"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Córka Zjadaczki Grzechów. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Córka Zjadaczki Grzechów. Pokaż wszystkie posty
Jej Wysokość Marionetka Melinda Salisbury

Jej Wysokość Marionetka Melinda Salisbury

Rewelacyjne zakończenie serii!

Oczywiście przypominam, że trylogię tą należy czytać w kolejności!
Polecam całość!

MOJA OCENA: 9/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!


Aptekarka siedzi na kolanach księcia. Jej dłonie muskają jego włosy, palce niestrudzenie pracują, zaplatając jedwabiste pukle w szeregi warkoczyków. „Jakże pięknie byłoby przyczepić dzwoneczki do tych kosmyków – myśli. – Srebrne dzwoneczki pasujące do srebrnych splotów”. Włosy księcia przypominają wodę, przez dłonie aptekarki przelewa się jedwabisty, chłodny strumień. Powieki mężczyzny pozostają zamknięte podczas tych zabiegów. Białe rzęsy muskają policzki, na pełnych ustach majaczy salonowy uśmiech, oddech jest równy i głęboki. Kiedy palce dziewczyny dotykają karku księcia, z głębi jego gardła wydobywa się niski odgłos: stęknięcie, może pomruk. Aptekarka przełyka ślinę.
Gdy książę otwiera oczy i wbija w nią wzrok, migocące światło łojówki nadaje jego źrenicom barwę topazu. Dziewczyna czuje poruszenie w żołądku: jakby mościł się w nim wąż, zwinięty i przyczajony.
Później następuje grzechot, ostrzeżenie. Książę unosi dłoń. Ona się wzdryga, ale mężczyzna ujmuje tylko jej podbródek i szerzej się uśmiecha.
− Przywodzi mi to na myśl bardzo stare wspomnienia, skarbie. W Tallith miałem od tego inne dziewki – mówi. Jego głos jest melodyjny, kojący. Aptekarka wytrwale zaplata warkocze.
– Kiedy zażywałem kąpieli, które uwielbiałem, te dziewki splatały mi włosy, aby się nie zamoczyły. Całe dolne piętro Wieży Honoru było jedną wielką, wykutą w marmurze balią, która w najgłębszym punkcie była dwakroć mojego wzrostu. Czasami, gdy odwiedzali nas dostojni goście, organizowaliśmy w niej spotkania. Pompowano do niej wodę z podziemnych źródeł. Pachniała dziwnie, zalatywała siarką, ale nie była to nieprzyjemna woń. Niestety! Barwiła włosy moje i mojej siostry na żółto, gdy się w niej zanurzyły.
Milknie i pochyla się, przystawiając do ust szklankę wina. Nie częstuje nim aptekarki, zamiast tego sączy ostatnie krople i niedbale upuszcza naczynie na posadzkę, po czym jego purpurowe wargi układają się w uśmiech.
– Słyszałem, że w tutejszych górach bije źródło z wodą o podobnych właściwościach. Być może zabiorę cię tam, gdy się ociepli. Pozwolę ci pozaplatać mi włosy i popływać ze mną. O ile będziesz grzeczna.
Aptekarka zwinnie przebiera palcami we włosach księcia; lata rwania listków i porcjowania proszków nadały jej ruchom pewność i precyzję. Ale w pokoju panuje chłód, kamienne mury są nagie, w palenisku tli się jedynie mały płomień. Kiedy dziewczyna wypuszcza powietrze, przed jej ustami wisi mgiełka oddechu, a kości atakuje tępy ból, który nigdy nie ustępuje. Książę zdaje się nie odczuwać tego chłodu, lecz aptekarka owszem. W tej krainie jest zimniej niż w jej ojczyźnie. Dłonie kobiety drżą mocniej, gdy książę przyciąga ją do siebie i przez cienką suknię muska jej plecy. Teraz przywiera do niego jeszcze mocniej, wydaje się jednak, że jego ciało nie wydziela żadnego ciepła.
– Były tam też prywatne łaźnie, na drugim piętrze – wspomina książę dalej rozmarzonym głosem. – Dyskretniejsze, przeznaczone dla osób, które takowej dyskrecji pragnęły. Czy opowiadałem ci kiedyś o wieżach zamku Tallith? – Nie czeka na jej odpowiedź. – Łącznie jest ich siedem. Każdą nazwano na cześć innej cnoty. Ja zamieszkiwałem Wieżę Miłości. Być może powinienem zmienić nazwy tutejszych wież, żeby je odpowiednio uhonorować. Jak sądzisz? – Delikatnie pieści policzek dziewczyny, a ona zaciska szczęki. – Ach, Errin... – zaczyna.
Nie jest mu wszakże dane dokończyć zdania, bo nagle przerywa je pukanie do drzwi.
– Wejść! – woła.
Drzwi otwiera lokaj o szpakowatych włosach i z płaczliwym grymasem na twarzy. Jemu również, tak samo jak aptekarce, zdaje się być zimno, bo choć porusza się w obrębie zamkowych murów, nosi podbitą futrem pelerynę. Omiata dziewczynę obojętnym spojrzeniem błękitnych oczu, poświęcając jej mniej więcej tyle samo uwagi co meblom w komnacie, po czym kłania się księciu.
– Co znowu? – pyta książę.
– Przynoszę wieści od Srebrnego Rycerza, panie – odpowiada służący i nie podnosząc głowy, sięga pod pelerynę, skąd wyjmuje zapieczętowany zwój pergaminu.
Gdy książę wyciąga rękę, służący nieznacznie unosi głowę, postępuje krok do przodu i podaje mu zwój. Po odebraniu wiadomości książę odprawia posłańca i przełamuje pieczęć.
Aptekarka ukradkiem zerka na list. Pragnie odczytać, co jej brat napisał do księcia. Ale ten zmienia pozycję ciała i zasłania pergamin.
Dziewczyna wciąż układa mu włosy, splatając ostatnie kosmyki, które można jeszcze chwycić. Choć palce ma skostniałe z zimna i zesztywniałe od subtelnych, powtarzalnych ruchów, nie przerywa pracy.
Książę zrywa się z krzesła z radosnym okrzykiem, zrzucając aptekarkę na podłogę. Przechodzi nad nią, prześlizgując się po niej spojrzeniem.
– Twój brat to cudotwórca, skarbie. Istny cudotwórca! – rzuca, po czym zwraca się do służącego: – Każ osiodłać konie. Dla mnie i dla czterech rycerzy. Jedziemy do Lortune.
Wypowiedziawszy te słowa, energicznym krokiem wychodzi z pokoju. Służący pędzi za nim, zostawiając aptekarkę na ziemi – dziewczyna leży na boku, z policzkiem i uchem przyciśniętymi do chłodnej, kamiennej posadzki. Upadła wyjątkowo niefortunnie. Jedną rękę ma uwięzioną pod ciałem, kolano obciążone nogą krzesła. Palce, choć przygniecione ciężarem ciała, nie przestają się poruszać – wciąż szukają niewidzialnych pukli księżycowych włosów, wciąż próbują przekładać jeden kosmyk nad drugim. Aptekarka uznaje, że gdyby jednak przyczepiła mu do włosów dzwoneczki, usłyszałaby, jak nadchodzi. Ostrzegłyby ją.
Nie żeby jej to szczególnie pomogło.
Mijają godziny, a książę nie wraca. Pęcherz aptekarki wypełnia się, zadając jej fizyczny ból. Nogi i ręce dziewczyny co rusz łapią skurcze. Czuje, że w wyniku upadku na całym jej ciele wykwitają siniaki i stłuczenia, kąciki ust i skóra pod paznokciami sinieją z zimna. Łzy, spływające z oczu niepowstrzymanym strumieniem, gromadzą się na podłodze pod uchem, a gdy niskie płomienie w kominku gasną, jej ciało zaczyna drżeć. Wraz z zapadającym zmierzchem w pomieszczeniu robi się coraz ciemniej.
Przez cały ten czas jej palce wciąż dzielą, przekładają i splatają niewidzialne włosy.
Wreszcie ciśnienie w jej pęcherzu staje się nie do wytrzymania, dziewczyna moczy siebie i posadzkę pod sobą. Początkowe ciepło przynosi chwilowe wytchnienie od nieustannego zimna, ale kałuża moczu szybko się ochładza i wsiąka w jej suknię. Aptekarka zadaje sobie pytanie, czy właśnie tutaj spotka ją śmierć.
Na szczęście książę wraca.
Uniósłszy brew, spogląda na leżącą dziewczynę. Przez chwilę sprawia wrażenie zaskoczonego, ale gdy uświadamia sobie, co się wydarzyło, rysy jego twarzy tracą ostrość. Przechodzi nad nią i staje obok krzesła, przy stole. Z blatu podnosi glinianą laleczkę. Jej głowę okalają sploty brązowych włosów, a na twarzyczce lśnią dwa zielone paciorki ze szkła imitujące oczy. Talię lalki okleja kawałek papieru, który książę odlepia teraz od gliny.
Dziewczyna wreszcie może się poruszyć. Czuje, jak magiczne pęta, które krępowały jej ciało, znikają, i przewraca się na plecy.
Na pięknej twarzy górującego nad nią mężczyzny widnieje grymas niesmaku.
– Posikałaś się? Ty bestyjko! Nie było mnie ledwie kilka godzin.
Kiedy aptekarka nie odpowiada, trąca jej ramię czubkiem buta.
– Mówię do ciebie. Odpowiadaj. – Nie reaguje, więc kopie ją ponownie, tym razem mocniej. – Jesteś odrażająca.
Przywołuje sługę, żeby ją podniósł. Do pokoju wchodzi mężczyzna, już nie ten sam co wcześniej. Ramiona ma przygarbione, ciemne oczy wbija w posadzkę. Cała jego postura każe go nie dostrzegać. Książę rozkazuje, obrzucając go szybkim spojrzeniem, żeby zabrał mu aptekarkę sprzed oczu i zawołał kogoś, kto posprząta po niej bałagan. Sługa nic nie odpowiada i bez mrugnięcia okiem pomaga dziewczynie się podnieść. Gdy z kamienną, niewzruszoną twarzą wyprowadza zmoczoną i szlochającą aptekarkę z komnaty, do złudzenia przypomina gliniane figurki księcia.
Książę, siadając na krześle, odprowadza ich wzrokiem. Patrzy na figurkę dziewczyny, którą wciąż trzyma w dłoniach. Jego rysy wykrzywia wściekłość. Rozgniata figurkę w dłoni i upuszcza ją na posadzkę. Jednak prawie natychmiast schyla się i ją podnosi. Spomiędzy rozkruszonej gliny wyciąga włosy i szklane paciorki, po czym odkłada je na bok. Teraz to jego palce poruszają się zwinnie, a modelowana glina powoli z powrotem przybiera postać dziewczyny. Przyczepia jej włosy do głowy, ponownie wlepia oczy w glinianą masę, wstaje i powolnym krokiem opuszcza komnatę.
Aptekarkę i sługę zastaje u podstawy wieży, którą dla niej wyznaczył. Właśnie wchodzą na pierwsze stopnie. Służący, usłyszawszy odgłos kroków swego pana, cofa się. Podobnie robi powłócząca nogami dziewczyna, która odwraca się dokładnie w chwili, gdy książę wyciąga nóż i łapie ją za rękę. Przecina jej nadgarstek i czeka, aż wycieknie zeń krew, po czym przystawia figurkę do rany.
Aptekarka krzyczy i próbuje się wyrwać, ale jest za późno. Glina wchłania krew. Dziewczyna patrzy, jak książę tym samym nożem nakłuwa własny palec, pozwalając, aby kropla jego krwi skapnęła na symulakrum. Gdy jego krew także wsiąka w glinę, książę się uśmiecha. Głaszcze glinianą laleczkę, a następnie ostrożnie wkłada ją do kieszeni. Potem bez słowa odwraca się i odchodzi, zostawiając krwawiącą i zapłakaną dziewczynę. I służącego, który tylko odprowadza go spojrzeniem (...)

***
Ostateczna bitwa nadchodzi… Poznajcie losy Errin i Twylli, które po raz ostatni zmierzą się ze swoim przeciwnikami. Czy uda im się zwyciężyć?


Trzecia część bestsellerowej serii „Córka zjadaczki grzechów” autorstwa angielskiej pisarki Melindy Salisbury, uznanej i wielokrotnie nagradzanej w Wielkiej Brytanii. To fantastyczna, uzależniająca powieść fantasy, która wciągnie nie jednego czytelnika!







Śpiący Książę Melinda Salisbury

Śpiący Książę Melinda Salisbury

Ta część zdecydowanie lepsza od jedynki! Warto było troszkę poczekać!
Polecam czytać całość w kolejności!

MOJA OCENA: 9/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!

Stróż nocny na Wschodniej Bramie złapał się za szyję, w której nagle poczuł silne ukłucie. Gdy jego nogi odmówiły posłuszeństwa, a ciało stało się wiotkie, spojrzał na swoje palce, śliskie od krwi czerniejącej w przytłumionym blasku lampy oświetlającej bramę. Był martwy, zanim upadł na ziemię.
Golem przeszedł nad jego zwłokami.
Kolejny stróż odwrócił głowę, jego usta rozwarły się do krzyku, przekleństwa albo błagania o litość. Zamachnął się na stwora mieczem, jednak było już za późno. Srebrzysty błysk przeszył powietrze, a strażnik osunął się na ziemię. Jego krew zmieszała się z krwią martwego towarzysza.
Nieregularna, pusta przestrzeń, w której powinna znajdować się twarz golema, zwrócona była ku niebu, jakby w poszukiwaniu jakiegoś dźwięku lub zapachu. Golem przeszedł przez bramę, a jego zniekształcona głowa uderzyła o lampę, która, rozkołysana, rzuciła koszmarne cienie na grubą, kamienną ścianę. Olej rozlał się i zadymił, płomień przygasł i zamigotał. Zostawiając za sobą krwawe odciski stóp, golem wszedł przez bramę do pogrążonego we śnie królewskiego miasta Lortune. Jedną ręką ciągnął za sobą maczugę tak długą, jak on sam, w drugiej trzymał wielki topór o podwójnym ostrzu.
Chwilę później z mroku wyłonił się kolejny golem z toporem i maczugą tkwiącymi w sękatych dłoniach. Jego broń nie zasmakowała jeszcze krwi.
Oba stworzenia kroczyły naprzód, powoli i nieustępliwie. Idąc, kołysały się rytmicznie na boki, bardziej przypominając statki na oceanie niż jakiekolwiek istoty żyjące na lądzie.
Za nimi podążał Śpiący Książę.
W odróżnieniu od szkaradnych golemów, książę był piękny. Jego srebrnobiałe włosy odbijały światło księżyca i opadały na plecy niczym wodospad. Jego oczy, kiedy padło na nie światło rzucane przez lampę, wydawały się złote: jak monety, jak miód. Był wysoki, szczupły i poruszał się z gracją, która sprawiała, że każdy jego krok zdawał się być początkiem tańca. W dłoniach trzymał dwa płaskie miecze o wygiętych ostrzach i złotych rękojeściach, które zdobiły symbole pochodzące z martwego od wieków świata. Tej nocy nie miał jednak zamiaru ich użyć ani brukać się krwią. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z jego planem, nie będzie musiał. Tym razem miecze miały tylko robić wrażenie, aby wszyscy, którzy nie śpią, mogli wyjrzeć przez okno i zobaczyć go w całej okazałości, gdy będzie szedł przez ich miasto. Nieważne, czy będzie to starsza kobieta, której ból uniemożliwił odpoczynek, czy mały chłopiec, którego zbudził straszny sen. Chciał zostać zauważony, ale nie przez każdego. Jeszcze nie teraz. Chciał, żeby krążyły plotki o tym, jak wszedł do miasta, nie napotkawszy oporu, i zajął je. Jak najechał na miasto i zamek z pomocą jedynie dwóch golemów, nikogo przy tym nie zabijając – nie licząc tych, którym płacono za ochronę Lortune przed napaścią. Chciał, żeby mieszkańcy szeptali potajemnie o tym, jak wytwornie wyglądał, kiedy mijał ich domy. Chciał, żeby pamiętali, że mógł kazać zabić ich wszystkich we śnie, ale nie zrobił tego. Oszczędził ich, swoich poddanych.
Chciał, żeby jego nowi poddani mieli o nim dobre zdanie – przynajmniej za jakiś czas. Ojciec powiedział mu raz, że rządzić można na dwa sposoby: poprzez strach albo poprzez miłość. Nie mógł oczekiwać, że Lormeranie go pokochają, jeszcze nie teraz, ale mógł sprawić, że będą się go bali. Mógł to zrobić bez trudu.
Szedł za swymi golemami przez pogrążone w ciszy miasto, spoglądając z dezaprobatą na brudne chodniki i ulice, na plamy po nieczystościach wylewanych z okien na zewnątrz, na budynki stłoczone w cieniu zamku, ciasne i brudne, bardziej przypominające szopy niż domy bogatych kupców i rzemieślników w stolicy królestwa.
Gdy zaglądał do okien mijanych po drodze domów, na widok niewyszukanych mebli i ponurego wystroju wnętrz na jego twarzy malował się niesmak. Spojrzał w górę, w kierunku zamku Lormere – solidnej, kwadratowej twierdzy pogrążonej w ciemności i we śnie, tak jak jej mieszkańcy. Zamek był brzydki jak reszta miasta, ale lepszy taki niż żaden...

Golemy po raz kolejny wykonały swoje zadanie na Wodnej Bramie, która była najsłabiej zabezpieczonym wejściem do zamku Lormere, mimo przydzielenia przez nowego króla dodatkowej straży. Osiem ciał – czterech uzbrojonych wartowników przy bramie i czterech na blankach muru obronnego – padło na ziemię, milknąc na zawsze. Tym razem Śpiący Książę zmuszony był włączyć się do walki, aby szybko ją zakończyć. Zaatakował ludzi przy bramie, podczas gdy jego potwory biły i rąbały łuczników dwadzieścia stóp wyżej, na murach. Strzały odbijały się od glinianej skóry golemów, które nawet jeśli zdawały sobie sprawę z tego, że ktoś do nich strzela, nie dały tego po sobie poznać. Masakrowały strażników, wgniatając ich czaszki w ziemię.
Na złotej tunice Śpiącego Księcia pojawiła się krew. Próbując ją zetrzeć, jeszcze bardziej rozmazał ją na aksamicie. Jego twarz pociemniała, a golemy w odpowiedzi zamachnęły się maczugami i tupnęły, ich ruchy zdradzały poruszenie. Książę przemknął obok nich i udał się ścieżką biegnącą wśród budynków i ogrodów warzywnych w stronę górującego nad nimi zamku.
Nagle, niespodziewanie, nocną ciszę przerwał dźwięk rogu. Książę odwrócił się i pomknął w stronę Wodnej Bramy, golemy ociężale ruszyły za nim. Na ziemi leżał strażnik – był blady, ale nie martwy, jak mogło się początkowo wydawać. Dmuchał szaleńczo w róg, a jego oczy wychodziły na wierzch przy każdej próbie wydobycia dźwięku. Śpiący Książę wbił jeden ze swoich mieczy w klatkę piersiową mężczyzny, zatrzymując bicie jego serca oraz dźwięk rogu.
Było jednak za późno. Gdy spojrzał w stronę zamku, zobaczył światła migoczące w oknach, które chwilę wcześniej były całkiem ciemne. Usłyszał dźwięki innych rogów podnoszących alarm i krzyki ludzi. Westchnął. Sięgnął do kieszeni, wyjął z niej arkusz pergaminu i rysik, napisał kilka słów, a następnie rozdarł papier na pół. Wskazał na golemy, które wyciągnęły w jego kierunku otwarte dłonie. Śpiący Książę umieścił na każdej oddarty kawałek pergaminu. Przez moment leżały na glinianej powierzchni, która chwilę później stała się płynna, wciągając pergamin w głąb, a następnie powróciła do swojej pierwotnej postaci. Krzyki stały się głośniejsze i bliższe, a w ciemnościach nocy rozległ się świst strzał.
Śpiący Książę westchnął. Wraz ze swoimi golemami ruszył w ciszy w stronę dobiegających go hałasów. Przeciął powietrze mieczem i uśmiechnął się.

W Wielkiej Sali zamku stał król Lormere. Ubrany był w jasnokremowe bryczesy, bufiastą białą koszulę i nierówno zawiązane wysokie buty. Z niepokojem przyglądał się Śpiącemu Księciu, który również lustrował swojego przeciwnika, przechylając głowę z zaciekawieniem. Strój księcia był teraz podarty i przesiąknięty czerwienią, jego piękne włosy pozlepiała zakrzepła posoka. Oczy, płonące w zbroczonej krwią twarzy, skupione były na królu. Za nim leżały stosy ciał. Żołnierze, strażnicy i nierozważni służący, którzy próbowali bronić swojego króla, rozrzuceni byli po kamiennej posadzce jak zepsute zabawki. Makabryczna, usłana trupami ścieżka wiodła od Wodnej Bramy, poprzez ogrody i korytarze, aż tutaj, do miejsca, w którym bitwa miała osiągnąć swój szczyt.
Po drugiej stronie Wielkiej Sali, w pobliżu drzwi prowadzących do królewskiej Sali Słonecznej, leżał w bezruchu jeden z golemów. Fartowne uderzenie jednego ze strażników pozbawiło go ramienia, osłabiając alchemiczną kontrolę nad golemem. Dzięki temu kolejny strażnik miał szansę na pozbawienie go głowy. Upadając, zmiażdżył on swego pogromcę w ostatecznym, ironicznym akcie zemsty. Drugi golem stał w drzwiach do Wielkiej Sali, czekając na pozostałych strażników, którzy jeszcze nie brali udziału w starciu.
Nikt się nie zjawił.
Król trzymał coś w dłoniach: metalowy dysk na łańcuchu, który unosił przed sobą niczym prezent dla Śpiącego Księcia. Śpiący Książę uśmiechnął się pobłażliwie.
– Gdybyśmy tylko porozmawiali – powiedział nagle król. Jego twarz, otoczona burzą czarnych loków, była blada.
– Nie będziemy rozmawiać, Mereku z Lormere – powiedział Śpiący Książę miękkim, spokojnym głosem, który kontrastował z jego uśmiechem szaleńca. – Twoi ludzie nie żyją. Twój zamek i królestwo należą do mnie. Jedyne słowa, jakie chcę teraz od ciebie usłyszeć, to błaganie o litość.
Ciemne oczy Mereka błysnęły.
– Nie usłyszysz ich, zapewniam cię – odrzekł. – Nie umrę, żebrząc. – Po czym rzucił się do przodu.
Śpiący Książę uchylił się i uniósł jeden z mieczy, wykonał nim w powietrzu łuk i zatopił w nieosłoniętej piersi nowego lormerańskiego króla.
Zaskoczony Merek jęknął cicho, spoglądając na Śpiącego Księcia z dziecięcym wręcz niedowierzaniem. Jego powieki opadły i osunął się na ziemię. Śpiący Książę przyglądał mu się z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
Przestąpił ponad ciałem króla i przeszedł przez salę, wchodząc schodami na podwyższenie. Za długim drewnianym stołem znajdowała się pieczęć Domu Belmis – tarcza ozdobiona trzema złotymi słońcami i trzema srebrnymi księżycami na krwistoczerwonym tle. Książę prychnął z obrzydzeniem, zdarł ją ze ściany i rzucił na podłogę, po czym przeszedł nad nią i skierował się w stronę wysokiego, rzeźbionego krzesła pośrodku stołu. Osunąwszy się na nie, przeciągnął palcem po zdobieniach, a jego usta ponownie się skrzywiły. Tanie, chłopskie rzemiosło. Zasługiwał na coś lepszego.
A teraz, kiedy Lormere należy do niego, zdobędzie to (...)

***
Od kiedy brat Errin, Lief, zniknął, jej życie stało się nie do zniesienia. Musi troszczyć się sama o chorą matkę oraz uzbierać pieniądze na czynsz, sprzedając nielegalne ziołowe mikstury. Jednak to nic w porównaniu z nadejściem mściwego Śpiącego Księcia, którego Królowa właśnie obudziła z jego zaczarowanego snu. Kiedy ludność z wioski Errin zostaje przesiedlona, w efekcie wojny ze Śpiącym Księciem, Errin zostaje pozostawiona samej sobie, bez dachu nad głową. Jedyną osobą, którą może prosić o pomoc jest Silas - tajemniczy młody człowiek, który kupuje od niej śmiertelne trucizny, nie ujawniając jednak, do czego są mu potrzebne. Silas obiecuje pomoc. Jednak znika w tajemniczych okolicznościach, a Errin musi podjąć wędrówkę przez królestwo będące na skraju wojny i szukać innego sposobu, by uratować siebie i matkę. To, co odkrywa podczas swojej podróży obraca w gruzy całą dotychczasową wiedzę o jej świecie. Z oddechem Śpiącego Księcia na karku Errin musi dokonać bolesnego wyboru, który wpłynie na los całego królestwa.






ZGARNIJ EBOOKA Z

Córka Zjadaczki Grzechów Melinda Salisbury

Córka Zjadaczki Grzechów Melinda Salisbury

Zaskakująco rewelacyjna trylogia fantasy, nie tylko dla młodzieży!

Podeszłam do niej z pewną rezerwą, jak to zazwyczaj starsza pani do młodzieżówek, ale nie zawiodłam się, tylko wkręciłam na maxa.

Narracja wzorcowa. Historia intrygująca, wciągająca. 
Współczuję tylko tym, którzy nie mają okazji przeczytać całości jednym tchem...

Polecam!

MOJA OCENA: 8/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!

Nawet brak więźniów nie sprowadza ciszy. Ich krzyki żyją w murach niczym duchy, odzywając się echem pomiędzy odgłosami kroków. Wystarczy zejść do trzewi zamku, poniżej koszar i Komnaty Zwierzeń, by usłyszeć je pośród panującej tam ciszy.
Kiedy strażnicy przyprowadzili mnie tu po raz pierwszy, zapytałam, jakimi uczynkami więźniowie zasłużyli na karę, która zmusiła ich do podobnych krzyków. Jeden ze strażników, Dorin, spojrzał na mnie tylko i zacisnął wargi aż pobielały, a potem przyspieszył kroku, by szybciej pokonać drogę do Komnaty Zwierzeń. Pamiętam, że poczułam wówczas dreszcz strachu na myśl o czynach, które były zbyt przerażające nawet dla silnego, milczącego strażnika. Obiecałam sobie, że poznam mroczną, ukrytą głęboko pod ziemią tajemnicę. Miałam wtedy trzynaście żniw i byłam beznadziejnie, ślepo naiwna.
*
Kiedy przed wieloma miesiącami przybyłam do zamku, jego przepych i piękno wzbudziły we mnie zachwyt. Kamiennych pałacowych posadzek nie pokrywa sitowie ani słoma z dodatkiem słodko pachnącej lawendy i bazylii. Zamiast tego pokryto je, tkanymi specjalnie dla królowej, dywanami, chodnikami i kobiercami, które tłumią odgłos kroków.
Mury zamku, pod bogatymi gobelinami w barwach czerwieni i błękitu, wykonane są z szarego kamienia z plamkami lśniącej miki. Kandelabry ze zwierzęcych poroży są złocone, a stosy aksamitnych poduszek z frędzlami utrzymywane w nienagannym porządku. Wszystko tutaj jest uporządkowane, nieskazitelne i idealnie piękne. Cięte róże w kryształowych wazonach mają identyczną wysokość i kolor, a każdy bukiet zaaranżowany jest dokładnie tak samo. W zamku nie ma miejsca dla niczego, co nie byłoby doskonałe.
Moi strażnicy idą sztywno wyprostowani i przezornie zachowują dystans. Gdybym podniosła rękę by dotknąć któregoś z nich, zareagowaliby przerażeniem. Gdybym się potknęła lub zemdlała, gdyby instynktownie spróbowali mnie podtrzymać, podpisaliby tym samym na siebie wyrok śmierci. Nagrodą za chęć pomocy byłoby dla nich natychmiastowe poderżniecie gardła. Kontakt z moją trującą skórą oznaczałby powolne konanie i każdy zatruty mógłby mówić o szczęściu, gdyby poderżnięto mu gardło.
Tyrek nie miał szczęścia.
*
W Komnacie Zwierzeń moi strażnicy zajmują pozycje u drzwi. Konsyliarz królowej, Rulf, ruchem głowy wskazuje mi zydel i odwraca się, by sprawdzić sprzęt. Półki na ścianach pełne są słojów z mętnymi substancjami, dziwnymi proszkami i nieznanymi liśćmi. Słoje nie wyglądają na uporządkowane w jakikolwiek sposób. Znajdujemy się głęboko pod zamkiem. Nie ma tu okien, a w pełgającym blasku świec nie dostrzegam na naczyniach żadnych etykiet. W pierwszej chwili wydało mi się dziwnym, że Zwierzenia mają odbywać się właśnie tutaj, w podziemnych lochach. Teraz jednak rozumiem przyczynę. Gdybym zawiodła... Lepiej, bym zawiodła tutaj, z dala od wzroku dworzan i królestwa. Lepiej, by stało się to w tajemnej komnacie, gdzieś w połowie drogi pomiędzy zaświatami lochów i rajem Wielkiej Sali.
Siadam na zydlu i wygładzam fałdy spódnicy, a młodszy ze strażników szura stopami po posadzce. W kamiennej komnacie odgłos wydaje się hałaśliwy i Rulf odwraca się, by posłać mu ostre spojrzenie. Widzę wówczas jego nieruchomą jak maska twarz. Podejrzewam, że nawet gdyby potrafił mówić, nie miałby mi teraz zupełnie nic do powiedzenia.
Dawniej uśmiechałby się i kręcił głową, słuchając opowieści Tyreka o wspinaczkach na drzewa i skradzionych z kuchni ciastkach. Ruchem ręki skarciłby go za popisywanie się, choć jego wzrok błyszczałby uczuciem do jedynego syna. Same Zwierzenia trwały zaledwie kilka chwil, ale zdarzało się, że siedziałam w Komnacie godzinami, mając Tyreka na wyciągnięcie ręki i wymieniając z nim opowieści. Strażnicy trzymali się blisko, kątem oka zerkając ciekawie na zajętego eksperymentami Rulfa, ale nie spuszczając wzroku ze mnie i Tyreka. W owych czasach po Zwierzeniach udać się mogłam jedynie albo do świątyni, albo do własnej komnaty, ale nikt nie zabraniał mi spędzania godzin pod okiem strażników w Komnacie Zwierzeń. Teraz wszystko jest inaczej i mój czas jest znacznie bardziej cenny.
Nie podnoszę wzroku na Rulfa, gdy nacina skórę na mojej ręce i upuszcza kilka kropli krwi do miski. Zwierzenie wymaga dodania jednej kropli krwi do porannicy, śmiertelnej trucizny, na którą nie istnieje żadna znana odtrutka. Czekam ze spuszczoną głową i milczę, a Rulf miesza krew z trucizną i nalewa miksturę do małej fiolki, zatyka ją korkiem i kładzie na moich kolanach. W świetle świec płyn jest oleisty i krystalicznie przejrzysty, nie widać w nim śladu krwi. Odkorkowuję fiolkę i wypijam miksturę.
Wszyscy czekamy, by się przekonać, czy tym razem trucizna mnie zabije. Gram swoją rolę bezbłędnie i zachowuję życie. Odkładam fiolkę na stolik, wygładzam spódnice i wzrokiem daję znak strażnikom.
– Jesteś gotowa, pani? – pyta Dorin, starszy ze strażników. W blasku świec jego twarz wydaje się dziwnie blada. Zwierzenie zakończone, ale to nie koniec moich obowiązków. Opuszczając Komnatę Zwierzeń, czuję na plecach palące spojrzenie Rulfa.
Ruszamy ku schodom, ja i moi strażnicy. Dorin idzie po mojej prawej stronie, a Rivak po lewej. Schodzimy w dół, do lochów, gdzie czekają na mnie więźniowie.

Docierając do Rannego Pokoju, przerywamy służącym sprzątanie resztek po ostatnim posiłku więźniów. Na mój widok czmychają z lękiem, przemykając bokiem wzdłuż ściany, z opuszczonymi głowami i pobielałymi palcami zaciśniętymi na brudnych miskach i kubkach. Dorin daje znak Rivakowi i wchodzi do niewielkiej celi. Przeprowadza inspekcję i ruchem głowy oznajmia, że pomieszczenie jest bezpieczne.
Przy małym, drewnianym stole siedzi dwóch mężczyzn odzianych od stóp do głów w czarne szaty. Ręce mają przywiązane do poręczy krzeseł. Powoli unoszą wzrok i patrzą na mnie, a strażnicy zajmują pozycję u drzwi. Obaj strażnicy dobywają mieczy, chociaż jestem bezpieczna nawet tutaj, w celi kryminalistów i zdrajców korony.
– Przynoszę wam błogosławieństwo Daunen Wcielonej. – Staram się, by moje słowa brzmiały dźwięcznie i głośno, by zagłuszyć burczenie w żołądku. – Wasze grzechy nie zostaną po śmierci zjedzone, ale, za sprawą błogosławieństwa, Bóstwa z czasem wam wybaczą.
Żaden z mężczyzn nie wygląda na wdzięcznego. Nie mam do nich pretensji. 
Zarówno ja, jak i oni, dobrze wiemy, że słowa, które wypowiadam są puste. Bez zjadacza grzechów skazani są na potępienie i moje błogosławieństwo niczego tu nie zmienia. Czekam, by dać im szansę się odezwać. Niektórzy w tej sytuacji obrzucają mnie obelgami, błagają o wstawiennictwo lub o litość. Inni proszą, by pozwolić im umrzeć na sznurze lub od miecza. Pewien zrozpaczony człowiek wolał nawet rozszarpanie przez psy. Ale ci dwaj mężczyźni nie odzywają się słowem, patrzą na mnie tylko beznamiętnym wzrokiem. Jednemu z nich nerwowo drga brew. To jedyny znak, że choćby zauważyli moją obecność.

Żaden z mężczyzn się nie odzywa ani nie wykonuje najmniejszego ruchu. Opuszczam głowę i dziękuję Bogom za to, że mnie pobłogosławili, a potem zajmuję miejsce za plecami mężczyzn w czerni. Kładę dłonie na ich karkach i wyczuwam palcami zagłębienia, w których wyraźnie wyczuwam pulsowanie krwi pod skórą. Ich serca biją prawie identycznym rytmem. Zamykam oczy i czekam. Kiedy ich zsynchronizowane serca przyspieszają, cofam się i czuję natychmiastową, palącą potrzebę umycia rąk.
Nie muszę czekać długo.
Kilka chwil po tym, jak ich dotknęłam, głowy obu mężczyzn leżą bezwładnie na stole. Płynąca z ich nosów krew barwi ciemne drewno. Widzę, jak cienka czerwona struga przelewa się przez krawędź blatu i ochlapuje rygle mocujące krzesła do podłogi. Rygle spełniają tę samą rolę, co więzy na rękach i nogach skazańców: zapobiegają zsunięciu się martwych ciał na ziemię. Porannica działa szybko i skutecznie. Mężczyzna, którego brew drgała wcześniej nerwowo, patrzy gdzieś daleko szeroko otwartymi, nieruchomymi oczyma. Uświadamiam sobie, że na niego patrzę dopiero wtedy, gdy zaczynają mnie piec powieki. Dokonałam egzekucji niejednego mężczyzny, kobiety i dziecka, ale mimo to czuję się wewnętrznie rozdarta. I nic w tym dziwnego, bo każda egzekucja przypomina mi o tym, jak zabiłam Tyreka.

Tyrek był moim jedynym przyjacielem i jednym z dwóch mieszkańców zamku, którzy zawsze cieszyli się na mój widok. Ze względu na pozycję, którą zajmowałam na dworze królewskim nie mogliśmy przebywać ze sobą nigdzie poza Komnatą Zwierzeń. Spędzane tam chwile mijały nam na opowieściach o rzeczach, które widzieliśmy oraz o tym, co robił ostatnio Tyrek. Nigdy wcześniej nie poznałam nikogo podobnego. Tyrek był nieustraszony i miał własne zdanie na każdy temat. Czas pomiędzy Zwierzeniami wydawał mi się wtedy nieskończenie długi. Kiedy strażnicy po raz kolejny odprowadzali mnie do komnaty Tyrek zawsze czekał w drzwiach z nieodłącznym uśmiechem na ustach.
– No, jesteś – mówił, niecierpliwym gestem odgarniając z twarzy blond włosy. – Pospiesz się, chcę ci coś pokazać.
Po osiągnięciu wymaganego wieku Tyrek chciał zostać jednym z moich strażników i z wielkim zamiłowaniem wyzywał ich do walki, przeciwstawiając ich stalowym mieczom własny, drewniany. Obserwowałam ich popisy siedząc na zydlu, a ojciec Tyreka upuszczał mi krwi koniecznej do Zwierzeń.
– ... no i pchnięcie! – mówił Tyrek, dźgając drewnianą klingą Dorina, który z łatwością ją parował. – Oczywiście tym razem nie zamierzałem zrobić ci krzywdy.
– Oczywiście – przytakiwał Dorin, wzbudzając mój śmiech.
– Młynek, pchnięcie i znowu młynek, a potem... ha! – rechotał, sięgając drewnianym mieczem ramienia Dorina.
Nagrodziłam go oklaskami, a strażnik zasalutował mieczem.
– Poddaję się.
– Widzisz, pani? – mówił potem Tyrek. – Potrafiłbym zapewnić ci bezpieczeństwo.

Tego dnia, kiedy zawalił się mój świat, Tyrek nie ponaglił mnie ani nie powitał opowieściami o trudach treningu. Nawet na mnie nie spojrzał. Po raz pierwszy od dwóch żniw, które spędziłam w zamku, nie uśmiechnął się, a jedynie ukłonił. Powinnam była spodziewać się niebezpieczeństwa, ale byłam całkiem nieświadoma tego, co mnie czeka. Myślałam, że zachowanie Tyreka jest częścią zabawy w rycerza. Byłam ogromnie podekscytowana i ukłoniłam mu się jak dama. Nawet milczenie Rulfa miało tego dnia inny charakter i konsyliarz odciągnął syna ode mnie, wręczając mi miseczkę na krew potrzebną do Zwierzenia.
Kiedy drzwi otwarły się z hukiem i do komnaty wpadli Gwardziści Królowej, w pierwszej chwili pomyślałam, że padliśmy ofiarami ataku i obronnym gestem uniosłam ręce. Gwardziści minęli mnie jednak. Usłyszałam, jak coś się stłukło i odwróciłam się na zydlu w chwili, gdy pojmali Tyreka. Jego twarz poszarzała ze strachu, a Rulf zamarł w bezruchu u boku syna.
– Co tu się dzieje? – krzyknęłam, ale żołnierze zignorowali mnie i wywlekli mojego przyjaciela za drzwi.
Wbiegłam pomiędzy nich i sama moja obecność wystarczyła, by się zawahali.
– Puśćcie go i wyjaśnijcie mi, czego chcecie – zażądałam, ale jedyną ich odpowiedzią było przeczące kręcenie głowami.
– Królowa rozkazała nam go aresztować – powiedział jeden z żołnierzy.
Roześmiałam się, bo myśl o tym, by Tyrek mógł zrobić cokolwiek złego wydała mi się niedorzeczna.
– Pod jakim zarzutem?
– Za zdradę.
Usłyszałam dobiegający z komnaty odgłos przypominający krztuszenie i odwróciłam się. Zobaczyłam Rulfa, który opierał się o drewniany blat i przyciskał rękę do piersi. Żołnierze odeszli, ciągnąc pomiędzy sobą Tyreka, który zwisał w ich rękach bezsilnie jak szmaciana lalka i z niedowierzaniem kręcił głową.
Chciałam pójść za nimi, ale drogę zagrodził mi Dorin z mieczem w ręku.
– Pani – powiedział, a w jego oczach dojrzałam ostrzeżenie. Zatrzymałam się.
– Zaprowadźcie mnie do królowej – zażądałam.

Nie musieliśmy iść daleko. Jakby w odpowiedzi na moje żądanie królowa czekała w korytarzu wiodącym do Komnaty Zwierzeń. Miała na sobie suknię z białego i złotego jedwabiu, a jej twarz była jak zwykle łagodna i spokojna. Przypominała anielsko niewinną oblubienicę pory majowych ognisk i jej widok przyniósł mi ulgę. Pomyślałam, że musiało zajść jakieś nieporozumienie i królowa przybyła we własnej osobie po to, by uniewinnić Tyreka.
Ledwo zdążyłam otworzyć usta, by podziękować jej za przyjście, gdy uciszyła mnie uniesioną ręką.
– Za mną – rozkazała. Musieliśmy dobrze wyciągać nogi, by za nią nadążyć. U stóp schodów królowa zatrzymała się nagle i prawie na nią wpadłam, a jeden z moich strażników sapnął z zaskoczenia, zatrzymując się w miejscu.
– Zostawcie nas – rozkazała strażnikom, którzy natychmiast odeszli, z powrotem wchodząc na górę po schodach.
Patrzyłam na królową, czekając, aż się odezwie, a wzdłuż kręgosłupa czułam ostrzegający przed niebezpieczeństwem dreszcz.
– Przez czas dwóch żniw część twojej roli na dworze pozostawała dla ciebie nieznana, Twyllo. Chciałam być pewna, że rozumiesz dar, który przypadł ci w udziale i że potrafisz unieść jego ciężar. – Urwała, wiercąc mnie badawczym spojrzeniem. – To dlatego, że twój dar ma swoją cenę, którą zapłacić musi każdy wybraniec. Teraz jednak zaczynasz wkraczać w wiek dojrzały i nie mogę dłużej cię chronić. Musisz przyjąć rolę Daunen Wcielonej.

Nie spuszczałam wzroku z królowej, nie całkiem rozumiejąc, co miała na myśli, mówiąc o cenie. Zgodnie z jej wolą przyjmowałam truciznę i wypełniałam każdy jej rozkaz. Cóż więcej mogłam zrobić?
– Na końcu tego korytarza znajduje się komnata, w której zamknięto chłopca winnego zdrady – powiedziała i znów uniosła rękę, nie chcąc, bym jej przerywała. – Wiem, że nie zechcesz w to uwierzyć, ale zaufaj mi, że śledztwo przeprowadzono skrupulatnie i jego wina nie ulega wątpliwości. Co więcej, ty sama jesteś współwinna.
Urwała, by pozwolić mi zrozumieć wagę jej słów.
– Rozmawiał z tobą po to, by poznać twoje tajemnice, nasze tajemnice. Wkradł się w twoje łaski i pozyskał twoją przyjaźń, i przez cały czas przekazywał każde twoje słowo naszym wrogom.
– Nie! Nie mógł tego zrobić! Nic mu nie powiedziałam! Przecież nie znam żadnych tajemnic!
– Byłaś jego informatorką, Twyllo, a twoja przyjaźń chroniła go przed podejrzeniami. Na szczęście masz rację i nie wiesz zbyt wiele. Ale opowiadałaś mu o życiu, które tutaj prowadzisz i swoich obowiązkach, które są utajnione i stanowią część świętych obrzędów, a to wielce nas niepokoi. Dlatego to ty musisz wymierzyć mu karę. Rola Daunen Wcielonej to coś więcej, niż tylko pieśni i modły. Musisz dowieść swej wartości, a nie wystarczy w tym celu jedynie przyjmować porannicę. Nie taki jest właściwy cel istnienia zarówno trucizny, jak i ciebie samej.
Wpatrywałam się w królową, nic nie rozumiejąc. Właściwy cel? Kara...?
Gdy zrozumiałam, ogarnęła mnie zimna zgroza. Królowa chciała, bym dotknęła własnego przyjaciela.
Od czasu gdy przybyłam do zamku, co miesiąc przyjmowałam porannicę po to, by dowieść, że jestem Daunen Wcieloną i prawdziwą wybranką Bóstw. Obrzęd mieszania krwi z trucizną i picia mikstury bez konsekwencji świadczył o mojej boskiej naturze.
Myślałam, że ceną za nowe życie, które wiodłam w zamku była niemożność dotykania innych, bo dobrowolnie przyjmowana trucizna odkładała się w mojej skórze. Mój dotyk oznaczał pewną śmierć dla każdego, kogo nie dotknęło błogosławieństwo Bóstw, jak mnie, królową, króla oraz księcia. Cena ta wówczas nie wydawała mi się wygórowana, gdyż rozpoczynając nowe życie, zostawiłam jedyną osobę, która okazywała mi miłość i czułość. Okazało się, że cena jest inna.
Miałam dotykać innych i robić to celowo, na rozkaz, ze świadomością śmiertelnych konsekwencji. Nie istnieje odtrutka na porannicę i nawet najlżejsze dotknięcie mojej odsłoniętej skóry zabijało dorosłego mężczyznę w ciągu kilku sekund. Taka była prawdziwa natura mojej roli i cena, jaką musiałam zapłacić za to, że stałam się wybranką Bóstw. Miałam zostać katem. Zabójczynią. Bronią.
– Nie potrafię – udało mi się w końcu powiedzieć.
– Musisz, Twyllo. Jeżeli bowiem sprzeniewierzysz się powinności wobec Bóstw, nie mogę ręczyć za to, że trucizna w twoich żyłach pozostanie dla ciebie bezpieczna. To z ich woli jesteś na nią odporna i z ich woli wypełniasz swą rolę.
– Ale przecież...
– Dość – przerwała mi królowa. – Oto, co znaczy rola Daunen. Od początku każde jej wcielenie uosabiało jednocześnie nadzieję i sprawiedliwość. Jesteś tu po to, by całe królestwo wiedziało, że żyjemy w erze błogosławieństwa i by porażać swym dotykiem tych, którzy pragną naszej szkody. A teraz pójdziesz i wypełnisz swą powinność. Nie chcesz chyba rozgniewać Bóstw?
– Nie...
– Twoje oddanie przynosi ci honor, Twyllo. – Pokiwała głową królowa.
– Nie. Nie mogę – usłyszałam własne słowa. – Nie potrafię zabić człowieka.
– Słucham?
– Nie mogę być Daunen Wcieloną, jeżeli taka jest natura mojej roli. Nie nadaję się.
Królowa zaśmiała się, wysoko i nienaturalnie.
– Uważasz, że Bóstwa dokonały błędnego wyboru? Że przez pomyłkę tylko udało ci się przeżyć truciznę? A twoja rodzina, twoja siostrzyczka? Jesteś gotowa zrezygnować z żywności i pieniędzy, które im wysyłam tylko dlatego, że nie podoba ci się droga, jaką obrały dla ciebie Bóstwa? – Patrzyła na mnie, powoli kręcąc głową. – Wiesz, że nie możesz się wycofać – powiedział cicho. – Bóstwa nigdy na to nie pozwolą. Oddały cię królestwu Lormere i mnie, i zostałaś przyjęta. Przybyłaś tu bez posagu i bez jakichkolwiek perspektyw nawiązania nowych przymierzy przez małżeństwo. Ale ją cię przyjęłam, Twyllo, bo po to się urodziłaś. Jesteśmy posłuszni Bogom. Ty też musisz być posłuszna.
– Ale...
Spojrzenie królowej odebrało mi głos.
– Zapomnę o tym, że wątpiłaś w moje słowa – powiedziała cicho. – Zapomnę, że wzgardziłaś moją hojnością i opieką. Zapomnę o twojej niewdzięczności. Okażę miłosierdzie. Módl się, by i Bóstwa okazały się miłosierne (...)

***

17-letnia Twylla żyje w pałacu. Ale chociaż jest zaręczona z księciem, dziewczyna nie jest zwykłym mieszkańcem dworu. Jest katem.

Będąc wcieleniem bogini, Twylla zabija swoim dotykiem. Każdego miesiąca jest zabierana do więzienia i kładąc rękę na skazańcu, wykonuje egzekucję. Nikt nie pokocha takiej dziewczyny. Nawet książę, którego królewska krew chroni przed skutkami dotyku Twylli, unika jej.

Jednak na dworze pojawia się nowy strażnik – chłopak, który pod uśmiechem ukrywa śmierć. Tylko on, w przeciwieństwie do innych, widzi w Twylli po prostu dziewczynę, nie tylko kata i boginię. Jednak Twylla została przyrzeczona księciu i zdaje sobie sprawę, co czeka tego, kto sprzeciwi się królowej.

Ale zdrada to ostatni problem Twylli. Królowa planuje zniszczyć swoich wrogów. To plan, który wymaga ogromnego poświęcenia. Czy Twylla wykona przeznaczone jej zadanie, by ochronić królestwo? A może porzuci swoje obowiązki w imię niespodziewanej miłości?





ZGARNIJ EBOOKA Z 




Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger