TOTALNIE nie podobała mi się ta opowieść...
I nie sama historia, bo sprawę gwałtów nie należy zamiatać pod dywan, ale przekaz... Zupełnie mnie nie porwał, czytałam bez emocji o sprawach, które emocje wywoływać powinny...
Okazuje się, że nie wystarczy wybrać "chodliwy" temat, a reszta sama się zrobi...
Jestem na nie w tym przypadku.
MOJA OCENA: 4/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Rok temu
Czwartek
Twarz mojej matki pojawia się w lustrze obok mojej własnej – jej jaskrawoczerwone usta kontrastują z upudrowaną skórą. Obcięte na pazia włosy ma idealnie ułożone mimo upału. Chodzi do fryzjera w każdą sobotę. „Zasługuję na odrobinę przyjemności” mówi, wychodząc z domu. „Mam gdzieś, ile to kosztuje”.
Karen Hennessy modeluje włosy trzy razy w tygodniu i nigdy nie wspomina o cenie.
Rumienię się, czerwone plamy rozkwitają mi na policzkach, szarzejący podkoszulek, w którym spałam, lepi się do ciała. Patrzę to na siebie, to na nią. „Jesteś taka podobna do matki”, mówią wszyscy. „Jak dwie krople wody”.
– Dzień dobry – mówi mama. – Co robisz? Podziwiasz się w lustrze? – Marszcząc czoło, patrzy na moje brodawki rysujące się pod mokrym od potu materiałem.
– Nic – odpowiadam i obejmuję się ramionami. – Chciałaś czegoś ode mnie?
– Sprawdzam, czy wstałaś.
Wskazuję na biurko, otwarty laptop, papierową teczkę pełną notatek, kopię Fiche Bliain ag Fás i leżący obok słownik irlandzko-angielski.
– Nie śpię od piątej – mówię. – O’Leary odpytuje nas dzisiaj na ocenę.
Jamie jak zwykle dostanie najlepszą ocenę. Słuchając jej, O’Leary zamknie oczy i odchyli się na krześle. Zawsze wygląda na zdumionego, gdy podnosi wzrok i przypomina sobie, do kogo należy ów głos. Wciąż nie może uwierzyć, że ktoś, kto wygląda jak Jamie, mówi z idealnym irlandzkim akcentem.
– Zapomnij o Diarmuidzie O’Learym. – Mama uśmiecha się znacząco. – Czy on w ogóle wie, że jesteś moją córką?
Kiedy nie odpowiadam, dodaje:
– Przyniosłam ci witaminy. Powinnaś je wziąć przed śniadaniem.
– Wezmę później.
– Daj spokój, Emmie. W Health Hut zamówili je specjalnie dla ciebie.
– Wiem, mamo – zapewniam ją. Zaciska usta w wąską kreskę i widząc to, zmuszam się, żeby się do niej uśmiechnąć. – I naprawdę to doceniam.
– Zostawię je tu, dobrze? – Mama zostawia tabletkę i szklankę wody na szafce nocnej obok iPhone’a i kolekcji niepasujących do siebie kolczyków.
Znowu staje za mną. Jedną rękę kładzie na moim lewym biodrze, drugą na krzyżu i delikatnie ustawia moją miednicę.
– Wyprostuj się, skarbie. – Pachnie mąką, cynamonem i kwiatowymi perfumami, których używa od lat.
Wciąż widzę, jak siedzi przy toaletce w srebrzystej jedwabnej sukience, ze szminką na ustach i jasnobrązowymi włosami zebranymi w kok. Wtedy miała dłuższe włosy. Stojący u dołu schodów ojciec zadzierał głowę i wołał: „Spóźnimy się, Noro!”, na co ona odpowiadała:
„Już idę, kochanie” tym specjalnym głosem, którym zwracała się do niego i innych mężczyzn. (A ja zastanawiałam się, dlaczego nie mówi nim do mnie). Na koniec sięgała po perfumy. Zdejmowała złotą zatyczkę i spryskiwała nadgarstki. Siedziałam na szczycie schodów i patrzyłam, jak kręcąc biodrami, schodziła na dół, gdzie czekał na nią ojciec. Nawet na chwilę nie odrywał od niej wzroku – nawet wtedy, gdy zaczynałam płakać i rękami młóciłam powietrze, próbując wyrwać się opiekunce.
Mama kładzie mi palce na brzuchu.
– Masz okres? – pyta. – Jesteś jakaś taka wzdęta.
Strząsam jej rękę.
– Nie musisz się martwić, mamo. Nie jestem w ciąży.
Odsuwam się od niej i sprawdzam telefon. Ali wysłała mi wiadomość. Kolejną. Chociaż wciąż nie odpisałam na dwie poprzednie.
– Proszę, nie mów tak do mnie.
– Tak to znaczy, jak?
– Tym tonem.
– Nie mówię żadnym tonem.
Prostuje ramiona i wiem, że jest gotowa zejść na dół i powiedzieć tacie, że jestem opryskliwa i nie okazuję jej szacunku. Ojciec westchnie i powie, że jest mną rozczarowany. Nie wysłucha mnie, choćbym nie wiem co mówiła i choćbym nie wiem jak bardzo starała się wytłumaczyć mu sytuację. Nie biorę niczyjej strony, odpowie. Proszę tylko, żebyś traktowała mamę z należytym szacunkiem.
A jednak bierze stronę. Szkoda tylko, że nie moją.
– Przepraszam, mamo.
Chwila wahania.
– Weź witaminy – mówi w końcu – i zejdź zjeść z nami śniadanie.
Tata chce cię zobaczyć przed wyjściem do pracy. – Odwraca się w drzwiach, mierzy mnie spojrzeniem od stóp do głów i zatrzymuje wzrok na mojej twarzy. Dokładnie wiem, co zaraz powie.
– Pięknie wyglądasz, Emmie. Jak zawsze.
Drzwi zamykają się za nią i powietrze w pokoju zmienia się w gęstą zupę. Brodząc w niej, podchodzę do okna, otwieram je i czuję w powietrzu słony zapach morza. Nad zatoką w półkolu stoi sześć innych domów, wszystkie w tym samym kolorze kanarkowym z czarnymi futrynami okien i drzwiami. Na wylanych asfaltem, lśniących podjazdach stoją pudełkowate samochody: toyoty, volvo i hondy, wszystkie czarne albo srebrne, jak gdyby inne kolory ściągały na siebie zbyt dużo uwagi. Mieszkająca dwa domy dalej Nina Kelleher zagania swoje dwie córki – Lily i Avę – do kombi. Trzyma w zębach kawałek tosta, zatrzaskuje drzwi za Lily i macha ręką do Helen O’Shea, która klęcząc na sąsiednim podjeździe, zawiązuje sznurówki swojemu synkowi. „Boże, co za miejsce”, powiedziała rok temu Jamie, kiedy przejeżdżałyśmy obok osiedla komunalnego na przedmieściach Ballinatoom, gdzie zadbane domki z koszami kwiatów na parapetach stały stłoczone obok siebie, a gromady zasmarkanych dzieciaków bawiły się w berka na spłachetku zieleni między budynkami. Maggie była świeżo upieczonym kierowcą i cała nasza czwórka wpakowała się do volvo jej rodziców, upojona poczuciem wolności i świadomością, że możemy pojechać, dokąd chcemy, choć nigdy nie zajechałyśmy dalej niż do Kilgavan. Jeździłyśmy po Ballinatoom, z ronda zjeżdżałyśmy w Main Street, mijałyśmy kościół, skręcałyśmy w lewo obok warsztatu samochodowego na skraju miasta, mijałyśmy plac zabaw, jechałyśmy dalej obwodnicą i znowu wjeżdżałyśmy na rondo. Raz i drugi pokonywałyśmy tę samą drogę, jedząc żelki i rozglądając się za samochodami znajomych chłopaków. Maggie upierała się, żeby ściszyć muzykę, kiedy przejeżdżałyśmy obok zakładu pogrzebowego O’Brienów, przed którym ustawiła się krótka kolejka ludzi chcących pożegnać zmarłego. „Jest takie żółte” kończyła Jamie i odwracała się, żeby wyjrzeć przez okno na okolicę. „Czy jest jakaś zasada, która mówi, że każdy dom w tym kraju musi być pomalowany na żółto?” Kątem oka widziałam, jak Ali, która siedzi obok niej na tylnym siedzeniu, trąca ją łokciem i dyskretnie wskazuje mnie głową.
– Masz – powiedziałam. Odwróciłam się i wręczyłam Jamie iPoda.
– Wybierz coś innego, mam dość tej playlisty. – Słyszałam, jak Ali oddycha z ulgą, uspokojona, że tym razem nie dojdzie do kłótni.
Teraz Jamie nie powiedziałaby czegoś takiego. Cieszyłaby się, że mieszka w tej okolicy.
* * *
– Do jasnej cholery, Mags – warczę, kiedy otwieram drzwi od strony pasażera. Z fotela usuwam puste opakowania po chipsach, piłkę do hokeja, ochraniacz na zęby, cieknący czerwony długopis i mniej więcej dwadzieścia papierowych kulek.
– Przepraszam.
– Powtarzasz to co dzień i dalej robisz to samo. – Wyciągam z torby książkę i siadam na niej, żeby nie pobrudzić spódnicy czerwonym tuszem. – Gorąco tu jak w piekle. Wszystkie okna są otwarte?
– Tak – rzuca Jamie z tylnej kanapy. – Szkoda, że nie możesz jeździć już volvo, Mags. W tamtym wozie jest klima, co nie?
– Mama upiekła muffinki. Zabrałam trochę – mówię. Nie chcę rozmawiać o volvo. Sięgam do torby i wręczam jedną babeczkę Maggie.
– Jeszcze ciepłe. Boże, twoja mama jest niesamowita – mówi.
Bierze kęs i jedną ręką obraca kierownicę.
– Taa – mruczę i wyglądam przez okno. – Najlepsza.
Odwracam się i wyciągam torebkę z kanapkami w stronę Ali i Jamie. Ali odgarnia z twarzy przedłużane pasma blond włosów.
– Nie powinnam – mruczy. Pociąga łyk kawy z kubka termicznego Nespresso. – Mama postanowiła, że przechodzimy na dietę paleo.
– Zagryza wargę. – Emmo?
– Tak?
– Między nami wszystko w porządku?– O co ci chodzi?
– Nie odpisywałaś na moje SMS-y. Zastanawiałam się, czy jesteś na mnie zła albo coś.
Ali nałożyła za dużo eyelinera, który zbrylił się i popękał w kącikach oczu. Kilka miesięcy temu ojciec kupił jej kuferek Mac, taki, jakie mają profesjonalni wizażyści, wypełniony po brzegi kosmetykami i pędzlami. „Tak po prostu”, Ali skwitowała prezent wzruszeniem ramion. Maggie pisnęła z radości i chwyciła eyeliner w płynie, żeby przetestować go na Jamie. „Fajny”, powiedziałam. Sięgnęłam po krem rozświetlający, o którym marzyłam od wieków, ale mama mówiła, że jest za drogi. „Chociaż dla mnie dziewczyny Maca wyglądają jak transwestyci”.
– Boże, Ali – wzdycham. – Ogarnij się.
Podstawiam muffinki pod nos Jamie. Kiedy nie reaguje, potrząsam torbą.
– Halo. Ziemia do Jamie.
Jamie się waha. Patrzy to na torbę, to na mnie. W końcu wyjmuje babeczkę i niemal całą pakuje do ust.
– Wyluluj – mówię. – Nawet Maggie nie zjadła swojej tak szybko.
– Zamknij się – warczy Maggie. – O szóstej byłam na basenie.
Chyba mogę zjeść muffinkę.
– Nie wiem, jak ty to robisz – rzucam. – Ja zwlokłam się z łóżka dziesięć minut przed waszym przyjazdem. To jakiś koszmar.
Jamie mnie w dłoni papilotkę.
– Ja wstałam jeszcze wcześniej, Mags – oświadcza. – Musiałam się uczyć do odpytywanki z irlandzkiego.
– Cholera – jęczę. – Na śmierć zapomniałam. Mam przerąbane.
– To samo mówiłaś w ubiegłym tygodniu o fizyce. – Jamie patrzy na mnie spod przymrużonych powiek. – Co za zbieg okoliczności.
Dostałam z testu siedemdziesiąt osiem procent. Oddając mi go, pan O’Flynn puścił do mnie oko i mruknął:
– Dobra robota.
Zostawiłam go na ławce, żeby każdy mógł zobaczyć.
– No i zdobywczyni najlepszego wyniku – ciągnął O’Flynn.
– Gratulacje, Jamie”.
Jamie wzięła do rąk kartkę z wynikiem „93%” zapisanym czerwonym długopisem. Bez słowa schowała ją do torby. Ja jeszcze raz spojrzałam na swój test. Miałam wrażenie, że wynik spłynął z papieru, podfrunął mi pod nos i wypalił się pod powiekami. Miałam ochotę podrzeć kartkę na pięćdziesiąt tysięcy kawałków.
– Dobra robota, J. – Uśmiechnęłam się do niej na wypadek, gdyby komuś przyszło do głowy, że jestem zazdrosna. – Teraz żałuję, że się nie uczyłam.
– Masz nowe okulary przeciwsłoneczne? – pyta Maggie, kiedy Ali sięga do żółtego plecaka Céline, który mama kupiła jej w Paryżu, po ray-bany w szylkretowych oprawkach. – Co się stało z warby parkersami, które dostałaś od ojca?
– Dziwne – odpowiada Ali, a ja staram się zachować spokój. – Ale nie mogę ich nigdzie znaleźć.
– Nie – jęczy Maggie i wjeżdża na parking.
– Nie możesz kupić nowych? – pytam jak gdyby nigdy nic. Wiem, że ją stać.
– Ten model można dostać jedynie w Stanach. Mówiłam ci.
– A tak, chyba je pamiętam. – Zdejmuję plecak i przetrząsam go w poszukiwaniu podręcznika do irlandzkiego. – Zresztą i tak były na ciebie odrobinę za duże.
Liceum St Brigid’s rozciąga się przed nami w całej okazałości – szary, betonowy budynek z lśniącymi w słońcu, kwadratowymi oknami i przylegającymi do niego przysadzistymi przybudówkami z prefabrykatów. Z przodu znajdują się sala gimnastyczna, korty tenisowe i parking; z tyłu trawiaste pola i krowy, które muczą jak oszalałe za każdym razem, gdy uczniowie wymykają się za siłownię na dymka. Zakonnice sprzedały ziemię, żeby sfinansować budowę nowego klasztoru na drugim końcu Ballinatoom. Te pięć, które tu zostały, snuje się po olbrzymim budynku, czekając na śmierć. Rozglądam się i patrzę na setki dziewczyn, które wysypują się z samochodów, rumiane i wyraźnie skrępowane. Ciemnoszare plisowane spódnice, podkolanówki i grafitowe blezery raczej nie nadają się na taką pogodę, ale dyrektor, pan Griffin, oświadczył wczoraj przez radiowęzeł, że „mundurki, dziewczęta, mają być noszone niezależnie od pogody. Od tej reguły nie ma żadnych odstępstw”.
Uczennice, trzymając się pod ręce, idą w stronę wejścia. Śmieją się, szperają w plecakach, nawołują się i proszą inne, żeby na nie zaczekały. Kiwam głową do dziewczyn, które wołają mnie po imieniu, pytają, gdzie kupiłam okulary, jakiego błyszczyka używam i jak się czuję przed dzisiejszym pytaniem z irlandzkiego. Uśmiecham się, mówię: „Dzięki, kochana jesteś” i hojną ręką rozdaję komplementy.
Wyobrażam sobie, jak za moimi plecami szepczą między sobą o tym, jaka jestem miła, jaka szczera, jak zawsze znajduję dla każdego czas i jakie to zadziwiające, że z moim wyglądem wciąż jestem taka fajna.
(...)
***
Pewnego dnia, po imprezie, Emma O’Donovan budzi się na progu swojego domu, a właściwie znajdują ją tam rodzice. Dziewczyna krwawi, jest brudna i zdezorientowana. Pamięta, że była z przyjaciółkami na imprezie, ale nie ma pojęcia, co się właściwie wydarzyło. Wie tylko tyle, że nikt nie odpowiada na jej esemesy. Do tej pory wszyscy chcieli być blisko niej, teraz w szkole odwracają się od niej i szepczą za jej plecami. Nic nie pamięta z imprezy, ale ktoś wstawił na Facebooka jej zdjęcia. Zdjęcia, których nigdy nie zapomni.
Naznaczona. Odrzucona. Sama przeciw wszystkim.
ZGARNIJ EBOOKA W