Świetna powieść, głównie monologowa, a wiadomo, jak ciężko wciągnąć czytelnika taką formą wypowiedzi. Autorowi się udało, co świadczy o jego wielkości:-)
Klaustrofobiczna opowieść o samotności na Marsie... O determinacji i sile umysłu.
POLECAM!
MOJA OCENA: 8/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
ROZDZIAŁ 1
WPIS W DZIENNIKU: SOL 6.
Mam całkowicie przesrane.
To moja przemyślana opinia.
Przesrane.
Szósty dzień tego, co miało być dwoma najwspanialszymi miesiącami w moim życiu, i wszystko zamieniło się w koszmar.
Nawet nie wiem, kto to przeczyta. Pewnie ktoś to w końcu znajdzie. Może za setki lat.
Tak wspominam… Nie umarłem 6. sola. Bez wątpienia reszta załogi tak myślała i nie mogę ich za to winić. Może ogłoszą z mojego powodu żałobę narodową, a na mojej stronie w Wikipedii napiszą: „Mark Watney to jedyny człowiek, który umarł na Marsie”.
I to będzie prawda, tak podejrzewam. Bo na pewno tu umrę. Po prostu nie w solu 6., tak jak wszyscy myślą.
Tak więc… od czego by tu zacząć?
Program Ares. Ludzkość sięgająca Marsa, po raz pierwszy wysyłająca ludzi na inną planetę, żeby poszerzyć swoje horyzonty, bla, bla, bla… Załoga misji Ares 1 zrobiła, co do niej należało, i wróciła na Ziemię jako bohaterowie. Były na ich cześć parady, zyskali sławę i świat ich pokochał.
Ares 2 zrobił to samo, tylko w innym miejscu Marsa. Dostali mocny uścisk dłoni i gorącą filiżankę kawy, gdy wrócili.
Ares 3. No cóż. To moja misja. No właściwie nie moja. Komandor porucznik Lewis dowodziła. Ja byłem tylko zwykłym członkiem załogi. W gruncie rzeczy to miałem najniższą rangę ze wszystkich i zostałbym dowódcą tylko wtedy, gdybym był jej ostatnim członkiem.
I wiecie co? Jestem dowódcą.
Zastanawiam się, czy ten dziennik zostanie odnaleziony, zanim załoga umrze ze starości. Zakładam, że cali dotarli na Ziemię. Tak więc jeśli to czytacie: to nie była wasza wina. Zrobiliście to, co musieliście. Na waszym miejscu postąpiłbym dokładnie tak samo. Nie obwiniam was i cieszę się, że przeżyliście.
Chyba powinienem wytłumaczyć, na czym polegają misje na Marsa. Przecież mogą to przeczytać laicy. No orbitę okołoziemską dostaliśmy się normalnie, zwyczajnym statkiem dotarliśmy na Hermesa. Wszystkie misje marsjańskie wykorzystują Hermesa, aby dostać się na Marsa i przylecieć z powrotem. Jest naprawdę wielki i drogi, więc NASA zbudowała tylko jednego.
Jak już byliśmy na Hermesie, cztery misje bezzałogowe dostarczyły nam paliwo i zapasy, a my w tym czasie przygotowywaliśmy się do naszej podróży. Kiedy wszystko było gotowe, rozpoczęliśmy podróż na Marsa. Ale nie za szybko. Czasy spalania ciężkiego chemicznego paliwa i wykonywania manewrów „wstrzyknięcia”[2] już się skończyły.
Hermes jest napędzany silnikami jonowymi. Wyrzucają w tył argon z olbrzymią prędkością, aby wytworzyć minimalne przyspieszenie. Sęk w tym, że nie zużywają dużo paliwa, tak więc wystarczało nam niewiele argonu (i reaktor jądrowy zasilający silniki), żebyśmy mogli przyspieszać stale, przez całą drogę na miejsce. Bylibyście zdziwieni, jak bardzo można się rozpędzić, mając tak małe przyspieszenie przez długi czas. Mógłbym was zabawić opowieścią o tym, jaką frajdę mieliśmy w trakcie podróży, ale tego nie zrobię. Nie chcę teraz do tego wracać wspomnieniami. Wystarczy, że powiem, iż dotarliśmy na Marsa sto dwadzieścia cztery dni później, nie zabijając się nawzajem.
Stamtąd dostaliśmy się przy użyciu MDV-a (Mars Descent Vehicle) na powierzchnię. MDV to w zasadzie taka wielka puszka ze słabymi dopalaczami i dołączonymi spadochronami. Jego jedynym zadaniem jest dostarczyć z orbity na powierzchnię Marsa sześć osób, nie zabijając ich przy tym.
I teraz dochodzimy do fajnej sztuczki misji eksploracji Marsa: nasze graty były tam przed nami.
Czternaście misji bezzałogowych dostarczyło wszystko, czego potrzebowaliśmy na powierzchni. Naprawdę się starano, aby wszystkie jednostki przewożące zapasy wylądowały w jednej okolicy, i całkiem nieźle to wyszło. Zapasy oczywiście nie są tak kruche jak ludzie i mogą uderzyć w powierzchnię naprawdę mocno. Ale miały sporą tendencję do odbijania się.
Oczywiście nie wysłali nas na Marsa przed potwierdzeniem, że wszystkie zapasy dotarły na planetę i że wszystkie kontenery są całe. Od początku do końca, wliczając misje zaopatrzeniowe, misja marsjańska trwa około trzech lat. W rzeczy samej, gdy załoga misji Ares 2 wracała na Ziemię, na Marsa już leciało zaopatrzenie Aresa 3.
Najważniejszą zaawansowaną technicznie przesyłką był bez wątpienia MAV – Mars Ascent Vehicle. To nim mieliśmy się znowu dostać na Hermesa, po tym jak wszystkie operacje na powierzchni zostaną zakończone. MAV był wyposażony w system miękkiego przyziemiania (zupełnie inaczej niż odbijający się na balonach inny nasz sprzęt). Oczywiście utrzymywał ciągłą łączność z Houston i jeśli byłyby z nim jakieś problemy, zawrócilibyśmy na Ziemię, nie lądując nawet na Marsie.
MAV jest fajny. Jak się okazuje, dzięki cyklowi ciekawych reakcji chemicznych z marsjańską atmosferą każdy kilogram wodoru przywieziony z Ziemi można zamienić w trzynaście kilogramów paliwa. Ale jest to powolny proces. Zapełnienie całego baku zajmuje dwadzieścia cztery miesiące. Dlatego wysłali MAV na długo przedtem, zanim tu dotarliśmy.
Możecie sobie wyobrazić, jakim rozczarowaniem byłoby odkrycie, że go nie ma.
Całkiem absurdalny splot wydarzeń sprawił, że prawie zginąłem. A jeszcze bardziej absurdalny jednak uratował mi życie.
Misja marsjańska jest przygotowana tak, aby wytrzymać burze piaskowe osiągające prędkość do 150 km/h. Tak więc Houston nie bez powodu zrobiło się nerwowe, gdy uderzył w nas wiatr o prędkości 175 km/h. Wszyscy ubraliśmy się w nasze kombinezony do lotu i zbiliśmy się w gromadę na środku Habu, na wypadek utraty ciśnienia. Ale to nie Hab był problemem.
MAV to statek kosmiczny. Ma dużo delikatnych części. Może wytrzymać burze piaskowe przez pewien czas, ale nie wieczność. Po półtorej godzinie utrzymującego się wiatru NASA wydała rozkaz przerwania misji. Nikt nie chciał kończyć miesięcznej misji po sześciu dniach, ale jeśli MAV zostałby uszkodzony, wszyscy byśmy utknęli tu na dole.
Musieliśmy wyjść w burzę, żeby przejść od Habu do MAV-u. To oczywiście było ryzykowne, ale jaki mieliśmy wybór?
Udało się wszystkim oprócz mnie.
Talerz głównej anteny komunikacyjnej, która przekazywała sygnały z Habu do Hermesa, zadziałał jak spadochron. Został wyrwany ze swojego mocowania i poniesiony wiatrem. Lecąc, uderzył w układ anten odbiorczych. Jedna z tych długich cienkich anten walnęła we mnie. Weszła w kombinezon jak nóż w masło i poczułem w boku najmocniejszy ból w życiu, gdy tam się werżnęła. Ledwo pamiętam nagle uciekające powietrze i ból w uszach, gdy ciśnienie w skafandrze spadało.
Ostatnie, co pamiętam, to Johanssen bezradnie starającą się mnie złapać.
Obudził mnie alarm sygnalizujący spadek prężności tlenu w skafandrze. Ciągły, przykry sygnał, który w końcu wyciągnął mnie z głębokiego i silnego pragnienia, żeby po prostu, kurwa, umrzeć.
Burza zelżała. Leżałem twarzą w dół, prawie całkowicie pokryty piachem. Oszołomiony, trzęsąc się cały, zastanawiałem się, dlaczego nie byłem bardziej martwy.
Antena miała wystarczającą siłę, żeby przebić się przez skafander i przez mój bok też, ale zatrzymała się na miednicy. Tak więc w skafandrze była tylko jedna dziura (i oczywiście jedna we mnie).
Odrzuciło mnie spory kawałek i stoczyłem się ze stromego wzgórza. Wylądowałem twarzą na ziemi i dlatego antena była ustawiona mocno ukośnie, co spowodowało dużą siłę skręcającą działającą na dziurę w skafandrze. W ten sposób skafander został chwilowo częściowo uszczelniony.
Tymczasem wiele krwi, która wypłynęła z mojej rany, pociekło w stronę otworu w skafandrze. Gdy tam dotarła, woda z niej szybko wyparowała z powodu dużego przepływu powietrza i niskiego ciśnienia, zostawiając tylko tłuste pozostałości. Napłynęło więcej krwi i stało się z nią dokładnie to samo. W końcu krew uszczelniła nierówności otworu i zredukowała przeciek do poziomu, któremu skafander mógł przeciwdziałać.
A spisał się doskonale. Wykrył spadek ciśnienia i włączył ciągły dopływ azotu ze swojego zbiornika, aby wyrównać ciśnienie. Gdy wyciek stał się możliwy do opanowania, musiał tylko napuścić nowego powietrza, aby wyrównać straty.
Po chwili absorbenty dwutlenku węgla w skafandrze się zużyły. To znaczący czynnik ograniczający system podtrzymywania życia. Nie ilość tlenu, jaką zabierzesz, ale ilość CO2, którą możesz usunąć. W Habie mieliśmy oksygenator, wielki sprzęt do rozbijania cząsteczek CO2 i odzyskiwania z nich tlenu. Ale skafander musiał być przenośny, tak więc zastosowano jednorazowe filtry działające na zasadzie prostej chemicznej absorbcji. Byłem nieprzytomny tyle czasu, że filtry się zużyły.
Kombinezon dostrzegł problem i przełączył się w tryb awaryjny, który inżynierowie nazywali „upuszczaniem krwi”. Nie mając możliwości pochłaniania CO2, skafander celowo wypuszczał powietrze w marsjańską atmosferę, a potem znów dopełniał azotem. W ten sposób szybko wyczerpał zapasy azotu. Została tylko moja butla z tlenem.
Zrobił więc jedyną rzecz, którą mógł, żeby utrzymać mnie przy życiu. Zaczął napełniać skafander czystym tlenem. Teraz ryzykowałem, że umrę od nadmiaru tlenu, ponieważ jego znacznie podwyższone stężenie mogło mi uszkodzić układ nerwowy, płuca i oczy. Ironiczna śmierć dla kogoś w dziurawym skafandrze kosmicznym: zbyt dużo tlenu.
Temu wszystkiemu towarzyszyły wyjące alarmy i ostrzeżenia. Ale to alarm wysokiego stężenia tlenu mnie obudził.
Czas poświęcany na trening do misji kosmicznych jest zdumiewający. Spędziłem tydzień na Ziemi, ćwicząc postępowanie w razie awarii skafandra. Wiedziałem, co robić.
Ostrożnie sięgnąłem do boku hełmu i wyciągnąłem zestaw do łatania. To nic innego niż lejek z zaworem na mniejszym końcu i niewiarygodnie lepką żywicą na drugim. Powietrze może uciekać przez zawór, nie przeszkadzając żywicy w dokładnym uszczelnieniu dziury. Potem zamykasz zawór i dziura jest załatana.
Dowcip polegał na tym, że musiałem pozbyć się anteny. Wyciągnąłem ją tak szybko, jak tylko mogłem, krzywiąc się, gdy nagły spadek ciśnienia mnie oszołomił i sprawił, że rana przeraźliwie zabolała.
Przyłożyłem zestaw do łatania do dziury i uszczelniłem skafander, który dopełnił brakujące powietrze większą ilością czystego tlenu. Sprawdziłem na wyświetlaczu na ręku. W skafandrze było teraz 85 procent tlenu. Dla porównania – w ziemskiej atmosferze stężenie tlenu to około 21 procent. Stężenie to nie było niebezpieczne, jeślibym długo nie musiał oddychać taką mieszanką.
Wdrapałem się na wzgórze, aby wrócić do Habu. Gdy znalazłem się w najwyższym punkcie, zobaczyłem coś, co sprawiło, że posmutniałem, i coś, dzięki czemu poczułem zadowolenie: Hab był cały (hura!) i MAV odleciał (buu!).
Od razu wiedziałem, że mam przerąbane. Ale nie chciałem po prostu umrzeć na powierzchni. Pokuśtykałem do Habu i niezdarnie wszedłem do śluzy powietrznej. Zrzuciłem hełm od razu po wyrównaniu ciśnień.
Po wejściu do Habu zdjąłem skafander i pierwszy raz przyjrzałem się swojej ranie. Trzeba było ją zaopatrzyć szwami. Na szczęście każdy z nas został przeszkolony w podstawowych procedurach medycznych i Hab miał doskonałe zapasy sprzętu medycznego. Szybkie znieczulenie miejscowe, przepłukanie rany, dziewięć szwów i po sprawie. Będę brał antybiotyki przez kilka tygodni, ale poza tym wszystko powinno być w porządku.
Wiedziałem, że to bez sensu, ale spróbowałem nawiązać łączność. Oczywiście brak sygnału. Pamiętacie, że odpadł główny talerz satelitarny? I rozwalił anteny odbiorcze. Hab miał drugo-i trzeciorzędowy system komunikacji. Ale oba służyły do łączności z MAV-em, który użyłby swoich dużo mocniejszych systemów, żeby przekazać wiadomość na Hermesa. Problem w tym, że to mogło działać tylko wtedy, gdy MAV był w pobliżu.
Nie miałem jak porozumieć się z Hermesem. Mógłbym w końcu znaleźć talerz satelitarny na powierzchni, ale nawet prowizoryczne naprawy zajęłyby mi tygodnie, a to stanowczo za długo. Po odwołaniu misji Hermes opuściłby orbitę w ciągu dwudziestu czterech godzin. Dynamika orbitalna sprawiała, że im szybciej opuścisz orbitę, tym szybciej i bezpieczniej wrócisz do domu, więc czemu czekać?
Sprawdziłem skafander i odkryłem, że antena przeorała komputer śledzący parametry biologiczne. W trakcie wyjścia EVA (Extravehicular Activity) skafandry wszystkich członków załogi są połączone, więc mamy informacje o stanie innych. Reszta załogi na pewno widziała ciśnienie w moim skafandrze spadające prawie do zera i natychmiast zanikające odczyty biologiczne. Dodajcie do tego, że stoczyłem się ze zbocza z bokiem przebitym włócznią w samym środku burzy piaskowej… tak. Pomyśleli, że nie żyję. Jakżeby mogli inaczej?
Może przeprowadzili nawet krótką dyskusję na temat zabrania mojego ciała, ale procedury były jasne. Jeśli członek załogi umarł na Marsie, miał zostać na Marsie. Zostawienie go sprawiało, że MAV miał mniejszą masę startową. To z kolei prowadziło do zwiększenia marginesu błędu w sterowaniu ciągiem. Nie było sensu z tego rezygnować z powodu sentymentów.
Tak więc sytuacja wygląda następująco. Utknąłem na Marsie. Nie mam jak uzyskać połączenia z Hermesem ani Ziemią. Wszyscy myślą, że umarłem. Jestem w Habie zaprogramowanym na przetrwanie trzydziestu jeden dni.
Jeśli oksygenator się zepsuje, uduszę się. Jeśli system odzyskiwania wody się zepsuje, umrę z pragnienia. Jeśli zostanie naruszona hermetyczność Habu, mniej więcej eksploduję. Jeśli żadna z tych rzeczy się nie wydarzy, w końcu skończy mi się jedzenie i umrę z głodu.
Mam przesrane (...)
***
Mark Watney kilka dni temu był jednym z pierwszych ludzi, którzy stanęli na Marsie.
Teraz jest pewien, że będzie pierwszym, który tam umrze!
Straszliwa burza piaskowa sprawia, że marsjańska ekspedycja, w której skład wchodzi Mark Watney, musi ratować się ucieczką z Czerwonej Planety. Kiedy ciężko ranny Mark odzyskuje przytomność, stwierdza, że został na Marsie sam w zdewastowanym przez wichurę obozie, z minimalnymi zapasami powietrza i żywności, a na dodatek bez łączności z Ziemią. Co gorsza, zarówno pozostali członkowie ekspedycji, jak i sztab w Houston uważają go za martwego, nikt więc nie zorganizuje wyprawy ratunkowej; zresztą, nawet gdyby wyruszyli po niego niemal natychmiast, dotarliby na Marsa długo po tym, jak zabraknie mu powietrza, wody i żywności. Czyżby to był koniec? Nic z tego. Mark rozpoczyna heroiczną walkę o przetrwanie, w której równie ważną rolę, co naukowa wiedza, zdolności techniczne i pomysłowość, odgrywają niezłomna determinacja i umiejętność zachowania dystansu wobec siebie i świata, który nie zawsze gra fair…
EKRANIZACJA
/KLIKNIJ ZDJĘCIE/
TRAILER
ZGARNIJ EBOOKA Z