"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Dziewczyna, która kochała Toma Gordona/ Pokochała Toma Gordona Stephen King

"Le­ża­ła na boku wśród li­ści, wil­got­nych, lecz nie tak obrzy­dli­wie zgni­łych jak pod pniem drze­wa, od­dy­cha­jąc szyb­ko i czu­jąc bi­cie ser­ca mię­dzy ocza­mi. Na­gle, prze­ra­żo­na i wy­trą­co­na z rów­no­wa­gi, zda­ła so­bie spra­wę, że wca­le nie jest pew­na, czy po­dą­ża we wła­ści­wym kie­run­ku. Oglą­da­ła się prze­cież za sie­bie, więc mo­gła w któ­rymś mo­men­cie skrę­cić. Mo­gła, ale nie mu­sia­ła.„Wróć do po­wa­lo­ne­go drze­wa – po­my­śla­ła. – Stań w miej­scu, w któ­rym spod nie­go wy­szłaś, spójrz wprost przed sie­bie i idź w tym kie­run­ku, a tra­fisz na głów­ny szlak”.Ale czy na­praw­dę? Je­śli tak, to dla­cze­go jesz­cze do nie­go nie do­szła?Po­czu­ła na­pły­wa­ją­ce do oczu łzy. Mru­gnę­ła i wiel­kim wy­sił­kiem woli po­wstrzy­ma­ła się od pła­czu. Gdy­by za­czę­ła pła­kać, nie mo­gła­by już wy­tłu­ma­czyć sama so­bie, że się nie boi. Gdy­by za­czę­ła pła­kać, wszyst­ko mo­gło­by się zda­rzyć."
Znana wcześniej pt.: Pokochała Toma Gordona.

Jedna z najbardziej klimatycznych powieści Mistrza;) Głębokie lasy, rodem wzięte z Smętarza zwierząt i Ludlow:) Cudowna narracja, prowadząca nas wgłąb nieznanych, niebezpiecznych i tajemniczych gęstwin pradawnego lasu...

Opowieść rozpoczyna się wędrówką rodzinną po narodowym parku.
Trisha, główna bohaterka, już na samym początku oddala się od reszty uczestników wycieczki - brata Pete'a i matki, którzy nieustannie kłócą się o rozwód i o inne drażliwe tematy.

Dziewczynka, schodząc ze szlaku i przystając na siusiu, chce nadgonić stracony czas i szukając rodziny, która zniknęła jej z oczu, decyduje się się na skrót, ale kończy się to poślizgiem i zjechaniem stromym nasypem w głąb lasu.

I tu się zaczyna jej koszmar...

Zostaje jej butelka wody, dwa Twinkies, gotowane jajko, kanapka z tuńczykiem, butelka Surge, poncho, Game Boy i Walkman. Słucha odtwarzacza Walkman, aby poprawić sobie nastrój, a także aby posłuchać meczu baseballowego z udziałem jej ukochanego gracza, Toma Gordona.
Dziewczyna postanawia podążyć za strumieniem z powodu tego, co przeczytała w Małym domu na prerii wiedząc, że wszystkie części wód prowadzą ostatecznie do cywilizacji.

Zaczyna swoją wędrówkę do domu, która miała trwać tylko kilak godzin...

POLECAM!!!

MOJA OCENA: 10/10


PRZECZYTAJ FRAGMENT!


CZERWIEC 1998


Rozgrzewka


Świat to po­twór zę­ba­ty, go­tów gryźć, gdy tyl­ko ze­chce. Tri­sha McFar­land od­kry­ła tę fun­da­men­tal­ną praw­dę w wie­ku dzie­wię­ciu lat. O dzie­sią­tej rano tego dnia na po­cząt­ku czerw­ca sie­dzia­ła na tyl­nym sie­dze­niu do­dge’a ca­ra­va­na mat­ki, w nie­bie­skiej blu­zie tre­nin­go­wej Red So­xów (z nu­me­rem 36 – nu­me­rem Toma Gor­do­na na ple­cach), ba­wiąc się swą lal­ką Moną. O dzie­sią­tej trzy­dzie­ści za­błą­dzi­ła w le­sie. O je­de­na­stej roz­pacz­li­wie pró­bo­wa­ła opa­no­wać atak pa­ni­ki, bro­niąc się przed my­ślą: „To po­waż­na spra­wa, to bar­dzo po­waż­na spra­wa”. Roz­pacz­li­wie bro­ni­ła się tak­że przed my­ślą, że kie­dy lu­dzie giną w le­sie, bywa z nimi nie­do­brze. Bar­dzo nie­do­brze. Bywa, że umie­ra­ją.
„A wszyst­ko dla­te­go, że chcia­ło mi się siu­siu” – po­my­śla­ła, ale praw­dę mó­wiąc, nie chcia­ło jej się siu­siu aż tak, poza tym mo­gła prze­cież po­pro­sić mamę i Pe­te­ra, by za­cze­ka­li na nią tę małą chwil­kę, po­trzeb­ną do ukuc­nię­cia za drze­wem. Tyle że oni znów się kłó­ci­li – ale no­wi­na, no nie? – i dla­te­go zo­sta­ła odro­bi­nę z tyłu, nie mó­wiąc im o tym ani sło­wa. Dla­te­go ze­szła ze szla­ku, za kępę wy­so­kich krze­wów, i o tym też nic im nie po­wie­dzia­ła. Uzna­ła, że na­le­ży jej się mała prze­rwa, pro­ste, praw­da? Mia­ła dość słu­cha­nia, jak się kłó­cą, mia­ła dość uda­wa­nia we­so­łej i po­god­nej, ukry­wa­nia, że ma­rzy tyl­ko o tym, by wrza­snąć na mat­kę: „Od­puść mu! Je­śli aż tak chce wró­cić do Mal­den i miesz­kać z tatą, to mu na to po­zwól, wiel­kie mi co. Gdy­bym mia­ła pra­wo jaz­dy, sama bym go od­wio­zła i wresz­cie mie­li­by­śmy chwi­lę ci­szy i spo­ko­ju!”. I co by się wów­czas sta­ło? Co by po­wie­dzia­ła mat­ka? Jaką by mia­ła minę? I Pete. Pete jest star­szy – ma pra­wie czter­na­ście lat – i cał­kiem nie­głu­pi, więc cze­mu się upie­ra? Dla­cze­go so­bie nie od­pu­ści? Pra­gnę­ła po­wie­dzieć mu jed­no: „Daj spo­kój”. A wła­ści­wie pra­gnę­ła to po­wie­dzieć im oboj­gu.
Do roz­wo­du do­szło przed ro­kiem. Sąd przy­znał mat­ce pra­wo do opie­ki nad dzieć­mi. Pe­ter gorz­ko i dłu­go pro­te­sto­wał prze­ciw prze­pro­wadz­ce z przed­mie­ścia Bo­sto­nu do po­łu­dnio­we­go Ma­ine; wła­ści­wie nie prze­rwał pro­te­stów aż do dziś. Po czę­ści rze­czy­wi­ście wo­lał miesz­kać z oj­cem i nie miał za­mia­ru zre­zy­gno­wać z tego ar­gu­men­tu, kie­ro­wa­ny bez­błęd­nym in­stynk­tem, któ­ry mu pod­po­wia­dał, że w ten spo­sób jest w sta­nie ugo­dzić mat­kę naj­głę­biej i naj­bo­le­śniej, Tri­sha wie­dzia­ła jed­nak, że nie jest to mo­tyw je­dy­ny ani na­wet naj­waż­niej­szy. Pe­ter chciał wró­cić do Bo­sto­nu przede wszyst­kim dla­te­go, że nie­na­wi­dził szko­ły w San­ford. W Mal­den szło mu jak po ma­śle. Rzą­dził klu­bem kom­pu­te­ro­wym ni­czym udziel­ny ksią­żę, miał przy­ja­ciół – dup­ków, bo dup­ków, ale była tych chło­pa­ków spo­ra gru­pa i szkol­ne ło­bu­zy nie ośmie­la­ły się ich za­cze­piać. W szko­le w San­ford nie było na­wet klu­bu kom­pu­te­ro­we­go, Pete zdo­był so­bie za­le­d­wie jed­ne­go przy­ja­cie­la, Ed­die­go Ray­bur­na, a w stycz­niu Ed­die wy­je­chał, bo jego ro­dzi­ce rów­nież się roz­wie­dli. Pete zo­stał więc sam – ofer­ma szkol­na, nad któ­rą każ­dy mógł się znę­cać do woli. A co naj­gor­sze, wszy­scy się z nie­go śmia­li. Zy­skał so­bie na­wet przy­do­mek, któ­re­go szcze­rze nie­na­wi­dził: Com­pu­World.
W te week­en­dy, któ­rych dzie­ci nie spę­dza­ły z oj­cem w Mal­den, mat­ka za­bie­ra­ła je na wy­ciecz­ki. Z po­nu­rym upo­rem, na któ­ry nie było le­kar­stwa. Tri­sha ca­łym ser­cem ma­rzy­ła o week­en­dzie bez wy­ciecz­ki, bo na wy­ciecz­kach było naj­go­rzej, ale nie spo­dzie­wa­ła się, by taki cud na­stą­pił w prze­wi­dy­wal­nej przy­szło­ści. Qu­il­la An­der­son (mat­ka wró­ci­ła do pa­nień­skie­go na­zwi­ska i za­łóż­cie się, o co chce­cie, że Pe­ter tego też nie­na­wi­dził) była ko­bie­tą, któ­ra do­sko­na­le wie­dzia­ła, cze­go chce… i do­kład­nie to do­sta­wa­ła. Pod­czas jed­ne­go z week­en­dów spę­dza­nych z oj­cem Tri­sha usły­sza­ła, jak jej tata mówi do swe­go ojca: „Gdy­by to Qu­il­la do­wo­dzi­ła pod Lit­tle Big Horn, In­dia­nie nie­źle by obe­rwa­li”. Nie po­do­ba­ło jej się, kie­dy tata mó­wił tak o ma­mie, wy­da­wa­ło się to rów­nie dzie­cin­ne, co nie­lo­jal­ne, mu­sia­ła jed­nak przy­znać, że w tej szcze­gól­nej my­śli tkwi­ło wię­cej niż ziar­no praw­dy.
W cią­gu ostat­nich sze­ściu mie­się­cy, pod­czas któ­rych jej sto­sun­ki z Pe­te­rem po­gar­sza­ły się sta­le i sys­te­ma­tycz­nie, mat­ka za­bra­ła ich do mu­zeum sa­mo­cho­dów w Wi­scas­set, do wio­ski sha­ke­rów w Gray, do ogro­du bo­ta­nicz­ne­go New En­gland Plant-A-To­rium w North Wyn­dham, do Six-Gun City – zre­kon­stru­owa­ne­go mia­stecz­ka z we­ster­nu – w Ran­dolph, w New Hamp­shi­re, na spływ ka­ja­ko­wy rze­ką Saco oraz na nar­ty do Su­gar­lo­af, gdzie Tri­sha zwich­nę­ła nogę w ko­st­ce, co do­pro­wa­dzi­ło do dzi­kiej awan­tu­ry mię­dzy ro­dzi­ca­mi. Wierz­cie mi albo nie, roz­wód to do­sko­na­ła za­ba­wa.
Cza­sa­mi, kie­dy któ­raś z wy­cie­czek na­praw­dę mu się po­do­ba­ła, Pe­ter za­my­kał gębę na kłód­kę. Stwier­dził, że Six-Gun City to „dla dzie­ci”, ale mama po­zwo­li­ła mu spę­dzić więk­szość cza­su w sali gier kom­pu­te­ro­wych, więc wró­cił do domu wpraw­dzie nie­ko­niecz­nie szczę­śli­wy, lecz przy­najm­niej mil­czą­cy. Je­śli jed­nak coś mu się nie po­do­ba­ło (a naj­bar­dziej ze wszyst­kie­go nie po­do­ba­ło mu się Plant-A-To­rium, tego dnia, wra­ca­jąc do San­ford, wku­rzał się wręcz kon­cer­to­wo), nie uwa­żał by­najm­niej za sto­sow­ne za­cho­wa­nia swej opi­nii dla sie­bie. Za­sa­da „żyj i daj żyć in­nym” nie mie­ści­ła się w jego świa­to­po­glą­dzie. W mat­ki zresz­tą też nie, a przy­najm­niej Tri­sha nig­dy nie do­strze­gła u niej usi­ło­wań, by wpro­wa­dzić tę za­sa­dę w ży­cie. Za to ona sama uzna­wa­ła ową za­sa­dę za naj­przy­dat­niej­szą w świe­cie, ale cóż w tym dziw­ne­go. Wy­star­czy­ło jed­no spoj­rze­nie na Tri­shę, by stwier­dzić: „skó­ra zdję­ta z taty”. Nie za­wsze jej się to po­do­ba­ło, prze­waż­nie jed­nak tak.
Tri­shy nie ob­cho­dzi­ło, do­kąd wy­jeż­dża­ją w so­bo­ty. By­ła­by szczę­śli­wa, gdy­by od­wie­dza­li wy­łącz­nie we­so­łe mia­stecz­ka i pola do gry w mi­ni­gol­fa, wów­czas bo­wiem kłót­nie nie by­wa­ły aż tak strasz­li­we. Mama uwa­ża­ła jed­nak, że wy­ciecz­ki po­win­ny być tak­że „kształ­cą­ce”, stąd Plant-A-To­rium i wio­ska sha­ke­rów. Nie da się ukryć, że Pete miał swo­je pro­ble­my, wśród nich zaś ten, że nie­na­wi­dził, by kształ­co­no go przy­mu­so­wo w so­bo­ty, któ­re z naj­więk­szą ra­do­ścią spę­dzał­by w po­ko­ju, gra­jąc na macu w Sa­ni­ta­rium lub Ri­ve­na. Raz i dru­gi zda­rzy­ło mu się wy­gło­sić opi­nię o wy­ciecz­ce wy­star­cza­ją­co do­bit­nie (brzmia­ło to mniej wię­cej tak: „o kant dupy po­tłuc”), by mat­ka uzna­ła za sto­sow­ne ode­słać go do sa­mo­cho­du z po­le­ce­niem „opa­no­wa­nia się”, póki ona nie wró­ci z Tri­shą.
Tri­sha mia­ła wiel­ką ocho­tę wy­tłu­ma­czyć mat­ce, że Pete jest za sta­ry, by trak­to­wać go jak przed­szko­la­ka i sta­wiać do kąta, że być może pew­ne­go dnia wró­cą do pu­ste­go sa­mo­cho­du i stwier­dzą, że po­sta­no­wił au­to­sto­pem po­wró­cić do Mas­sa­chu­setts, ale – rzecz ja­sna – mil­cza­ła. Same so­bot­nie wy­ciecz­ki były oczy­wi­ście bez sen­su, mama jed­nak nig­dy nie przy­ję­ła­by tego do wia­do­mo­ści. Pod ko­niec nie­któ­rych Qu­il­la An­der­son wy­glą­da­ła co naj­mniej o pięć lat sta­rzej niż na po­cząt­ku, w ką­ci­kach jej ust po­ja­wia­ły się na­gle głę­bo­kie bruz­dy, ma­so­wa­ła skro­nie, jak­by cier­pia­ła na do­kucz­li­wy ból gło­wy… ale nie re­zy­gno­wa­ła i nie mia­ła za­mia­ru zre­zy­gno­wać. Gdy­by była pod Lit­tle Big Horn, In­dia­nie może by i wy­gra­li, lecz dro­go za­pła­ci­li­by za to zwy­cię­stwo.
W tym ty­go­dniu wy­bra­li się do mia­stecz­ka w za­chod­niej czę­ści sta­nu. Biegł przez nie pro­wa­dzą­cy do New Hamp­shi­re Szlak Ap­pa­la­chów. Po­przed­nie­go wie­czo­ru, sie­dząc przy ku­chen­nym sto­le, mama po­ka­za­ła im fo­to­gra­fie z bro­szu­ry. Na więk­szo­ści z nich wi­dać było we­so­łych wę­drow­ców na ścież­ce lub w „punk­tach wi­do­ko­wych”. Osła­nia­li oczy i spo­glą­da­li w głąb pięk­nych le­śnych do­lin albo na wy­gła­dzo­ne przez czas, lecz nadal im­po­nu­ją­ce szczy­ty cen­tral­ne­go pa­sma Gór Bia­łych. Pete sie­dział przy sto­le i wy­glą­dał na ko­smicz­nie wręcz znu­dzo­ne­go. Na bro­szu­rę za­le­d­wie zer­k­nął z ła­ski. Mama po­sta­no­wi­ła nie do­strze­gać tego osten­ta­cyj­ne­go bra­ku za­in­te­re­so­wa­nia. Tri­sha, któ­rej ostat­nio co­raz moc­niej wcho­dzi­ło to w krew, gra­ła za­chwy­co­ną roz­kosz­niacz­kę. W ogó­le mia­ła wra­że­nie, że upo­dab­nia się stop­nio­wo do uczest­ni­ków te­le­tur­nie­jów, ro­bią­cych za­wsze ta­kie wra­że­nie, jak­by mie­li zsi­kać się w majt­ki z ra­do­ści na samą myśl o wy­gra­niu kom­ple­tu garn­ków do go­to­wa­nia bez wody. A gdy­by ktoś spy­tał, jak się czu­je, po­wie­dzia­ła­by, że ni­czym klej łą­czą­cy dwie czę­ści stłu­czo­ne­go wa­zo­ni­ka. Sła­by klej.
Qu­il­la za­mknę­ła bro­szur­kę i od­wró­ci­ła ją. Na tyl­nej stro­nie okład­ki znaj­do­wa­ła się mapa. Mat­ka stuk­nę­ła pal­cem w nie­bie­ską krę­tą li­nię.
– To dro­ga nu­mer 68 – oznaj­mi­ła. – Sa­mo­chód zo­sta­wi­my na par­kin­gu, o tu. – Po­kle­pa­ła nie­bie­ski kwa­dra­cik. Te­raz przy­szła ko­lej na krę­tą czer­wo­ną li­nię. – To Szlak Ap­pa­la­chów mię­dzy dro­ga­mi 68 i 302 w New Con­way, w New Hamp­shi­re. Ma nie­ca­łe dzie­sięć ki­lo­me­trów, ozna­czo­ny jest jako śred­nio trud­ny. Aha, środ­ko­wa część ma ozna­cze­nie „trud­ny”, ale nie bę­dzie­my po­trze­bo­wa­li sprzę­tu wspi­nacz­ko­we­go i tak da­lej.
Po­stu­ka­ła w inny nie­bie­ski kwa­dra­cik. Pete de­mon­stra­cyj­nie wpa­try­wał się w ścia­nę. Sie­dział z gło­wą opar­tą na dło­ni, roz­cią­gnął mu się przy tym ką­cik ust, przez co wy­glą­da­ły jak skrzy­wio­ne w po­gar­dli­wym gry­ma­sie. W tym roku do­stał prysz­czy i miał ich na czo­le cały świe­ży rząd. Tri­sha bar­dzo go ko­cha­ła, ale cza­sa­mi – na przy­kład tego wie­czo­ru, kie­dy mama przed­sta­wi­ła im plan wy­ciecz­ki – nie­na­wi­dzi­ła go rów­nie moc­no. Bar­dzo chcia­ła mu po­wie­dzieć, że jest tchó­rzem, w koń­cu wszyst­ko się do tego spro­wa­dza­ło w grun­cie rze­czy, jak zwykł ma­wiać tata. Pe­ter ma­rzył o tym, by po­wró­cić do Mal­den z ma­łym mło­dzień­czym ogon­kiem mię­dzy no­ga­mi, był bo­wiem tchó­rzem. Mama nic go nie ob­cho­dzi­ła, sio­stra nic go nie ob­cho­dzi­ła, nie ob­cho­dzi­ło go na­wet to, że miesz­ka­nie z oj­cem wca­le nie mu­sia­ło na dłuż­szą metę oka­zać się dla nie­go do­bre. Ob­cho­dzi­ło go tyl­ko to, że jada dru­gie śnia­da­nie, sie­dząc sa­mot­nie na ław­ce szkol­ne­go bo­iska. Ob­cho­dzi­ło go tyl­ko to, że kie­dy wcho­dzi do kla­sy po pierw­szym dzwon­ku, ktoś za­wsze po­zdra­wia go sło­wa­mi: „Hej, jak ci leci, Com­pu­World? Co po­ra­biasz, pe­dał­ku?”.
– To par­king, na któ­ry wyj­dzie­my – po­wie­dzia­ła mama, albo nie za­uwa­ża­jąc, że Pete nie in­te­re­su­je się mapą, albo uda­jąc, że nie za­uwa­ża. – Au­to­bus pod­jeż­dża tu oko­ło trze­ciej. Za­bie­rze nas z po­wro­tem do sa­mo­cho­du. W dwie go­dzi­ny póź­niej je­ste­śmy w domu. Je­śli nie bę­dzie­cie zbyt zmę­cze­ni, wy­bie­rze­my się ra­zem do kina. Jak wam się to po­do­ba?
Wczo­raj wie­czo­rem Pete za­cho­wał wy­nio­słe mil­cze­nie, za to dzi­siej­sze­go ran­ka usta mu się nie za­my­ka­ły. Za­czął, kie­dy wsie­dli do sa­mo­cho­du w San­ford. Nie chce je­chać na wy­ciecz­kę, wy­ciecz­ka jest do­wo­dem osta­tecz­nej głu­po­ty, w te­le­wi­zji mó­wi­li, że po po­łu­dniu ma lać, dla­cze­go mu­szą spę­dzić so­bo­tę, włó­cząc się po le­sie, i to o tej po­rze roku, kie­dy wszę­dzie bywa naj­wię­cej ro­ba­li, co się sta­nie, je­śli Tri­sha wpad­nie w tru­ją­cy bluszcz (jak­by go to w ogó­le ob­cho­dzi­ło), i tak da­lej, i tak da­lej. Nic, tyl­ko ga­dał i ga­dał. Miał na­wet czel­ność po­wie­dzieć, że po­wi­nien sie­dzieć w domu, ucząc się do eg­za­mi­nów, choć, zda­niem sio­stry, w ca­łym do­tych­cza­so­wym ży­ciu nig­dy nie uczył się w so­bo­tę. Mama naj­pierw mil­cza­ła bo­ha­ter­sko, ale w koń­cu prze­cież za­lazł jej za skó­rę. Uda­wa­ło mu się to bez­błęd­nie, je­śli tyl­ko miał dość cza­su. Kie­dy par­ko­wa­li na ubi­tej zie­mi przy dro­dze nu­mer 68, ści­ska­ła już kie­row­ni­cę tak moc­no, że aż zbie­la­ły jej kost­ki pal­ców, i mó­wi­ła wy­so­kim, ury­wa­nym gło­sem, któ­ry Tri­sha zna­ła aż za do­brze. Mama prze­cho­dzi­ła wła­śnie z alar­mu żół­te­go w stan alar­mu czer­wo­ne­go. W każ­dym ra­zie wy­glą­da­ło na to, że dzie­się­cio­ki­lo­me­tro­wy spa­cer po la­sach za­chod­nie­go Ma­ine może się oka­zać wy­jąt­ko­wo dłu­gi.
Tri­sha pró­bo­wa­ła naj­pierw od­wró­cić uwa­gę oboj­ga, wy­gła­sza­jąc peł­ne za­chwy­tu ko­men­ta­rze na wi­dok zruj­no­wa­nych sto­dół, pa­są­cych się koni i ma­low­ni­czych przy­droż­nych cmen­ta­rzy, zo­sta­ła jed­nak tak kom­plet­nie zlek­ce­wa­żo­na, że po pro­stu mu­sia­ła za­milk­nąć. Sie­dzia­ła na tyl­nym sie­dze­niu z Moną (któ­rą oj­ciec na­zy­wał Mo­anie Ba­lo­gna) na ko­la­nach, przy­tu­lo­na do ple­ca­ka, słu­cha­jąc kłót­ni i za­sta­na­wia­jąc się, czy bę­dzie pła­kać, czy po pro­stu zwa­riu­je. Czy kłót­nia ro­dzin­na może do­pro­wa­dzić ko­goś do sza­leń­stwa? Może mat­ka ma­so­wa­ła cza­sa­mi skro­nie czub­ka­mi pal­ców nie dla­te­go, że bo­la­ła ją gło­wa, lecz po to, by po­wstrzy­mać zmę­czo­ny mózg przed sa­mo­za­pło­nem, gwał­tow­ną de­kom­pre­sją lub czymś w tym ro­dza­ju.
Tri­sha ucie­kła od rze­czy­wi­sto­ści w swe uko­cha­ne ma­rze­nie. Zdję­ła cza­pecz­kę Red So­xów i wczu­wa­jąc się w rolę, sku­pi­ła się na pod­pi­sie na dasz­ku, za­ma­szy­stym pod­pi­sie, wy­ko­na­nym mięk­kim fla­ma­strem. Był to pod­pis Toma Gor­do­na. Pe­ter lu­bił Mo Vau­gh­na, mama mia­ła sła­bość do No­ma­ra Gar­cia­par­ry, lecz fa­wo­ry­tem Tri­shy i jej taty był zde­cy­do­wa­nie Tom Gor­don. Za­wod­nik ten z za­sa­dy za­my­kał grę – wcho­dził na bo­isko w ostat­niej, dzie­wią­tej roz­gryw­ce, gdy Red Soxi wy­gry­wa­li, ale nie de­cy­du­ją­co. Tata po­dzi­wiał Gor­do­na, po­nie­waż za­wsze wy­glą­dał na ab­so­lut­nie spo­koj­ne­go – „w ży­łach tego sku­bań­ca pły­nie woda z lo­dem”, ma­wiał – więc Tri­sha też go za to po­dzi­wia­ła, do­da­jąc cza­sa­mi, że tyl­ko Gor­do­no­wi wy­star­czy śmia­ło­ści, by na­rzu­cić pod­krę­ca­ną pił­kę przy trzy i zero (tę opi­nię tata prze­czy­tał jej kie­dyś ze spra­woz­da­nia w „Bo­ston Glo­be”). O in­nych spra­wach Tri­sha roz­ma­wia­ła wy­łącz­nie z Mo­anie Ba­lo­gną i, lecz tyl­ko raz, z przy­ja­ciół­ką, Pep­si Ro­bi­chaud. Pep­si wspo­mnia­ła od nie­chce­nia, że Tom Gor­don jest „cał­kiem przy­stoj­ny”. Mo­nie Tri­sha mo­gła się zwie­rzać bez opo­rów, i je­dy­nie Mona wie­dzia­ła, że Gor­don jest naj­przy­stoj­niej­szym ży­ją­cym męż­czy­zną i że gdy­by tyl­ko do­tknął ręki Tri­shy, ona z pew­no­ścią by ze­mdla­ła, a gdy­by ją po­ca­ło­wał, choć­by w po­li­czek, to by pew­nie na­wet umar­ła.
Te­raz, gdy mat­ka i brat kłó­ci­li się za­żar­cie na wszyst­kie moż­li­we te­ma­ty: o wy­ciecz­kę, o szko­łę w San­ford, o całe ich za­chwia­ne ży­cie, Tri­sha wpa­try­wa­ła się w czap­kę, któ­rą tata ja­kimś cu­dem zdo­był dla niej w mar­cu, tuż przed po­cząt­kiem se­zo­nu ba­se­bal­lo­we­go, i w wy­obraź­ni ma­lo­wa­ła taką oto scen­kę:
„Je­stem w par­ku w San­ford, dzień jak co dzień, idę do domu Pep­si przez te­ren za­baw dla dzie­ci. Przy wóz­ku z hot do­ga­mi stoi męż­czy­zna. Jest w dżin­sach i bia­łym pod­ko­szul­ku, na szyi ma zło­ty łań­cu­szek; stoi ty­łem do mnie, ale wi­dzę, jak łań­cu­szek błysz­czy w pro­mie­niach słoń­ca, męż­czy­zna od­wra­ca się i, Boże, nie wie­rzę wła­snym oczom, to na­praw­dę on, Tom Gor­don. Nie wiem, co robi w San­ford, ale to on, tak, to on, i te jego oczy, zu­peł­nie ta­kie jak wte­dy, kie­dy wpa­tru­je się w ba­zo­we­go, cze­ka­jąc na jego sy­gnał, te oczy, uśmie­cha się, mówi, że się zgu­bił, i pyta, czy nie wiem przy­pad­kiem, jak do­je­chać do mia­stecz­ka North Ber­wick, a ja, Boże, mój Boże, trzę­sę się cała, wiem, że nie zdo­łam nic wy­krztu­sić, otwo­rzę usta, lecz nie po­tra­fię wy­po­wie­dzieć ani sło­wa, wy­dam z sie­bie tyl­ko zdu­szo­ny pisk, któ­ry tata na­zy­wa cza­sa­mi pierd­nię­ciem my­szy, ale pró­bu­ję i oka­zu­je się, że mogę mó­wić, że mój głos brzmi pra­wie nor­mal­nie, więc mó­wię…”.
Ja mó­wię, on mówi, po­tem ja mó­wię i on mówi; miło jest my­śleć o tym, jak mo­gła­by wy­glą­dać taka roz­mo­wa. Kłót­nia z przed­nie­go sie­dze­nia od­da­la się i cich­nie (Tri­sha na­uczy­ła się już, że mil­cze­nie bywa naj­więk­szym bło­go­sła­wień­stwem, ja­kie jest w sta­nie ofia­ro­wać nam świat). Dziew­czyn­ka ni­czym za­hip­no­ty­zo­wa­na wpa­tru­je się w pod­pis na dasz­ku czap­ki i kie­dy do­dge skrę­ca na par­king, ona jest bar­dzo, bar­dzo da­le­ko stąd („Tri­sha wę­dru­je po swo­im wła­snym świe­cie” –jak ma­wia tata). Nie wie jesz­cze, że zwy­kły, nor­mal­ny świat to zę­ba­ty po­twór, lecz już wkrót­ce się o tym do­wie. Te­raz jest w San­ford, nie na TR-90. Jest w par­ku, a nie u wy­lo­tu Szla­ku Ap­pa­la­chów. Jest z To­mem Gor­do­nem, nu­mer 36, wy­ja­śnia mu, jak do­je­chać do North Ber­wick, a Tom z wdzięcz­no­ści pro­po­nu­je jej hot doga – i czy może być więk­sze szczę­ście na zie­mi? (...)


***
Opętana manią wycieczek matka zabiera dziewięcioletnią Trishę i jej starszego brata do parku narodowego w masywie Gór Białych. Zajęta kłótnią z synem, nie zauważa, gdy dziewczynka schodzi z wyznaczonego szlaku i gubi się w gęstym lesie. Trisha próbuje opanować panikę, myśleć racjonalnie. Niestety, każdy kolejny krok coraz bardziej oddala ją od cywilizacji. Weekendowy spacer zmienia się w trwającą wiele dni samotną wędrówkę przez pełen zagrożeń las, podczas której Trisha racjonuje sobie żywność i pociesza się, słuchając transmisji radiowych z meczów baseballowych ze słynnym miotaczem Red Soxów, Tomem Gordonem, w którym się podkochuje. Głód, pragnienie, strach przed nieuniknioną – jak wydawałoby się – śmiercią, wywołują u niej halucynacje. Spotyka w nich przyjaciół i członków rodziny, a nawet samego Toma. Przerażona dziewczynka zaczyna w końcu wierzyć, że jej przeznaczeniem jest pokonanie Boga Zagubionych, tropiącego ją w postaci zmutowanych zwierząt…



















Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger