostarczenie nam tego z prędkością światła, nie stanowiłoby problemu dostosowanie układu sterowania do naszej anatomii. Mogliby wysłać mechanika, który dokonałby przeróbek albo przynajmniej prowizorycznie usunął drobne niedogodności. Tak naprawdę wystarczyłoby sięgnąć po ich odpowiednik śrubokrętu i przełożyć klamry na szynach nożnych, żebyśmy mogli z nich korzystać. Nasz ofiarodawca nie mógł przecież oczekiwać, że wyłamiemy sobie stawy, żeby móc sterować robotem.
Jestem naukowcem i nie mam dowodów na potwierdzenie tego wszystkiego, ale kiedy tamta druga Rose doszła do odwrotnych wniosków, też nie potrafiła ich uzasadnić. Bez dowodów nawet brzytwa Ockhama nigdzie by mnie nie doprowadziła.
Jak na ironię to właśnie w oparciu o moje odkrycia stworzono cały ten program. Gdybym im powiedziała, jak bardzo się boję tego, co nastąpi, nie pozwoliliby mi zajmować się tym, czym się teraz zajmuję. Laboratorium jest jedynym miejscem, w którym znajduję pokrzepienie, i jestem im za to wdzięczna. Jestem im wdzięczna za Temidę i za każdy dzień spędzony w jej towarzystwie. Coś mnie do niej przyciąga. Ona też nie jest z tego świata. Jest tu obca, nie bardziej niż ja. Obie nie pasujemy do tego miejsca i do tych czasów, a im więcej dowiaduję się o niej, tym silniejsze odnoszę wrażenie, że zaczynam rozumieć, co się naprawdę ze mną stało.
Wiem, że wszyscy się o mnie martwią. Matka powiedziała mi, że modli się za mnie. Nie robiłaby tego, gdyby uważała, że świetnie sobie radzę. Nie chciałam sprawiać jej przykrości, więc podziękowałam. Nigdy nie miałam w sobie silnej wiary, ale nawet gdyby było inaczej, nie łudziłabym się, że Bóg przyjdzie mi z pomocą. Nie ma odkupienia za to, co zrobiłam. Powinnam umrzeć. Umarłam. Znalazłam się z powrotem wśród żywych za sprawą, jak przypuszczam, jakiejś zaawansowanej technologii, ale równie dobrze można by to nazwać magią. Jeszcze nie tak dawno temu Kościół spaliłby na stosie kogoś takiego jak ja.
Może i wierzę w Boga, ale toczę z nim wojnę. Jako naukowiec próbuję systematycznie odpowiadać na pytania, więc Jego rola w tej materii jest trochę ograniczona. Krok po kroku zajmuję Jego królestwo, zatykając swoją flagę. To dziwne, ale nigdy dotąd nie zdarzyło mi się nic takiego. Nigdy nawet nie dostrzegałam poważnej sprzeczności między nauką i religią. A teraz ją widzę, jasno i wyraźnie.
Przekroczyłam tę granicę, której nikt nie powinien przekraczać. Umarłam. I nadal żyję. Oszukałam śmierć. Zdobyłam bożą moc.
Zabiłam Boga i czuję się pusta w środku (...)

***
Pasjonująca kontynuacja „Śpiących gigantów” – jednej z najlepszych książek o kontakcie ludzi z obcą cywilizacją.



Ludzkość musi stawić czoło najeźdźcom z kosmosu, ale Rose Franklin i jej towarzysze z Korpusu Obrony Ziemi nie zamierzają się poddać. Kluczem do powstrzymania inwazji jest odkrycie sekretu leżącego u podstaw zaawansowanej technologii Obcych. Najpotężniejszą bronią jest wiedza – odpowiednio wykorzystana może stać się kluczem do władzy nad Ziemią, a może nawet nad gwiazdami.

Cykl: Archiwa Temidy (tom 2)







Śpiący giganci Sylvain Neuvel

Śpiący giganci Sylvain Neuvel

Zmęczyła mnie ta opowieść.

Początkowo nietypowa narracja /w konwencji dialogów i relacji/ przyciągała i ciekawiła, potem jednak robiła się już dość nużąca...
Poza tym /jak dla mnie/ za dużo polityki i kluczenia. I jeden bezsensowny manewr...
Generalnie jeśli byłaby to opowieść, snuta przez tajemniczego starca/potomka, byłaby /dla mnie/ o wiele bardziej ciekawa.
Za bardzo upolityczniona, "uziemiona" i mało "kosmiczno-magiczna" ta opowieść...

I wcale nie jest tak przebojowa, jak wymienione w zachęcającym opisie 3 wybitne opowieści o podobnych klimatach, ale jest na tyle intrygująca, żeby dobrnąć do końca.

Co nie znaczy, że nie polecam:)

MOJA OCENA: 6/10

PRZECZYTAJ FRAGMENT!


PROLOG

To były moje jedenaste urodziny. W prezencie od ojca dostałam nowy rower: biało-różowy, z frędzelkami na kierownicy. Rwałam się do jazdy, ale rodzice nie chcieli, żebym wychodziła, kiedy są u mnie przyjaciele. Tyle że tak naprawdę to nie byli moi przyjaciele. Kumplowanie się z kimś nigdy nie było moją mocną stroną. Lubiłam czytać; spacerować po lesie; być sama. I zawsze miałam wrażenie, że nie bardzo pasuję do rówieśników. Gdy więc zbliżały się moje urodziny, rodzice zwykle zapraszali dzieciaki z sąsiedztwa. Mnóstwo dzieciaków, niektóre ledwie znałam po imieniu. Wszyscy moi goście byli bardzo mili i przynieśli prezenty. Więc zostałam. Zdmuchnęłam świeczki. Otworzyłam prezenty. Uśmiechałam się. Nie pamiętam dokładnie, co jeszcze dostałam, bo myślałam tylko o tym, żeby wsiąść na ten rower i się przejechać. Impreza skończyła się mniej więcej w porze kolacji, więc nie mogłam czekać ani chwili dłużej. Już się ściemniało. A wiedziałam, że po zmroku ojciec nie puści mnie na dwór.

Wymknęłam się tylnymi drzwiami i co sił w nogach popedałowałam na sam koniec ulicy, gdzie zaczynał się las. Minęło z dziesięć minut, zanim zaczęłam zwalniać. Być może robiło się trochę za ciemno i myślałam o powrocie. Może byłam tylko zmęczona. Zatrzymałam się na chwilę; wiatr poruszał gałęziami. Była jesień. Las stopił się z wielobarwnym krajobrazem, nadając głębię stokom wzgórz. Nagle zrobiło się wilgotno i zimno, jakby miało zacząć padać. Słońce zachodziło, a niebo za drzewami było różowe jak frędzelki roweru.

Usłyszałam za plecami jakiś trzask. To mógł być zając. Coś u podnóża pagórka przyciągnęło mój wzrok. Zostawiłam rower na ścieżce i rozchylając gałązki, zaczęłam powoli schodzić po zboczu. Niewiele było widać, bo liście nie opadły jeszcze, ale przez korony drzew sączył się dziwny turkusowy blask. Nie potrafiłam określić jego źródła. To nie rzeka; słyszałam ją w oddali, a światło było dużo bliżej. Zdawało się, że dochodzi ze wszystkich stron.

Zeszłam na sam dół. Wtedy ziemia jakby usunęła mi się spod stóp.

Niewiele więcej pamiętam. Byłam nieprzytomna przez kilka godzin. Kiedy się ocknęłam, już świtało. Ojciec stał kilkanaście kroków ode mnie. Mówił coś, ale nic nie słyszałam.

Dziura, w którą wpadłam, była idealnym sześcianem, wielkości naszego domu. Ściany miała ciemne i równe, a przez misterne rzeźbienia przeświecało jasne turkusowe światło. Światło było wszędzie wokół. Pomacałam wokół dłońmi. Leżałam na usypisku z piachu, kamieni i połamanych gałęzi. Ale pod tym rumowiskiem powierzchnia była lekko wklęsła, gładka i zimna, jakby zrobiona z metalu.

Dopiero wtedy zauważyłam stojących na górze strażaków w żółtych kombinezonach. Zrzucili mi linę - dyndała nad moją głową. Po chwili położyli mnie na noszach i powieźli w światło wstającego dnia.


Ojciec nie chciał o tym potem rozmawiać. Gdy pytałam go, w co wpadłam, wymyślał tylko kolejne sprytne wytłumaczenia. Jakiś tydzień później zadzwonił dzwonek u drzwi. Zawołałam, żeby tata otworzył, ale nie odpowiedział. Zbiegłam po schodach i sama otworzyłam. Był to jeden ze strażaków, którzy wyciągali mnie z dziury. Zrobił wtedy parę zdjęć i pomyślał, że chętnie bym je zobaczyła. Słusznie. I oto ja - malutka istota leżąca w gigantycznej metalowej dłoni.

CZĘŚĆ PIERWSZA CZĘŚCI CIAŁA

DOKUMENT NR 3

WYWIAD DR ROSE FRANKLIN, STARSZY PRACOWNIK NAUKOWY, INSTYTUT ENRICO FERMIEGO


Miejsce: Uniwersytet Chicagowski, Chicago, stan Illinois

Jak duża była dłoń?

Sześć i dziewięć dziesiątych metra długości, to jest około dwudziestu trzech stóp; jedenastoletniej osobie oczywiście wydawała się dużo większa niż w rzeczywistości.

Co pani robiła po tym, jak to się stało?

Nic. Nie rozmawialiśmy na ten temat zbyt wiele. Codziennie chodziłam do szkoły jak inne dzieciaki w moim wieku. Nikt z mojej rodziny nie studiował, nalegali więc, żebym kontynuowała naukę. Zrobiłam dyplom z fizyki.

Wiem, co pan powie. Chciałabym móc stwierdzić, że poszłam w przedmioty ścisłe z powodu tej dłoni, ale prawda jest taka, że zawsze byłam z nich mocna. Rodzice wcześnie to zauważyli. Pierwszego „małego elektronika” dostałam w wieku, zdaje się, czterech lat. Budowało się telegraf czy coś w tym rodzaju, wciskając końcówki przewodów w metalowe sprężynki. Czy dzisiaj zajmowałabym się czymś innym, gdybym posłuchała wtedy ojca i została w domu? Nie sądzę.

Skończyłam ogólniak i postanowiłam ciągnąć dalej to, na czym już się znałam. Poszłam na studia. Pamiętam ojca, kiedy dowiedzieliśmy się, że przyjęto mnie na Uniwersytet Chicagowski. Nigdy w życiu nie widziałam, żeby kogoś aż tak rozpierała duma. Trafienie szóstki w totka by go równie mocno nie uszczęśliwiło. Po tym, jak zrobiłam doktorat, uniwersytet zaproponował mi pracę.

Kiedy ponownie odnalazła pani dłoń?

Ja jej nie odnalazłam. Bo jej nie szukałam. Trwało to siedemnaście lat, ale chyba można powiedzieć, że to ona mnie znalazła.

I co potem?

Z dłonią? Wojsko zajęło teren, kiedy sprawa wyszła na jaw.

To znaczy kiedy?

Wtedy kiedy wpadłam do dziury. Wojsko przybyło mniej więcej po ośmiu godzinach. Pułkownik Hudson - chyba tak się nazywał - dowodził akcją. Był z okolicy, więc praktycznie wszystkich znał. Ja osobiście go nie znałam, ale ludzie mieli o nim jak najlepsze zdanie.

Czytałam to, co przetrwało z jego notatek po ingerencjach wojskowej cenzury. Przez trzy lata dowodzenia akcją skupił się przede wszystkim na znaczeniu tych rzeźbień. Sama dłoń, określana zwykle jako „artefakt”, jest wymieniona mimochodem zaledwie kilka razy, jako dowód, że budowniczy komory musiał mieć dość rozwinięty system religijny. Myślę, że pułkownik miał dość jasno sprecyzowany pogląd na całą sprawę.

A konkretnie jaki?

Nie wiem. Był zawodowym żołnierzem. Nie fizykiem. Nie archeologiem. Nigdy nie czytał nic z zakresu antropologii, lingwistyki, nic, co byłoby choć częściowo przydatne w tej sytuacji. Jego pogląd musiał się brać z kultury popularnej, z oglądania Indiany Jonesa i podobnych rzeczy. Na szczęście dla niego otaczali go kompetentni ludzie. Mimo to musiał czuć się niezręcznie, kiedy dowodził, a jednocześnie zasadniczo nie rozumiał, o co w tym wszystkim chodzi.

Fascynujące, jak wiele wysiłku włożyli w negowanie własnych odkryć. Pierwsze analizy wykazały, że komora ma około trzech tysięcy lat. To wydało im się bez sensu, więc zaczęli badać materiał organiczny metodą węglową. Ta pokazała, że komora może być dużo starsza, że może mieć między pięć a sześć tysięcy lat.

To była niespodzianka?

Można tak powiedzieć. Trzeba pamiętać, że to wbrew wszystkiemu, co wiemy o Ameryce prekolumbijskiej. Najstarsza cywilizacja, jaką znamy, rozwinęła się w regionie Norte Chico w Peru, a dłoń wydawała się o jakieś tysiąc lat starsza. A nawet gdyby była z tego samego okresu, to raczej oczywiste, że nikt nie przetransportował jej z Ameryki Południowej do Dakoty Południowej, a w Ameryce Północnej podobny poziom cywilizacyjny osiągnięto o wiele później.

W końcu ludzie Hudsona uznali, że radiowęglowy odczyt jest błędny ze względu na zanieczyszczenie materiału. Po kilku latach niezbyt intensywnych badań wiek znaleziska oszacowano na tysiąc dwieście lat i zaklasyfikowano jako świątynię jakiejś podgrupy cywilizacji Missisipi.

Czytałam te akta kilkanaście razy. Nie ma w nich nic, dosłownie nic, na poparcie tej tezy, poza faktem, że to bardziej prawdopodobne niż wszystko, co sugerowałyby wyniki badań. Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że Hudson nie widział tu nic ciekawego z punktu widzenia wojska. Żałował pewnie, że jego kariera ugrzęzła w podziemnym laboratorium badawczym i chciał zamknąć sprawę, nawet ogłaszając kompletną bzdurę, byle się stamtąd wyrwać.

I co, udało mu się?

Wyrwać? Tak. Trwało to nieco ponad trzy lata, ale w końcu jego życzenie się spełniło. Dostał udaru na spacerze z psem i zapadł w śpiączkę. Zmarł kilka tygodni później.

A co się działo z projektem badawczym?

Nic. Nic się nie działo. Dłoń i rzeźbione płyty ścienne pokrywały się kurzem w magazynie przez czternaście lat, aż wreszcie projekt zdemilitaryzowano. Wtedy przejął go Uniwersytet Chicagowski dzięki pieniądzom z Narodowej Agencji Bezpieczeństwa[2] i w jakiś sposób znalazłam się na czele zespołu mającego badać dłoń, w którą wpadłam w lesie jako dziecko. Nie wierzę w przeznaczenie, ale to, że „świat jest mały”, jakoś mnie nie przekonuje.

Dlaczego NSA miałaby się interesować projektem archeologicznym?

Sama się nad tym zastanawiałam. Finansują rozmaite badania, ale wydawało się, że akurat ten przypadek ma niewielki związek z ich misją. Może zainteresował ich język w kontekście kryptologii; albo materiał, z którego była zrobiona dłoń. W każdym razie przydzielili nam spory budżet, więc nie zadawałam za dużo pytań. Dostałam paru ludzi do pomocy, żeby przeanalizować twarde dane, zanim przekażemy wszystko wydziałowi antropologii. Projekt wciąż był ściśle tajny i, tak jak Hudsona, umieszczono mnie w podziemnym laboratorium. Przypuszczam, że czytał pan mój raport, więc resztę pan zna.
Tak, czytałem. Złożyła go pani po zaledwie czterech miesiącach. Niektórzy uważają, że trochę zbyt pospiesznie.

To wstępny raport. Ale nie sądzę, żeby był przedwczesny. No, może odrobinę, ale poczyniłam znaczące odkrycia i uważałam, że nie dowiem się wiele więcej na podstawie dostępnych mi danych, więc po co czekać? W tej podziemnej komorze jest dość materiału do analizy dla kilku pokoleń badaczy. Ale bez nowych danych nic już stamtąd nie wyciśniemy.

„My” to znaczy kto?

My. Ja. Pan. Ludzkość. Ogólnie. W tym laboratorium są rzeczy, których dzisiaj nie potrafimy zrozumieć.

To proszę mi opowiedzieć o tym, co rozumiecie. Proszę mi opowiedzieć o tych płytach ściennych.

Wszystko zamieściłam w raporcie. Jest ich szesnaście, mniej więcej trzy na dziesięć metrów każda, grube na cal. Wszystkie wykonano w tym samym okresie, około trzech tysięcy lat temu. Według nas...

Jeżeli mogę przerwać - rozumiem, że nie przekonuje pani teoria o zanieczyszczeniu materiału badawczego?

Według mnie nie ma naukowego powodu, żeby nie wierzyć datowaniu radiowęglowemu. Zresztą wiek tych rzeczy to tak naprawdę nasze najmniejsze zmartwienie. Czy wspomniałam, że symbole świecą od siedemnastu lat?

Każda ściana składa się z czterech płyt i zawiera kilkanaście rzędów rzeźbionych symboli: od osiemnastu do dwudziestu w każdym rzędzie, podzielonych na sekwencje po sześć albo siedem. Naliczyliśmy łącznie piętnaście różnych symboli. Większość pojawia się wielokrotnie, niektóre tylko raz. Siedem symboli składa się z linii krzywych, z kropką pośrodku, siedem z linii prostych, a jeden jest kropką. Prostota stylu, ale przy tym duża elegancja.

Poprzedniej ekipie nie udało się rozszyfrować ich znaczenia?

Jednym z niewielu rozdziałów raportu Hudsona, nienaruszonych przez cenzurę, była analiza lingwistyczna. Porównali symbole z każdym znanym systemem pisma, żywym lub martwym, ale nie znaleźli żadnego interesującego związku. Założyli, że każda sekwencja symboli stanowi zdanie, ale bez układu odniesienia nie mogli nawet snuć domysłów na temat ich znaczenia. Byli dokładni i dokumentowali każdy krok. Uznałam, że nie ma sensu robić drugi raz tego samego, więc odrzuciłam propozycję i nie dołączyłam do zespołu specjalisty od lingwistyki. Bez materiału porównawczego nie było szans odczytać tych znaków.

Być może byłam stronnicza, bo wpadłam w tę dłoń, ale to właśnie ona sama mnie przyciągała. Nie potrafiłam tego wyjaśnić, ale każdym nerwem czułam, że to ona jest tu ważna.

To całkiem inaczej niż pani poprzednik. A zatem co mi pani może o niej powiedzieć?

Cóż, jest absolutnie niesamowita, ale zakładam, że nie interesuje pana aspekt estetyczny. Mierzy niecałe siedem metrów od przegubu do końca środkowego palca. Wydaje się lita, zrobiona z tego samego metalicznego materiału co płyty ścienne, ale ma co najmniej dwa tysiące lat więcej niż one. Ciemnoszara, z refleksami brązu, lekko opalizuje.

Jest otwarta, z palcami złączonymi i lekko zgiętymi, jakby trzymała coś bardzo cennego albo próbowała nie przepuścić ani ziarnka piasku. Tam, gdzie skóra naszej dłoni zwykle się fałduje, znajdują się żłobienia, inne raczej pełnią funkcję wyłącznie dekoracyjną. Wszystkie jarzą się tym samym turkusowym światłem, które powoduje efekt opalizacji. Dłoń wygląda na silną, ale mnie przede wszystkim wydaje się... subtelna, tylko takie określenie przychodzi mi do głowy. Sądzę, że to dłoń kobieca.

Na obecnym etapie bardziej interesują mnie fakty. Z czego jest zrobiona ta silna, lecz subtelna dłoń?

Nasze narzędzia praktycznie ledwo mogą naciąć czy w inny sposób naruszyć materiał. Pozyskanie niewielkiej próbki z jednej płyty ściennej wymagało wielu podejść. Analiza spektrograficzna wykazała, że to stop kilku metali ciężkich, głównie irydu, z dziesięcioprocentową zawartością żelaza i mniejszymi domieszkami osmu, rutenu i innych metali z grupy platynowców.

Zapewne jest warta tyle złota, ile sama waży.

Zabawne, że pan o tym wspomina. Waży mniej niż powinna, powiedziałabym więc, że jest warta o wiele więcej.

A ile waży?

Trzydzieści dwie tony. Wiem, to sporo, ale przy takim składzie chemicznym - dziwnie mało. Iryd jest jednym z najgęstszych pierwiastków, być może nawet najgęstszym, i nawet biorąc pod uwagę domieszkę żelaza, dłoń powinna ważyć dziesięć razy tyle.

Jak pani to wyjaśniła?

Nijak. I nadal nie potrafię. Nie mam bladego pojęcia, jak coś takiego można osiągnąć. Zresztą od kwestii masy o wiele bardziej zastanawiająca była wysoka zawartość irydu. To nie tylko jeden z najcięższych pierwiastków, ale także jeden z najrzadszych.

Widzi pan, metale z tej grupy - platyna też do niej należy - łatwo łączą się z żelazem. Przed milionami lat, kiedy powierzchnia planety była jeszcze płynna, większość irydu na Ziemi właśnie to zrobiła - połączyła się z żelazem, a że iryd jest ciężki, zapadł się wiele tysięcy kilometrów w głąb. Ten iryd, który pozostał w skorupie ziemskiej, jest zwykle zmieszany z innymi metalami, a rozdzielenie ich wymaga

przeprowadzenia skomplikowanego procesu chemicznego.

Jak rzadki jest w porównaniu z innymi metalami?

Bardzo, bardzo rzadki. Ujmijmy to tak: cała roczna produkcja czystego irydu na świecie nie przekracza zapewne kilku ton. To mniej więcej jedna duża walizka. Przy dzisiejszej technologii zgromadzenie takiej ilości irydu, żeby to wszystko zbudować, zajęłoby dziesięciolecia. To po prostu zbyt rzadki pierwiastek, a podaż chondrytów jest wysoce niewystarczająca.

Przepraszam, nie rozumiem.


Przepraszam. Chondryty to meteoryty kamienne. Iryd jest tak rzadki w skałach ziemskich, że często praktycznie niewykrywalny. Większość używanego przez nas irydu pochodzi z meteorytów, które nie spłonęły całkiem przy przejściu przez atmosferę. By zbudować tę komorę - a wydaje się nieprawdopodobne, żeby to było jedyne ich dzieło - trzeba by go szukać tam, gdzie jest go o wiele więcej niż na powierzchni naszej planety.
Podróż do wnętrza Ziemi?

Juliusz Verne podsuwa jeden z możliwych tropów. By pozyskać w dużych ilościach taki metal jak iryd, trzeba albo wydobyć go z głębokości tysięcy kilometrów albo szukać w kosmosie. Z całym szacunkiem dla pana Verne’a, ale nasze kopalnie nie są dość głębokie. Najgłębsze z nich w porównaniu z tym, co było potrzebne, to zwykłe dołki w ziemi. Eksploatacja w kosmosie wydaje się o wiele bardziej realna. Już dzisiaj działają prywatne firmy, które maj ą nadzieję w niedalekiej przyszłości pozyskiwać wodę i cenne minerały w kosmosie, ale te wszystkie projekty są wciąż we wczesnej fazie rozwoju. Mimo to, gdybyśmy potrafili wyłapywać meteoryty w przestrzeni kosmicznej, mielibyśmy dużo, dużo więcej irydu.

Co jeszcze może mi pani powiedzieć?

To już praktycznie wszystko. Po kilku miesiącach badania tego czegoś za pomocą wszelkich narzędzi znanych człowiekowi, miałam wrażenie, że stoimy w miejscu. Wiedziałam, że zadajemy złe pytania, ale nie znałam tych dobrych. Złożyłam wstępny raport i poprosiłam o urlop.

Proszę mi przypomnieć: jaka była konkluzja raportu?

Że my tego nie zbudowaliśmy.

Ciekawe. Jak zareagowali przełożeni?

Dali mi urlop.

I tyle?

Tak. Myślę, że mieli nadzieję, że już nie wrócę. Ani razu nie użyłam w raporcie słowa „obcy”, ale zapewne to właśnie z niego wyczytali.

A nie to miała pani na myśli?

Nie do końca. Może istnieć inne, bardziej przyziemne rozwiązanie. Jako naukowiec powiem tylko tyle, że przy obecnych zasobach, przy dzisiejszej wiedzy i technologii nie jesteśmy w stanie zbudować czegoś takiego. Zupełnie niewykluczone, że jakaś pradawna cywilizacja lepiej od nas znała się na metalurgii, ale irydu wcale nie było wtedy więcej, czy to pięć, dziesięć czy dwadzieścia tysięcy lat temu. A więc, odpowiadając na pańskie pytanie - nie, nie sądzę, żeby to było dzieło ludzkich rąk. Może pan o tym myśleć, co tylko chce.

Nie jestem głupia; wiedziałam, że to już raczej koniec mojej kariery. W oczach NSA na pewno straciłam wszelką wiarygodność, ale co miałam robić? Kłamać?

Co zrobiła pani po złożeniu raportu?

Pojechałam do domu, tam, gdzie wszystko się zaczęło. Pierwszy raz od śmierci ojca, po prawie czterech latach.

Do domu, czyli gdzie?

Pochodzę z niewielkiej miejscowości Deadwood, około godziny drogi na północny zachód od Rapid City.

r    _

Nie znam tej części Środkowego Zachodu.

To miasteczko zbudowane w okresie gorączki złota. Przyciągało wszelkiej maści awanturników, zupełnie tak jak na filmach. Ostatnie burdele zamknięto, kiedy byłam dzieckiem. Nasz główny powód do chwały, poza programem na HBO, który szybko zszedł z anteny, to fakt, że Dziki Bill Hickok został zastrzelony właśnie w Deadwood. Miasteczko przetrwało koniec gorączki złota i kilka dużych pożarów, ale liczba ludności spadła do około tysiąca dwustu.

Deadwood nie kwitnie, ale wciąż stoi. A położone jest przepięknie: na samym skraju parku narodowego Czarnych Wzgórz, z jego niezwykłymi formacjami skalnymi, urokliwymi sosnowymi lasami, głazami, wąwozami i strumieniami. Nie wyobrażam sobie piękniejszego miejsca na ziemi. Potrafię zrozumieć, dlaczego ktoś mógłby chcieć coś tam zbudować.

Wciąż to pani dom?

Tak. To część tego, kim jestem, choć moja matka pewnie by się ze mną nie zgodziła. Drzwi otwierała jakby z wahaniem. Prawie się do siebie nie odzywałyśmy. Wyczuwałam, że ma mi za złe, że nie przyjeżdżałam, że nawet nie byłam na pogrzebie ojca, że zostawiłam ją samą w żałobie. Każdy na swój sposób radzi sobie z bólem, i przypuszczam, że w głębi duszy rozumiała mnie, ale w jej tonie był gniew; niektórych rzeczy nie śmiałaby wypowiedzieć na głos, ale one na zawsze zepsuły naszą relację. Jasne, dość wycierpiała; miała prawo czuć do mnie żal. Nie rozmawiałyśmy wiele przez pierwszych kilka dni, ale szybko popadłyśmy w jakiś rodzaj rutyny.

Spanie w moim dawnym pokoju przywołało wspomnienia. Jako dziecko często wstawałam z łóżka i siadałam przy oknie. Obserwowałam, jak ojciec idzie do kopalni. Przed każdą nocną zmianą zaglądał do mnie i prosił, żebym wybrała zabawkę, którą zabierze w pudełku śniadaniowym. Mówił, że pomyśli o mnie, kiedy je otworzy, i że przyjdzie spędzić przerwę na posiłek ze mną w moim śnie. Nie mówił zbyt dużo, ani do mnie ani do matki, ale rozumiał, jak drobne rzeczy potrafią być ważne dla dziecka, i zadawał sobie trud, żeby zawsze przed nocną zmianą okryć mnie kołderką. Żałowałam, że go nie ma i nie mogę z nim porozmawiać. Nie był naukowcem, ale miał trzeźwe spojrzenie. Z matką nie mogłam poruszać tego tematu.

Po kilku dniach odbywałyśmy już niedługie, lecz przyjemne pogawędki. Miła odmiana po zaledwie uprzejmych uwagach na temat jedzenia, jakie wymieniałyśmy od czasu mojego przyjazdu. Moja praca była jednak ściśle tajna, więc bardzo się starałam tak kierować rozmową, żeby nie zahaczyć o to, co naprawdę mnie nurtuje. Stawało się to łatwiejsze z każdym tygodniem, w miarę jak coraz więcej czasu wspominałam błędy młodości, a coraz mniej myślałam o dłoni.

Minął niemal miesiąc, zanim wybrałam się tam, gdzie ją po raz pierwszy zobaczyłam. Dół już dawno zasypano, a miejsce po nim stopniowo zarastało. Nie było już co oglądać. Włóczyłam się bez celu aż do zmroku. Dlaczego ja pierwsza znalazłam dłoń? Z pewnością musiały istnieć inne takie podziemne konstrukcje. Dlaczego nikt ich nie znalazł? Dlaczego to wydarzyło się akurat tamtego dnia? Dłoń pozostawała w uśpieniu przez tysiące lat. Dlaczego to się stało wtedy? Co ją obudziło? Co zaistniało przed dwudziestu laty, czego nie było przez tysiące lat wcześniej?

Wtedy to do mnie dotarło z całą mocą. To było właściwe pytanie. Musiałam zrozumieć, co ją obudziło (...)
***
Powieść na miarę „Jurassic Park”, „World War Z” i „Marsjanina”, po mistrzowsku łącząca elementy thrillera, fantastyki i powieści przygodowej. Kiedy pod jadącą rowerem Rose zapada się ziemia i dziewczynka ląduje na ogromnej metalowej dłoni, nikt nie podejrzewa, że to zwiastun wydarzeń, które pchną losy ludzkości na nowe tory. Siedemnaście lat później Rose realizuje swoje marzenie: trafia do zespołu, którego zadaniem jest rozwikłanie tajemnicy zagadkowego artefaktu. Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki na całej planecie spod ziemi wyłaniają się ukryte przez tysiące lat, kolejne elementy kolosalnych posągów-robotów. Skąd się wzięły? Czemu miały lub mają służyć? Jaka rola przypadnie Rose w rozwikłaniu zagadki?

Cykl: Archiwa Temidy (tom 1)





ZGARNIJ EBOOKA Z




Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger