"Leżała na boku wśród liści, wilgotnych, lecz nie tak obrzydliwie zgniłych jak pod pniem drzewa, oddychając szybko i czując bicie serca między oczami. Nagle, przerażona i wytrącona z równowagi, zdała sobie sprawę, że wcale nie jest pewna, czy podąża we właściwym kierunku. Oglądała się przecież za siebie, więc mogła w którymś momencie skręcić. Mogła, ale nie musiała.„Wróć do powalonego drzewa – pomyślała. – Stań w miejscu, w którym spod niego wyszłaś, spójrz wprost przed siebie i idź w tym kierunku, a trafisz na główny szlak”.Ale czy naprawdę? Jeśli tak, to dlaczego jeszcze do niego nie doszła?Poczuła napływające do oczu łzy. Mrugnęła i wielkim wysiłkiem woli powstrzymała się od płaczu. Gdyby zaczęła płakać, nie mogłaby już wytłumaczyć sama sobie, że się nie boi. Gdyby zaczęła płakać, wszystko mogłoby się zdarzyć."
Znana wcześniej pt.: Pokochała Toma Gordona.
Jedna z najbardziej klimatycznych powieści Mistrza;) Głębokie lasy, rodem wzięte z Smętarza zwierząt i Ludlow:) Cudowna narracja, prowadząca nas wgłąb nieznanych, niebezpiecznych i tajemniczych gęstwin pradawnego lasu...
Opowieść rozpoczyna się wędrówką rodzinną po narodowym parku.
Trisha, główna bohaterka, już na samym początku oddala się od reszty uczestników wycieczki - brata Pete'a i matki, którzy nieustannie kłócą się o rozwód i o inne drażliwe tematy.
Dziewczynka, schodząc ze szlaku i przystając na siusiu, chce nadgonić stracony czas i szukając rodziny, która zniknęła jej z oczu, decyduje się się na skrót, ale kończy się to poślizgiem i zjechaniem stromym nasypem w głąb lasu.
I tu się zaczyna jej koszmar...
Zostaje jej butelka wody, dwa Twinkies, gotowane jajko, kanapka z tuńczykiem, butelka Surge, poncho, Game Boy i Walkman. Słucha odtwarzacza Walkman, aby poprawić sobie nastrój, a także aby posłuchać meczu baseballowego z udziałem jej ukochanego gracza, Toma Gordona.
Dziewczyna postanawia podążyć za strumieniem z powodu tego, co przeczytała w Małym domu na prerii wiedząc, że wszystkie części wód prowadzą ostatecznie do cywilizacji.
Zaczyna swoją wędrówkę do domu, która miała trwać tylko kilak godzin...
POLECAM!!!
MOJA OCENA: 10/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
CZERWIEC 1998
Rozgrzewka
Świat to potwór zębaty, gotów gryźć, gdy tylko zechce. Trisha McFarland odkryła tę fundamentalną prawdę w wieku dziewięciu lat. O dziesiątej rano tego dnia na początku czerwca siedziała na tylnym siedzeniu dodge’a caravana matki, w niebieskiej bluzie treningowej Red Soxów (z numerem 36 – numerem Toma Gordona na plecach), bawiąc się swą lalką Moną. O dziesiątej trzydzieści zabłądziła w lesie. O jedenastej rozpaczliwie próbowała opanować atak paniki, broniąc się przed myślą: „To poważna sprawa, to bardzo poważna sprawa”. Rozpaczliwie broniła się także przed myślą, że kiedy ludzie giną w lesie, bywa z nimi niedobrze. Bardzo niedobrze. Bywa, że umierają.
„A wszystko dlatego, że chciało mi się siusiu” – pomyślała, ale prawdę mówiąc, nie chciało jej się siusiu aż tak, poza tym mogła przecież poprosić mamę i Petera, by zaczekali na nią tę małą chwilkę, potrzebną do ukucnięcia za drzewem. Tyle że oni znów się kłócili – ale nowina, no nie? – i dlatego została odrobinę z tyłu, nie mówiąc im o tym ani słowa. Dlatego zeszła ze szlaku, za kępę wysokich krzewów, i o tym też nic im nie powiedziała. Uznała, że należy jej się mała przerwa, proste, prawda? Miała dość słuchania, jak się kłócą, miała dość udawania wesołej i pogodnej, ukrywania, że marzy tylko o tym, by wrzasnąć na matkę: „Odpuść mu! Jeśli aż tak chce wrócić do Malden i mieszkać z tatą, to mu na to pozwól, wielkie mi co. Gdybym miała prawo jazdy, sama bym go odwiozła i wreszcie mielibyśmy chwilę ciszy i spokoju!”. I co by się wówczas stało? Co by powiedziała matka? Jaką by miała minę? I Pete. Pete jest starszy – ma prawie czternaście lat – i całkiem niegłupi, więc czemu się upiera? Dlaczego sobie nie odpuści? Pragnęła powiedzieć mu jedno: „Daj spokój”. A właściwie pragnęła to powiedzieć im obojgu.
Do rozwodu doszło przed rokiem. Sąd przyznał matce prawo do opieki nad dziećmi. Peter gorzko i długo protestował przeciw przeprowadzce z przedmieścia Bostonu do południowego Maine; właściwie nie przerwał protestów aż do dziś. Po części rzeczywiście wolał mieszkać z ojcem i nie miał zamiaru zrezygnować z tego argumentu, kierowany bezbłędnym instynktem, który mu podpowiadał, że w ten sposób jest w stanie ugodzić matkę najgłębiej i najboleśniej, Trisha wiedziała jednak, że nie jest to motyw jedyny ani nawet najważniejszy. Peter chciał wrócić do Bostonu przede wszystkim dlatego, że nienawidził szkoły w Sanford. W Malden szło mu jak po maśle. Rządził klubem komputerowym niczym udzielny książę, miał przyjaciół – dupków, bo dupków, ale była tych chłopaków spora grupa i szkolne łobuzy nie ośmielały się ich zaczepiać. W szkole w Sanford nie było nawet klubu komputerowego, Pete zdobył sobie zaledwie jednego przyjaciela, Eddiego Rayburna, a w styczniu Eddie wyjechał, bo jego rodzice również się rozwiedli. Pete został więc sam – oferma szkolna, nad którą każdy mógł się znęcać do woli. A co najgorsze, wszyscy się z niego śmiali. Zyskał sobie nawet przydomek, którego szczerze nienawidził: CompuWorld.
W te weekendy, których dzieci nie spędzały z ojcem w Malden, matka zabierała je na wycieczki. Z ponurym uporem, na który nie było lekarstwa. Trisha całym sercem marzyła o weekendzie bez wycieczki, bo na wycieczkach było najgorzej, ale nie spodziewała się, by taki cud nastąpił w przewidywalnej przyszłości. Quilla Anderson (matka wróciła do panieńskiego nazwiska i załóżcie się, o co chcecie, że Peter tego też nienawidził) była kobietą, która doskonale wiedziała, czego chce… i dokładnie to dostawała. Podczas jednego z weekendów spędzanych z ojcem Trisha usłyszała, jak jej tata mówi do swego ojca: „Gdyby to Quilla dowodziła pod Little Big Horn, Indianie nieźle by oberwali”. Nie podobało jej się, kiedy tata mówił tak o mamie, wydawało się to równie dziecinne, co nielojalne, musiała jednak przyznać, że w tej szczególnej myśli tkwiło więcej niż ziarno prawdy.
W ciągu ostatnich sześciu miesięcy, podczas których jej stosunki z Peterem pogarszały się stale i systematycznie, matka zabrała ich do muzeum samochodów w Wiscasset, do wioski shakerów w Gray, do ogrodu botanicznego New England Plant-A-Torium w North Wyndham, do Six-Gun City – zrekonstruowanego miasteczka z westernu – w Randolph, w New Hampshire, na spływ kajakowy rzeką Saco oraz na narty do Sugarloaf, gdzie Trisha zwichnęła nogę w kostce, co doprowadziło do dzikiej awantury między rodzicami. Wierzcie mi albo nie, rozwód to doskonała zabawa.
Czasami, kiedy któraś z wycieczek naprawdę mu się podobała, Peter zamykał gębę na kłódkę. Stwierdził, że Six-Gun City to „dla dzieci”, ale mama pozwoliła mu spędzić większość czasu w sali gier komputerowych, więc wrócił do domu wprawdzie niekoniecznie szczęśliwy, lecz przynajmniej milczący. Jeśli jednak coś mu się nie podobało (a najbardziej ze wszystkiego nie podobało mu się Plant-A-Torium, tego dnia, wracając do Sanford, wkurzał się wręcz koncertowo), nie uważał bynajmniej za stosowne zachowania swej opinii dla siebie. Zasada „żyj i daj żyć innym” nie mieściła się w jego światopoglądzie. W matki zresztą też nie, a przynajmniej Trisha nigdy nie dostrzegła u niej usiłowań, by wprowadzić tę zasadę w życie. Za to ona sama uznawała ową zasadę za najprzydatniejszą w świecie, ale cóż w tym dziwnego. Wystarczyło jedno spojrzenie na Trishę, by stwierdzić: „skóra zdjęta z taty”. Nie zawsze jej się to podobało, przeważnie jednak tak.
Trishy nie obchodziło, dokąd wyjeżdżają w soboty. Byłaby szczęśliwa, gdyby odwiedzali wyłącznie wesołe miasteczka i pola do gry w minigolfa, wówczas bowiem kłótnie nie bywały aż tak straszliwe. Mama uważała jednak, że wycieczki powinny być także „kształcące”, stąd Plant-A-Torium i wioska shakerów. Nie da się ukryć, że Pete miał swoje problemy, wśród nich zaś ten, że nienawidził, by kształcono go przymusowo w soboty, które z największą radością spędzałby w pokoju, grając na macu w Sanitarium lub Rivena. Raz i drugi zdarzyło mu się wygłosić opinię o wycieczce wystarczająco dobitnie (brzmiało to mniej więcej tak: „o kant dupy potłuc”), by matka uznała za stosowne odesłać go do samochodu z poleceniem „opanowania się”, póki ona nie wróci z Trishą.
Trisha miała wielką ochotę wytłumaczyć matce, że Pete jest za stary, by traktować go jak przedszkolaka i stawiać do kąta, że być może pewnego dnia wrócą do pustego samochodu i stwierdzą, że postanowił autostopem powrócić do Massachusetts, ale – rzecz jasna – milczała. Same sobotnie wycieczki były oczywiście bez sensu, mama jednak nigdy nie przyjęłaby tego do wiadomości. Pod koniec niektórych Quilla Anderson wyglądała co najmniej o pięć lat starzej niż na początku, w kącikach jej ust pojawiały się nagle głębokie bruzdy, masowała skronie, jakby cierpiała na dokuczliwy ból głowy… ale nie rezygnowała i nie miała zamiaru zrezygnować. Gdyby była pod Little Big Horn, Indianie może by i wygrali, lecz drogo zapłaciliby za to zwycięstwo.
W tym tygodniu wybrali się do miasteczka w zachodniej części stanu. Biegł przez nie prowadzący do New Hampshire Szlak Appalachów. Poprzedniego wieczoru, siedząc przy kuchennym stole, mama pokazała im fotografie z broszury. Na większości z nich widać było wesołych wędrowców na ścieżce lub w „punktach widokowych”. Osłaniali oczy i spoglądali w głąb pięknych leśnych dolin albo na wygładzone przez czas, lecz nadal imponujące szczyty centralnego pasma Gór Białych. Pete siedział przy stole i wyglądał na kosmicznie wręcz znudzonego. Na broszurę zaledwie zerknął z łaski. Mama postanowiła nie dostrzegać tego ostentacyjnego braku zainteresowania. Trisha, której ostatnio coraz mocniej wchodziło to w krew, grała zachwyconą rozkoszniaczkę. W ogóle miała wrażenie, że upodabnia się stopniowo do uczestników teleturniejów, robiących zawsze takie wrażenie, jakby mieli zsikać się w majtki z radości na samą myśl o wygraniu kompletu garnków do gotowania bez wody. A gdyby ktoś spytał, jak się czuje, powiedziałaby, że niczym klej łączący dwie części stłuczonego wazonika. Słaby klej.
Quilla zamknęła broszurkę i odwróciła ją. Na tylnej stronie okładki znajdowała się mapa. Matka stuknęła palcem w niebieską krętą linię.
– To droga numer 68 – oznajmiła. – Samochód zostawimy na parkingu, o tu. – Poklepała niebieski kwadracik. Teraz przyszła kolej na krętą czerwoną linię. – To Szlak Appalachów między drogami 68 i 302 w New Conway, w New Hampshire. Ma niecałe dziesięć kilometrów, oznaczony jest jako średnio trudny. Aha, środkowa część ma oznaczenie „trudny”, ale nie będziemy potrzebowali sprzętu wspinaczkowego i tak dalej.
Postukała w inny niebieski kwadracik. Pete demonstracyjnie wpatrywał się w ścianę. Siedział z głową opartą na dłoni, rozciągnął mu się przy tym kącik ust, przez co wyglądały jak skrzywione w pogardliwym grymasie. W tym roku dostał pryszczy i miał ich na czole cały świeży rząd. Trisha bardzo go kochała, ale czasami – na przykład tego wieczoru, kiedy mama przedstawiła im plan wycieczki – nienawidziła go równie mocno. Bardzo chciała mu powiedzieć, że jest tchórzem, w końcu wszystko się do tego sprowadzało w gruncie rzeczy, jak zwykł mawiać tata. Peter marzył o tym, by powrócić do Malden z małym młodzieńczym ogonkiem między nogami, był bowiem tchórzem. Mama nic go nie obchodziła, siostra nic go nie obchodziła, nie obchodziło go nawet to, że mieszkanie z ojcem wcale nie musiało na dłuższą metę okazać się dla niego dobre. Obchodziło go tylko to, że jada drugie śniadanie, siedząc samotnie na ławce szkolnego boiska. Obchodziło go tylko to, że kiedy wchodzi do klasy po pierwszym dzwonku, ktoś zawsze pozdrawia go słowami: „Hej, jak ci leci, CompuWorld? Co porabiasz, pedałku?”.
– To parking, na który wyjdziemy – powiedziała mama, albo nie zauważając, że Pete nie interesuje się mapą, albo udając, że nie zauważa. – Autobus podjeżdża tu około trzeciej. Zabierze nas z powrotem do samochodu. W dwie godziny później jesteśmy w domu. Jeśli nie będziecie zbyt zmęczeni, wybierzemy się razem do kina. Jak wam się to podoba?
Wczoraj wieczorem Pete zachował wyniosłe milczenie, za to dzisiejszego ranka usta mu się nie zamykały. Zaczął, kiedy wsiedli do samochodu w Sanford. Nie chce jechać na wycieczkę, wycieczka jest dowodem ostatecznej głupoty, w telewizji mówili, że po południu ma lać, dlaczego muszą spędzić sobotę, włócząc się po lesie, i to o tej porze roku, kiedy wszędzie bywa najwięcej robali, co się stanie, jeśli Trisha wpadnie w trujący bluszcz (jakby go to w ogóle obchodziło), i tak dalej, i tak dalej. Nic, tylko gadał i gadał. Miał nawet czelność powiedzieć, że powinien siedzieć w domu, ucząc się do egzaminów, choć, zdaniem siostry, w całym dotychczasowym życiu nigdy nie uczył się w sobotę. Mama najpierw milczała bohatersko, ale w końcu przecież zalazł jej za skórę. Udawało mu się to bezbłędnie, jeśli tylko miał dość czasu. Kiedy parkowali na ubitej ziemi przy drodze numer 68, ściskała już kierownicę tak mocno, że aż zbielały jej kostki palców, i mówiła wysokim, urywanym głosem, który Trisha znała aż za dobrze. Mama przechodziła właśnie z alarmu żółtego w stan alarmu czerwonego. W każdym razie wyglądało na to, że dziesięciokilometrowy spacer po lasach zachodniego Maine może się okazać wyjątkowo długi.
Trisha próbowała najpierw odwrócić uwagę obojga, wygłaszając pełne zachwytu komentarze na widok zrujnowanych stodół, pasących się koni i malowniczych przydrożnych cmentarzy, została jednak tak kompletnie zlekceważona, że po prostu musiała zamilknąć. Siedziała na tylnym siedzeniu z Moną (którą ojciec nazywał Moanie Balogna) na kolanach, przytulona do plecaka, słuchając kłótni i zastanawiając się, czy będzie płakać, czy po prostu zwariuje. Czy kłótnia rodzinna może doprowadzić kogoś do szaleństwa? Może matka masowała czasami skronie czubkami palców nie dlatego, że bolała ją głowa, lecz po to, by powstrzymać zmęczony mózg przed samozapłonem, gwałtowną dekompresją lub czymś w tym rodzaju.
Trisha uciekła od rzeczywistości w swe ukochane marzenie. Zdjęła czapeczkę Red Soxów i wczuwając się w rolę, skupiła się na podpisie na daszku, zamaszystym podpisie, wykonanym miękkim flamastrem. Był to podpis Toma Gordona. Peter lubił Mo Vaughna, mama miała słabość do Nomara Garciaparry, lecz faworytem Trishy i jej taty był zdecydowanie Tom Gordon. Zawodnik ten z zasady zamykał grę – wchodził na boisko w ostatniej, dziewiątej rozgrywce, gdy Red Soxi wygrywali, ale nie decydująco. Tata podziwiał Gordona, ponieważ zawsze wyglądał na absolutnie spokojnego – „w żyłach tego skubańca płynie woda z lodem”, mawiał – więc Trisha też go za to podziwiała, dodając czasami, że tylko Gordonowi wystarczy śmiałości, by narzucić podkręcaną piłkę przy trzy i zero (tę opinię tata przeczytał jej kiedyś ze sprawozdania w „Boston Globe”). O innych sprawach Trisha rozmawiała wyłącznie z Moanie Balogną i, lecz tylko raz, z przyjaciółką, Pepsi Robichaud. Pepsi wspomniała od niechcenia, że Tom Gordon jest „całkiem przystojny”. Monie Trisha mogła się zwierzać bez oporów, i jedynie Mona wiedziała, że Gordon jest najprzystojniejszym żyjącym mężczyzną i że gdyby tylko dotknął ręki Trishy, ona z pewnością by zemdlała, a gdyby ją pocałował, choćby w policzek, to by pewnie nawet umarła.
Teraz, gdy matka i brat kłócili się zażarcie na wszystkie możliwe tematy: o wycieczkę, o szkołę w Sanford, o całe ich zachwiane życie, Trisha wpatrywała się w czapkę, którą tata jakimś cudem zdobył dla niej w marcu, tuż przed początkiem sezonu baseballowego, i w wyobraźni malowała taką oto scenkę:
„Jestem w parku w Sanford, dzień jak co dzień, idę do domu Pepsi przez teren zabaw dla dzieci. Przy wózku z hot dogami stoi mężczyzna. Jest w dżinsach i białym podkoszulku, na szyi ma złoty łańcuszek; stoi tyłem do mnie, ale widzę, jak łańcuszek błyszczy w promieniach słońca, mężczyzna odwraca się i, Boże, nie wierzę własnym oczom, to naprawdę on, Tom Gordon. Nie wiem, co robi w Sanford, ale to on, tak, to on, i te jego oczy, zupełnie takie jak wtedy, kiedy wpatruje się w bazowego, czekając na jego sygnał, te oczy, uśmiecha się, mówi, że się zgubił, i pyta, czy nie wiem przypadkiem, jak dojechać do miasteczka North Berwick, a ja, Boże, mój Boże, trzęsę się cała, wiem, że nie zdołam nic wykrztusić, otworzę usta, lecz nie potrafię wypowiedzieć ani słowa, wydam z siebie tylko zduszony pisk, który tata nazywa czasami pierdnięciem myszy, ale próbuję i okazuje się, że mogę mówić, że mój głos brzmi prawie normalnie, więc mówię…”.
Ja mówię, on mówi, potem ja mówię i on mówi; miło jest myśleć o tym, jak mogłaby wyglądać taka rozmowa. Kłótnia z przedniego siedzenia oddala się i cichnie (Trisha nauczyła się już, że milczenie bywa największym błogosławieństwem, jakie jest w stanie ofiarować nam świat). Dziewczynka niczym zahipnotyzowana wpatruje się w podpis na daszku czapki i kiedy dodge skręca na parking, ona jest bardzo, bardzo daleko stąd („Trisha wędruje po swoim własnym świecie” –jak mawia tata). Nie wie jeszcze, że zwykły, normalny świat to zębaty potwór, lecz już wkrótce się o tym dowie. Teraz jest w Sanford, nie na TR-90. Jest w parku, a nie u wylotu Szlaku Appalachów. Jest z Tomem Gordonem, numer 36, wyjaśnia mu, jak dojechać do North Berwick, a Tom z wdzięczności proponuje jej hot doga – i czy może być większe szczęście na ziemi? (...)
***
Opętana manią wycieczek matka zabiera dziewięcioletnią Trishę i jej starszego brata do parku narodowego w masywie Gór Białych. Zajęta kłótnią z synem, nie zauważa, gdy dziewczynka schodzi z wyznaczonego szlaku i gubi się w gęstym lesie. Trisha próbuje opanować panikę, myśleć racjonalnie. Niestety, każdy kolejny krok coraz bardziej oddala ją od cywilizacji. Weekendowy spacer zmienia się w trwającą wiele dni samotną wędrówkę przez pełen zagrożeń las, podczas której Trisha racjonuje sobie żywność i pociesza się, słuchając transmisji radiowych z meczów baseballowych ze słynnym miotaczem Red Soxów, Tomem Gordonem, w którym się podkochuje. Głód, pragnienie, strach przed nieuniknioną – jak wydawałoby się – śmiercią, wywołują u niej halucynacje. Spotyka w nich przyjaciół i członków rodziny, a nawet samego Toma. Przerażona dziewczynka zaczyna w końcu wierzyć, że jej przeznaczeniem jest pokonanie Boga Zagubionych, tropiącego ją w postaci zmutowanych zwierząt…