Jak wcześniej...:-)
Choć wspomnę o zakończeniu - "back to basis" bardzo obiecująco wróży nam kolejną część...:-)!
MOJA OCENA: 10/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Rozdział 75
Uczestnicy
W czasie kilku następnych godzin wędrówki zrobiłem co mogłem, by poznać dragonów, którymi Alveron obarczył mój grzbiet. Mówię w przenośni, rzecz prosta, gdyż wśród nich była kobieta, a wszyscy szliśmy pieszo.
Tempi pierwszy zwrócił na siebie moje spojrzenie i najdłużej je zatrzymał, gdyż był pierwszym ademskim najemnikiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. W ogóle nie przypominał imponującego zabójcy o twardym wzroku, jakiego się spodziewałem. Tempi był raczej nijaki – ani szczególnie wysoki, ani mocno zbudowany. Miał jasną skórę, jasne włosy i bladoszare oczy. Oblicze puste jak niezapisana karta papieru. Dziwnie puste. Wystudiowanie puste.
Wiedziałem, że ademscy najemnicy noszą krwistoczerwone szaty jako swego rodzaju oznakę, ale strój Tempiego był inny od tego, jakiego się spodziewałem.
Koszulę miał ciasno opiętą na tułowiu za sprawą mnóstwa miękkich skórzanych pasków; także jego spodnie były ściągnięte ciasno na udach, łydkach i w kolanach. Wszystko było ufarbowane na tę samą jaskrawokrwistą czerwień i pasowało na niego jak ulał.
Kiedy zrobiło się cieplej, zauważyłem, że zaczął się pocić. Po chłodnym, rozrzedzonym powietrzu Stormwal tutejszy klimat musiał być dla niego nadzwyczaj gorący. Godzinę przed południem Adem rozluźnił skórzane paski koszuli i zdjął ją, po czym użył jej do wytarcia twarzy i barków. Wyglądało na to, że w najmniejszym stopniu nie jest skrępowany wędrowaniem półnago królewskim traktem.
Karnację Tempi miał tak jasną, że niemal barwy śmietany, a ciało chude i szczupłe jak psa gończego; mięśnie poruszały się pod skórą ze zwierzęcą gracją. Próbowałem nie gapić się na niego, ale nie mogłem się powstrzymać od zerkania na cienkie, blade blizny znaczące jego ramiona, klatkę piersiową i plecy.
Ani jednym słowem nie poskarżył się na panujący upał. W ogóle słowa z jego strony należały do rzadkości, a na większość pytań odpowiadał skinieniem lub kręceniem głowy. Niósł worek podróżny podobny do mojego, a jego miecz wydawał się krótki i niezbyt imponujący.
Dedan różnił się od Tempiego tak bardzo, jak tylko jeden człowiek może się różnić od drugiego. Był wysoki, szeroki w barach, o byczym karku. Niósł ciężki miecz, długi nóż i ubrany był w niepasujące do siebie elementy często naprawianej skórzanej zbroi tak twardej, że dało się w nią postukać. Wyglądał wypisz, wymaluj jak strażnik karawany.
Jadł najwięcej, narzekał najwięcej i klął najwięcej, a oporny był bardziej niż gruba dębowa decha. Żeby być jednak szczerym, miał przyjazną naturę i był skory do śmiechu. Skłaniałem się do tego, by ze względu na maniery i rozmiary uważać go za głupca, ale Dedan miał bystry rozum, kiedy chciało mu się go używać.
Hespe była najemniczką. Nie takie znowu rzadkie stworzenie, jak niektórzy ludziska uważają. Gdy chodzi o wygląd i ekwipunek, była niemal zwierciadlanym odbiciem Dedana. Skóra, ciężki miecz, aura wskazująca na przebyte życiowe burze i postawa znawczyni świata. Hespe była szeroka w ramionach, miała silne ręce i dumną twarz o szczęce jak pustak. Delikatne blond włosy, ale obcięte krótko, po męsku.
Jednak postrzeganie jej jako kobiecej wersji Dedana było błędem. Hespe okazywała powściągliwość w takim samym stopniu, w jakim Dedan się popisywał. I podczas gdy ten ostatni był dobroduszny, kiedy się nie złościł, Hespe miała w sobie pewną ostrość, jakby nieustannie spodziewała się kłopotów.
Tropiciel Marten był najstarszy z nas wszystkich. Nosił niewiele skór, za to bardziej miękkich i zadbanych niż Dedana i Hespe. Miał długi nóż, krótki nóż i łuk myśliwski.
Pracował jako łowczy, zanim wypadł z łask barona, którego lasami się opiekował. W porównaniu z tym zajęcie najemnika było kiepską robotą, ale pozwalało mu zarobić na chleb. Jego łucznicze umiejętności mogły się przydać, choć fizycznie daleko mu było do Dedana czy Hespe.
Cała trójka weszła kilka miesięcy temu w luźną spółkę i od tamtej pory Marten proponował ich usługi jako grupy. Powiedział mi, że wykonywali już różne zadania dla maera, z których ostatnim był rozpoznawczy wypad na tereny otaczające Tinuë.
Dziesięć minut zajęło mi zrozumienie, że to Marten powinien dowodzić wyprawą. Miał więcej leśnego doświadczenia od nas wszystkich, a raz czy dwa tropił nawet ludzi, za których schwytanie wyznaczono nagrody. Kiedy o tym wspomniałem, pokręcił głową, uśmiechnął się i powiedział, że być zdolnym do zrobienia czegoś a chcieć to zrobić, to dwie zupełnie różne rzeczy.
Ostatni byłem ja, ich nieustraszony przywódca. Polecający list maera przedstawiał mnie jako: „wyróżniającego się młodego człowieka o porządnym wykształceniu i rozmaitych użytecznych cechach”. Chociaż wszystko to było absolutnie prawdziwe, jednocześnie odmalowywało mnie jako najżałośniej bezużytecznego dworskiego fircyka na świecie. W dodatku byłem młodszy od nich wszystkich i nosiłem strój bardziej odpowiedni na proszony obiad niż do podróży. Niosłem lutnię i sakiewkę maera. Nie miałem zbroi, miecza ani noża.
Nie wątpię, że nie bardzo wiedzieli, co ze mną począć.
Pozostała jakaś godzina do zachodu słońca, kiedy spotkaliśmy na drodze druciarza. Miał na sobie tradycyjną brązową szatę związaną w pasie kawałkiem sznura. Nie miał wózka, ale prowadził osła tak obładowanego tobołkami rupieci, że zwierzę wyglądało jak grzyb.
Druciarz szedł ku nam wolno i śpiewał:
Jeśli nie chcesz nic naprawić i nie trza zrobić nic,
To mądry człowiek wciąż widzi okazję,
by wydać pieniądz w mig.
Ciesz się blaskiem słońca
I chociaż możesz dobrze się czuć,
to pożałujesz, jeśli teraz nie staniesz.
Lepiej po prostu zapłacić,
Na deszczowy dzień gotowym być,
Niźli wspominać druciarza, gdy leje ci się na łeb.
Roześmiałem się i zaklaskałem. Prawdziwi wędrowni druciarze to rzadkie ptaki i zawsze z przyjemnością witam takiego. Matka mówiła mi, że przynoszą szczęście, a ojciec cenił ich za roznoszenie wieści. A ponieważ rozpaczliwie potrzebowałem kilku przedmiotów, spotkanie miałem za po trzykroć błogosławione.
– Hej, druciarzu! – powitał go Dedan, uśmiechając się. – Potrzeba mi miejsca przy ogniu i napitku. Jak daleko do najbliższej gospody?
Druciarz wskazał w stronę, z której nadszedł.
– Nie ma nawet dwudziestu minut. – Zerknął na Dedana. – Nie możesz mi jednak powiedzieć, że nie potrzebujesz niczego więcej – upomniał go. – Każdemu czegoś brakuje.
Dedan zaprzeczył uprzejmym ruchem głowy.
– Musisz mi wybaczyć, druciarzu. Moja sakiewka świeci pustkami.
– A co z tobą? – Druciarz obrzucił mnie spojrzeniem od stóp do głów. – Ty wyglądasz na chłopaka, który czegoś potrzebuje.
– Istotnie – przyznałem, a widząc, że inni spoglądają tęsknie przed siebie, skinąłem im ręką. – Idźcie – powiedziałem. – Dogonię was za kilka minut.
Kiedy odeszli, druciarz zatarł dłonie i uśmiechnął się.
– Dobra, czego potrzebujesz?
– Na początek nieco soli.
– I pojemnik na nią – powiedział i zaczął przetrząsać juki osła.
– Przydałby mi się także nóż, jeśli masz jakiś niezbyt drogi.
– Zwłaszcza jeśli zmierzasz na północ – rzekł bez wahania. – W tamtych stronach jest niebezpiecznie. Nie byłoby dobrze zostać bez noża.
– Miałeś jakieś kłopoty? – zapytałem z nadzieją, że wie coś, co pomoże znaleźć bandytów.
– Och, nie – odparł, kopiąc w bagażach. – Nie jest jeszcze tak źle, żeby komukolwiek przychodziło do głowy porywać się na druciarza. Ale i tak to nieprzyjemny odcinek drogi. – Znalazł długi, wąski nóż w skórzanej pochwie i wręczył mi go. – Ramstońska stal.
Wyjąłem nóż z pochwy i przyjrzałem mu się dokładnie. Rzeczywiście – ramstońska stal.
– Nie potrzebuję niczego tak wspaniałego – powiedziałem, oddając mu go. – Będę go używał do wszystkiego, głównie do jedzenia.
– Ramstońska stal jest bardzo dobra do codziennego użytku – odparł druciarz, wpychając nóż z powrotem w moje dłonie. – Możesz łupać nim drewno na rozpałkę, a potem się ogolić, jeśli chcesz. Nigdy nie traci ostrości.
– Mogę go poddać ciężkim próbom – sprecyzowałem. – A ramstońska stal jest krucha.
– To prawda – przyznał druciarz swobodnie. – Jak mawiał mój ojciec, „to najlepszy nóż, jaki możesz mieć, póki nie pęknie”. To samo można jednak powiedzieć o każdym nożu. A żeby być szczerym, to jedyny nóż, jaki mam.
Westchnąłem. Wiem, kiedy się zdziera ze mnie skórę.
– Krzesiwo i hubkę.
Trzymał je już w dłoni, zanim skończyłem mówić.
– Nie mogłem nie zauważyć, że masz palce poplamione inkaustem. – Wykonał gest w stronę moich dłoni. – Mam ze sobą trochę papieru dobrej jakości. Także pióro i atrament. Nie ma nic gorszego, jak wpaść na pomysł pieśni i nie mieć na czym go zapisać. – Wyciągnął skórzaną teczkę z papierem, piórami i kałamarzem.
Pokręciłem głową, mając świadomość, że sakiewka maera nie jest bez dna.
– Sądzę, że na jakiś czas skończyłem z pisaniem pieśni, druciarzu.
Wzruszył ramionami, nadal trzymając przybory.
– Do pisania listów. Znam faceta, który otworzył sobie kiedyś żyły, by napisać list do ukochanej. Prawda, dramatyczne. Z pewnością symboliczne. Ale także bolesne, niehigieniczne i dosyć makabryczne. Teraz zawsze nosi ze sobą atrament i pióro.
Poczułem, że blednę, gdyż słowa druciarza przywiodły mi na myśl jeszcze jedną sprawę, o jakiej zapomniałem, pośpiesznie opuszczając Severen: o Dennie. Wszystkie myśli o niej wyparło mi z głowy gadanie maera o bandytach, dwie butelki mocnego wina i nieprzespana noc. Po kłótni z dziewczyną odszedłem bez słowa. Co sobie pomyśli, skoro przemówiłem do niej tak szorstko, a potem zniknąłem?
Byłem już cały dzień drogi od Severen. Nie mogłem wrócić, żeby powiedzieć Dennie, że wyjeżdżam. A może mogłem? Zastanawiałem się nad tym przez chwilę. Nie. Poza tym ona sama znikała na całe dnie bez słowa. Zrozumiałaby z pewnością, gdybym postąpił tak samo…
Głupi. Głupi. Głupi. Myśli wirowały mi w głowie, kiedy próbowałem rozważyć kilka nieprzyjemnych opcji.
Chrapliwe iiiiha osła przywiodło mi coś na myśl.
– Zmierzasz do Severen, druciarzu?
– Bardziej przez miasto niźli do niego – odparł. – Ale tak.
– Właśnie sobie przypomniałem, że muszę wysłać list. Jeśli ci go dam, dostarczysz go do wskazanej gospody?
Skinął wolno głową.
– Mógłbym – przystał. – Zakładając, że będziesz potrzebował papieru i inkaustu… – Uśmiechnął się i pomachał swoją teczką.
Skrzywiłem się.
– Owszem, druciarzu – przyznałem. – Ale ile to wszystko będzie kosztowało?
Spojrzał na zgromadzone przedmioty.
– Sól i pojemnik… cztery sztuki. Nóż… piętnaście. Papier, pióra i atrament… osiemnaście sztuk. Krzesiwo i hubka… trzy.
– I dostarczenie listu – podpowiedziałem.
– Pilne dostarczenie – sprostował druciarz z nieznacznym uśmiechem. – Damie, jeśli nie myli mnie wyraz twojej twarzy.
Skinąłem głową.
– Dobra – rzekł i pomasował sobie podbródek. – Zwykle doszedłbym do trzydziestu pięciu, a potem nieśpiesznie bym się targował, aż zbiłbyś cenę do trzydziestu.
Kwota brzmiała rozsądnie, jeśli zważyć, jak trudno było o dobry papier. Niemniej stanowiło to niemal jedną trzecią pieniędzy otrzymanych od maera. Będziemy potrzebowali tej forsy na spanie i jedzenie.
Zanim zdążyłem zareagować, druciarz mówił dalej:
– Mogę jednak powiedzieć, że to zbyt wiele, żeby ci odpowiadało – stwierdził. – I mam nadzieję, że nie okażę się zbyt bezpośredni, mówiąc, iż nosisz wspaniałą opończę. Zawsze jestem gotów się wymienić.
Zakłopotany otuliłem się ciaśniej moją cudowną bordową opończą.
– Sądzę, że byłbym gotów ją oddać – rzekłem, nie musząc wcale udawać żalu brzmiącego w głosie – ale zostanę bez jakiegokolwiek okrycia. Co zrobię na wypadek deszczu?
– Nie ma problemu – odparł druciarz. Wyjął z bagażu zmiętą szatę i wyciągnął, bym się jej przyjrzał. Kiedyś była czarna, ale na skutek długiego używania i wielokrotnego prania spłowiała do ciemnozielonkawej barwy.
– Jest trochę znoszona – powiedziałem i wyciągnąłem palec, by wskazać prujący się szew.
– Tylko przetarty, to wszystko – powiedział lekko i rozpostarł okrycie na moich barkach. – Dobrze pasuje. Odpowiedni kolor dla ciebie, podkreśla barwę oczu. Poza tym w związku z bandytami na drogach nie chciałbyś wyglądać zbyt zamożnie.
Westchnąłem.
– Co mi dasz w zamian? – zapytałem, wręczając mu moją piękną opończę. – Ten strój nie ma nawet miesiąca, uważasz, i nigdy nie widział kropli deszczu.
Druciarz przeciągnął dłonią po okryciu.
– Ma mnóstwo małych kieszeni! – pochwalił z podziwem. – To wręcz cudowne!
Potarłem w palcach cienką tkaninę opończy druciarza.
– Jeśli dorzucisz igłę z nitką, wymienię moją opończę za resztę rzeczy – powiedziałem tknięty nagłym impulsem. – Poza tym dam ci żelazny grosz, miedziany grosz i srebrny grosz.
Uśmiechnąłem się. Były to psie pieniądze, ale o to proszą w opowieściach wszyscy druciarze, kiedy przekazują legendarny magiczny artefakt niepodejrzewającemu niczego synowi wdowy, kiedy ten odchodzi, by szukać szczęścia w świecie.
Druciarz odrzucił do tyłu głowę i wybuchnął śmiechem.
– Miałem zaproponować dokładnie to samo – powiedział. Potem przerzucił sobie moją opończę przez ramię i mocno uścisnął mi dłoń.
Pogrzebałem w sakiewce i wręczyłem mu żelaznego denara i dwa vintańskie półgrosze, po czym znalazłem, ku memu miłemu zaskoczeniu, twardy aturański grosz. Z tym ostatnim poszczęściło mi się, gdyż był wart jedynie ułamek vintańskiego srebrnego randa. Opróżniłem tuzin kieszeni bordowej opończy, przełożyłem wszystko do podróżnego worka i odebrałem od druciarza nowe nabytki.
Dokonawszy tego, napisałem do Denny krótki list, w którym wyjaśniłem, że mój mecenas wysłał mnie nieoczekiwanie w podróż. Przeprosiłem za nierozważne opinie, jakie wyraziłem, i obiecałem, że spotkam się z nią, gdy tylko wrócę do Severen. Chciałbym mieć więcej czasu na napisanie tego listu. Chciałbym móc przeprosić ją w subtelniejszych słowach, wyjaśnić wszystko bardziej szczegółowo, ale druciarz skończył pakować moją cudowną opończę i wyraźnie się palił do drogi.
Nie mając wosku, by zapieczętować list, posłużyłem się sztuczką, którą wymyśliłem podczas pisania liścików w imieniu maera. Złożyłem papier na pół, a potem podwinąłem jego końce w taki sposób, że ponowne rozłożenie wymagałoby rozerwania go.
Wręczyłem list druciarzowi.
– To jest dla pięknej, ciemnowłosej kobiety imieniem Denna. Mieszka pod „Czterema Ogarkami” w Dolnym Severen.
– Przypomniałeś mi! – wykrzyknął druciarz, wsuwając pismo do kieszeni. – Świece! – Sięgnął do torby przy siodle, skąd wyjął garść grubych, łojowych świeczek. – Wszyscy potrzebują świec.
Zabawne było, że mogłem ich użyć, chociaż nie z powodów, o jakich myślał.
– Mam także wosk do polerowania butów – ciągnął, grzebiąc w tobołkach. – Sporo pada o tej porze roku.
Śmiejąc się, podniosłem dłonie.
– Dam ci sztukę srebra za cztery świece, ale nie mogę sobie pozwolić na nic więcej. Jeśli dalej tak pójdzie, będę musiał kupić od ciebie osła, żeby niósł moje nabytki.
– Rób, jak uważasz – powiedział druciarz ze swobodnym wzruszeniem ramion. – Miło się robi z tobą interesy, paniczu (...)
***
Drugi tom długo wyczekiwanej kontynuacji Kronik Królobójcy.
Dzień drugi chyli się ku zachodowi. Kvothe powoli ujawnia, jak rodziła się jego legenda. Czy możliwe jest, by rozmawiał z istotą, która dzięki swojemu jasnowidzeniu doprowadza ludzi do obłędu? Ile zaś prawdy może być w tym, że w tak młodym wieku spędził wiele nocy z Felurianą, której sztuka miłosna pozbawiła już życia rzesze mężczyzn?
Utalentowany arkanista i bard nie ustaje w staraniach pozyskania mecenasa, którego opieka pozwoliłaby mu na dostatnie życie. Przy tym bez wytchnienia poszukuje śladów Chandrian, choć w powodzenie tego zadania wątpi coraz bardziej. Jego ostatnią nadzieją okazuje się przemierzenie odległych ziem Ademre. Pomocne w podróży okazują się lekceważone dotychczas zajęcia z Elodinem, dzięki którym rozbudził uśpioną dotąd część swojego umysłu.
Podczas gdy bohater dzieli się z Kronikarzem swoją przeszłością, ponura przyszłość nabiera kształtu tuż za drzwiami jego karczmy.
"Kroniki królobójcy", akt drugi, scena druga!
"Niezwykle płynna i liryczna, niczym pieśń grającego na lutni poszukiwacza przygód i arkanisty Kvothe'a, kontynuacja debiutu z 2007 roku zatytułowanego Imię wiatru to szczytowe osiągnięcie gatunku fantasy. W tej zapierającej dech w piersi epickiej historii, zdolnej w najczulszych momentach rozdzierać serca, autor osiąga narracyjne mistrzostwo. Fani jak na szpilkach będą oczekiwali ostatniego fragmentu opowieści".
"Publishers Weekly"
ZGARNIJ EBOOKA Z