Klasyka horroru.
Świetna. Rewelacyjna. Z podskórnym klimatem niepokoju, który przeradza się w grozę.
Małżeństwo, ciąża, spełnienie... Dziecko szczęścia? Nie w tym przypadku.
W TYM przypadku: groza, niedowierzanie, szok, przerażenie, poczucie osaczenia i pułapki, z której nie ma wyjścia - dziecko szatana.
Szaleństwo czy porażająca rzeczywistość????
Polecam także ekranizację Polańskiego, a także bardzo dobry mini serial, jeden z moich ulubionych:)
MOJA OCENA: 9/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział I
Rosemary i Guy Woodhouse podpisali właśnie umowę o najem pięciopokojowego mieszkania w pewnym białym domu o geometrycznych kształtach przy Pierwszej Alei, gdy od kobiety nazwiskiem Cortez otrzymali wiadomość, że zwolnił się czteropokojowy apartament w Bramfordzie. Bramford — stary, czarny, o ciężkiej architekturze — to gmaszysko pełne wysokich pokoi, cenionych ze względu na kominki i wiktoriański wystrój. Od początku małżeństwa Rosemary i Guy wpisani byli na listę oczekujących, ale w końcu stracili nadzieję.
Guy przekazał wiadomość Rosemary, opuściwszy słuchawkę telefonu i przycisnąwszy ją do piersi. Rosemary jęknęła: „coś podobnego!” i zrobiła minę, jakby miała się rozpłakać.
— Za późno — powiedział Guy do telefonu. — Właśnie wczoraj podpisaliśmy umowę.
Rosemary chwyciła go za ramię.
— Może moglibyśmy odwołać? — powiedziała. — Coś im powiedzieć?
— Pani Cortez, proszę chwileczkę zaczekać — Guy ponownie opuścił w dół słuchawkę. — Co „powiedzieć”?
Rosemary zawahała się i rozłożyła bezradnie ręce.
— No nie wiem... prawdę. Że mamy szansę przenieść się do Bramfordu.
— Kochanie — powiedział Guy — ich to nic nie obchodzi.
— Wymyśl coś, Guy. Spróbujmy, dobrze? Powiedz jej, że spróbujemy. Proszę. Zanim odłoży słuchawkę.
— Podpisaliśmy umowę, Ro. Przepadło.
— Och, proszę! Bo zaraz odłoży! — Szlochając z udawanego przerażenia, Rosemary popychała słuchawkę w stronę jego ust.
Guy roześmiał się i pozwolił słuchawce powędrować w górę.
— Pani Cortez? Okazuje się, że możemy sprawę odwołać, bo jeszcze w gruncie rzeczy nie podpisaliśmy dokumentu umowy. Nie było odpowiedniego blankietu, więc podpisaliśmy tylko nieformalną umowę. Czy możemy obejrzeć mieszkanie?
Pani Cortez objaśniła: powinni przyjść do Bramfordu między jedenastą a jedenastą trzydzieści, odszukać pana Micklasa lub Jerome’a i powiedzieć, że są osobami przysłanymi przez nią do obejrzenia 7E. Potem mają do niej zadzwonić. Podała Guyowi swój numer.
— Widzisz, jak świetnie załatwiasz sprawy? — Rosemary nakładała skarpety i żółte buty. — Jesteś wspaniałym kłamcą.
Guy, przed lustrem:
— O Boże, pryszcz.
— Nie wyciskaj.
— Ale wiesz, to tylko cztery pokoje. Bez pokoju dziecinnego.
— Wolę cztery pokoje w Bramfordzie — powiedziała Rosemary — niż całe piętro w tym... w tym białym ulu.
— Wczoraj cię zachwycał.
— Podobał mi się tylko, wcale nie zachwycał. Założę się, że nie zachwycał nawet architekta. Zrobimy w salonie część jadalnianą i będziemy mieć miejsce na piękny pokój dziecinny. Jeśli bidzie nam potrzebny.
— Będzie, i to wkrótce — powiedział Guy. Przesuwał elektryczną maszynką nad górną wargą, spoglądając w odbicie swych oczu, dużych i brązowych. Rosemary wciągnęła żółtą sukienkę i zasunęła zamek na plecach.
Znajdowali się w pokoju, który był kawalerką Guya. Na ścianie wisiały plakaty reklamowe Paryża i Werony, stał tapczan i mała kuchenka.
Był wtorek, trzeci sierpnia.
Pan Micklas okazał się małym zwinnym człowieczkiem, choć u obu rąk brakowało mu palców, co czyniło uścisk dłoni kłopotliwym — ale najwyraźniej nie dla pana Micklasa.
— O, aktor — powiedział, naciskając guzik windy środkowym palcem. — Aktorzy nas lubią. — Wymienił czterech mieszkających w Bramfordzie — wszyscy dobrze znani. — Czy widziałem pana w czymś?
— No cóż — odrzekł Guy — niedawno robiłem Hamleta, prawda, Liz? A potem był Brodziec...
— On sobie żartuje — odezwała się Rosemary. — Występował w Lutrze, w Nikt nie kocha albatrosa i w wielu telewizyjnych sztukach oraz reklamach.
— Reklamy — stwierdził pan Micklas. — Taak... to są pieniądze, prawda?
— Owszem — odparła Rosemary, a Guy dodał:
— I przygoda artystyczna.
Rosemary spojrzała nań błagalnie; odpowiedział spojrzeniem urażonej niewinności, po czym nad głową pana Micklasa zrobił grymas złośliwego wampira.
Windę — o dębowej boazerii z lśniącą miedzianą poręczą na wysokości dłoni — obsługiwał ubrany w uniform murzyński chłopiec o przyrośniętym do twarzy uśmiechu.
— Na siódme — polecił pan Micklas, zaś do Rosemary i Guya powiedział: — Mieszkanie ma cztery pokoje, dwie łazienki i pięć szaf wnękowych. Pierwotnie dom składał się z bardzo dużych apartamentów, najmniejszy miał dziewięć pokoi; teraz jednak prawie wszystkie zostały podzielone na mieszkania cztero-, pięcio- i sześciopokojowe. Siedem E ma cztery, ale dawniej było tylną częścią dziesięciopokojowego. Należy do niego ówczesna kuchnia i główna łazienka. Są ogromne, jak sami państwo zobaczą. Salon jest dawną główną sypialnią, sypialnia inną dawną sypialnią, zaś dwa dawne pokoje służby stanowią jadalnię i drugą sypialnię. Czy macie państwo dzieci?
— Zamierzamy mieć — odparła Rosemary.
— Jest tam miejsce na wspaniały pokój dziecinny z łazienką i dużą szafą. Całość została urządzona dla młodej pary, takiej właśnie jak państwo.
Winda zatrzymała się, a uśmiechnięty Murzynek obniżył ją nieco, potem podciągnął w górę, potem znów obniżył, by ustawić ją właściwie w stosunku do poręczy u wejścia. Ciągle się uśmiechając, otworzył najpierw mosiężne, potem zewnętrzne, rozsuwane drzwi windy. Pan Micklas zrobił przejście, a Rosemary i Guy weszli w słabo oświetlony korytarz o ciemnozielonych ścianach i takimże dywanie na podłodze. Robotnik spod rzeźbionych zielonych drzwi oznaczonych „7B” spojrzał na nich, po czym powrócił do zamocowywania wziernika w wyciętym otworze.
Pan Micklas poprowadził ich w prawo, a potem w lewo przez krótkie odgałęzienia ciemnozielonego korytarza. Po drodze Rosemary i Guy oglądali wytarte miejsca na tapecie, pęknięcie, którego brzegi zawijały się do środka, oglądali spaloną żarówkę w kinkiecie z rżniętego szkła i jasnozieloną łatę w ciemnozielonym dywanie. Guy spojrzał na Rosemary: Łatany dywan? Ona odwróciła głowę z promiennym uśmiechem: Wszystko mi się tu podoba, wszystko!
— Poprzednia lokatorka, pani Gardenia — rzekł pan Micklas nie oglądając się — zmarła przed kilku dniami i jej rzeczy pozostają jeszcze w mieszkaniu. Jej syn prosił mnie, by osobom oglądającym przekazać, iż dywaniki, urządzenia klimatyzacyjne i niektóre meble są do sprzedania prawie za bezcen. — Skręcił w następne odgałęzienie korytarza, wyklejone nieco lepiej wyglądającą tapetą w zielone i złote paski.
— Czy ona zmarła w tym mieszkaniu? — spytała Rose mary. — Bo nam to wcale...
— Och, nie, w szpitalu — powiedział pan Micklas. — Przez wiele tygodni leżała nieprzytomna. Była bardzo starą kobietą, umarła, nie odzyskawszy nawet świadomości. Sam chciałbym tak odejść, kiedy przyjdzie na mnie pora. Do samego końca była zupełnie sprawna; gotowała sobie posiłki, chodziła po zakupy... Była jedną z pierwszych kobiet prawników w stanie Nowy Jork.
Dotarli do klatki schodowej zamykającej korytarz. Po jej lewej stronie znajdowały się drzwi mieszkania 7E, drzwi bez rzeźbionego ornamentu, węższe niż te, które mijali. Pan Micklas nacisnął perłowy guzik dzwonka — nad którym na czarnej plastikowej tabliczce widniały białe litery napisu „L. Gardenia” — i przekręcił klucz w zamku. Mimo brakujących palców, bez trudu obrócił gałkę i uchylił drzwi.
— Proszę bardzo — powiedział, zginając się w ukłonie i trzymając drzwi otwarte na długość wyciągniętego ramienia.
Cztery pokoje mieszkania znajdowały się po obu stronach (po dwa z każdej) przedpokoju, który biegł prosto od drzwi wejściowych. Pierwsza na prawo była kuchnia, na widok której Rosemary nie mogła powstrzymać chichotu, bowiem kuchnia była równie duża, jeśli nie większa, jak całe mieszkanie, które aktualnie zajmowali. Była tam sześciopalnikowa kuchenka gazowa z dwoma piekarnikami, ogromna lodówka, monumentalny zlew, całe tuziny szafek, okno na Siódmą Aleję, prawdziwie wysoki sufit, a nawet — gdyby usunąć chromowany stół pani Gardenii, krzesła i sterty pism „Fortuna” i „Muzykalna Ameryka” — doskonałe miejsce na coś w rodzaju kącika śniadaniowego „błękit-i-kość-słoniowa”, o którym wyczytała w ostatnim numerze „Pięknego Domu”.
Naprzeciw kuchni była jadalnia lub też druga sypialnia, najwyraźniej używana przez panią Gardenię w charakterze kombinacji gabinetu z cieplarnią. Setki małych roślin, więdnących i już zwiędłych, stało na tandetnych półkach pod spiralami wyłączonych jarzeniówek. Pośród tych półek tkwiło biurko żaluzjowe zawalone książkami i gazetami — nader ładne, obszerne i wiekowe. Rosemary opuściła Guya i pana Micklasa rozmawiających u drzwi i przestępując półkę zwiędłych paproci, podeszła do biurka. Takie meble widywała na wystawach sklepów z antykami; dotykając biurka Rosemary, zastanawiała się, czy należy ono do rzeczy, które są do sprzedania „prawie za bezcen”. Dojrzała kształtne litery wypisane błękitnym atramentem na bladofioletowym papierze: niż po prostu intrygująca rozrywka, jak to przypuszczałam. Nie mogę już się przyłączyć — i Rosemary przyłapała się na tym, że myszkuje po biurku; spojrzała na pana Micklasa, który zwrócił się w jej stronę, i spytała:
— Czy to biurko należy do rzeczy, które syn pani Gardenii chciałby sprzedać?
— Nie wiem — odrzekł pan Micklas — ale zapytam go o to.
— Piękne — stwierdził Guy.
— Prawda? — powiedziała Rosemary, z uśmiechem oglądając ściany i okna. Świetne miejsce na pokój dziecinny, tak jak go sobie wymarzyła. Nieco ciemno — okna wychodzą na wąskie podwórze — ale biało-żółta tapeta ogromnie tu rozjaśni. Łazienka była mała, ale znakomita, a schowek, pełen dość krzepko wyglądających rozsad w doniczkach, był całkiem okazały.
Zawrócili do drzwi, a Guy zapytał:
— Co to za rośliny?
— Głównie zioła — odparła Rosemary. — Tu jest mięta, tu bazylia, a te... nie wiem.
Następna po lewej była szafa na ubrania gości, a po prawej sklepione wejście do salonu. Dwa wielkie okna wykuszowe znajdowały się w przeciwległej ścianie. Miały romboidalne szyby i trójstronne siedzenia w wykuszach. Po prawej stronie od drzwi widniał mały kominek o marmurowym gzymsie w białe zawijasy, a po lewej stały wysokie dębowe półki na książki.
— Och, Guy — szepnęła Rosemary, schwyciła jego dłoń i ścisnęła ją. Guy mruknął obojętnie „mm” ale oddał uścisk; pan Micklas stał za nimi.
— Kominek oczywiście działa — rzekł.
Znajdująca się po drugiej stronie sypialnia była w sam raz — jakieś cztery metry na pięć, okna na to samo małe podwórze co jadalnia-druga-sypialnia-pokój-dziecinny. Łazienka za salonem była duża i pełna białych pękatych urządzeń o miedzianych gałkach.
— Wspaniałe mieszkanie! — zawołała Rosemary, powróciwszy do salonu. Okręciła się wokoło z rozpostartymi ramionami, jakby chciała je objąć. — Zachwycające!
— Ona stara się teraz — powiedział Guy — skłonić pana do obniżenia czynszu.
Pan Micklas uśmiechnął się.
— Podnieślibyśmy go, gdybyśmy mogli. To znaczy powyżej piętnastoprocentowego wzrostu. Mieszkania o takim uroku i takiej indywidualności są dziś rzadkie jak kurze zęby. Nowe... — urwał, spoglądając na mahoniową sekreterę zamykającą przedpokój. — To dziwne — rzekł — za tą sekreterą musi być schowek. Jestem pewien. Schowków było pięć: dwa w sypialni, jeden w drugiej sypialni i dwa w przedpokoju, tu i właśnie tam. — Zbliżył się do sekretery.
Guy stanął na palcach i stwierdził:
— Ma pan rację. Widzę skraj drzwi.
— Przesunęła ją — powiedziała Rosemary. — To znaczy sekreterę; wcześniej stała tu. — Wskazała ostro zarysowany ślad na ścianie obok drzwi sypialni oraz wgłębienia w ciemnoczerwonym dywanie po czterech kulistych nogach. Słabo widoczne linie wiodły od wgłębień do czterech nóg sekretery, stojącej teraz przy wąskiej ścianie przedpokoju prostopadłej do drzwi wejściowych.
— Pomoże mi pan? — zwrócił się pan Micklas do Guya.
Powoli przesunęli mebel na jego poprzednie miejsce.
— Teraz wiem, czemu zachorowała — stwierdził Guy pchając.
— Nie mogła tego zrobić sama — odparł pan Micklas. — Miała osiemdziesiąt dziewięć lat.
Rosemary spoglądała niepewnie na drzwi szafy, którą właśnie odsłonili.
— Czy możemy ją otworzyć? — spytała. — Może to jej syn powinien.
Sekretera osiadła w czterech wgłębieniach. Pan Micklas masował swe kalekie dłonie.
— Mam przecież pozwolenie na pokazanie mieszkania — powiedział; podszedł do drzwi i otworzył je. Schowek był prawie pusty; po jednej stronie stał odkurzacz, a po drugiej trzy albo cztery drewniane deski. Górną półkę zapełniały niebieskie i zielone ręczniki kąpielowe.
— Ten, kogo zamknęła, już się wydostał — stwierdził Guy.
— Zapewne nie potrzebowała pięciu schowków — stwierdził pan Micklas.
— Ale dlaczego zamknęła swój odkurzacz i ręczniki? — spytała Rosemary.
Pan Micklas wzruszył ramionami:
— Nie sądzę, byśmy się kiedykolwiek dowiedzieli. Cóż, jej starczy umysł... — Uśmiechnął się. — Czy chcieliby państwo jeszcze coś zobaczyć lub o czymś wiedzieć?
— Tak — odezwała się Rosemary. — Jak z urządzeniami pralniczymi? Czy są może na dole?
Podziękowali panu Micklasowi, który odprowadził ich poza bramę, i Siódmą Aleją poszli wolnym krokiem ku centrum.
— Jest tańsze niż tamto — mówiła Rosemary, usiłując sprawić wrażenie, że względy praktyczne są dla niej najważniejsze.
— Ale mniejsze o jeden pokój, kochanie — stwierdził Guy.
Rosemary szła przez chwilę w milczeniu, po czym rzekła:
— Lepiej położone.
— Oj tak — przystał Guy. — Mógłbym chodzić pieszo do wszystkich teatrów.
Ożywiona nadzieją, Rosemary porzuciła męską praktyczność.
— Och Guy, weźmy je! Proszę! Proszę! To jest takie wspaniałe mieszkanie! Ta stara pani Gardenia nic w nim nie zrobiła! Salon mógłby być... mógłby być piękny, mógłby być ciepły i... och, proszę, Guy, weźmy je, dobrze?
— Dobrze, zgoda — odparł z uśmiechem Guy. — Jeśli tylko wyplączemy się z tamtego.
Uszczęśliwiona Rosemary schwyciła go za łokieć.
— Na pewno się uda! — zawołała. — Jestem pewna, że coś wymyślisz.
Guy dzwonił do pani Cortez z oszklonej budki, a Rosemary, stojąc na zewnątrz, usiłowała odczytywać ruchy jego warg. Pani Cortez powiedziała, że poczeka do trzeciej; jeśli nie zdecydują się w tym czasie, zadzwoni do następnej pary z listy oczekujących.
Poszli do „Herbaciarni Rosyjskiej” i zamówili krwawą mary i kanapki razowe z sałatką z kurczęcia.
— Możesz im powiedzieć, że zachorowałam i muszę iść do szpitala — zaproponowała Rosemary.
To jednak nie wyglądało ani na przekonywające, ani na skuteczne. Guy wymyślił historyjkę o propozycji dołączenia do trupy grającej Zadmij w róg, mianowicie propozycji czteromiesięcznego, organizowanego przez USO tournée po Wietnamie i Dalekim Wschodzie. Aktor grający Alana złamał nogę i jeśli on, Guy, znający część roli, nie dołączy i nie zastąpi tamtego, wyjazd będzie musiał ulec odroczeniu o co najmniej dwa tygodnie. A to byłby straszny wstyd, zważywszy, jak dzielnie nasze chłopaki tłuką tam czerwonych. Żona będzie musiała zostać u swoich rodziców w Omaha...
Powtórzył to sobie dwa razy i poszedł szukać telefonu.
Rosemary sączyła swój napój, trzymając pod stołem lewą dłoń z zaciśniętym kciukiem. Myślała o owym mieszkaniu z Pierwszej Alei, którego już nie chciała, i wyliczała sobie w myśli jego zalety: lśniąca nowością kuchnia, maszyna do mycia naczyń, widok na East River, klimatyzacja...
Kelnerka przyniosła kanapki.
Przewinęła się obok ciężarna kobieta w granatowej sukience. Rosemary obserwowała ją. Musiała być w szóstym albo siódmym miesiącu; mówiła coś radośnie do idącej za nią starszej kobiety objuczonej pakunkami, pewnie jej matki.
Ktoś zamachał dłonią spod przeciwnej ściany lokalu — rudowłosa dziewczyna, przyjęta do CBS na parę tygodni przed tym, jak Rosemary przestała pracować. Rosemary również pomachała dłonią. Dziewczyna przekazała jej coś ruchem warg, a kiedy Rosemary nie zrozumiała, powtórzyła raz jeszcze. Jakiś człowiek zwrócony do niej twarzą przeniósł spojrzenie na Rosemary — mężczyzna o woskowej twarzy i wyglądzie głodomora.
I oto wraca Guy, wysoki i przystojny, uśmiechnięty, cały promieniujący radosnym „tak”.
— Tak? — zapytała Rosemary, gdy usiadł naprzeciw niej.
— Tak — odrzekł. — Umowa anulowana; depozyt otrzymamy z powrotem. Mam przypilnować porucznika Hartmana z oddziałów łączności. Pani Cortez oczekuje nas o drugiej.
— Dzwoniłeś do niej?
— Dzwoniłem do niej.
Rudowłosa znalazła się nagle przy nich, zarumieniona, z rozjaśnionym wzrokiem.
— Mówiłam: „Małżeństwo wyraźnie ci służy, wyglądasz wspaniale” — powiedziała.
Rosemary, usiłując sobie przypomnieć imię dziewczyny, roześmiała się i odrzekła:
— Dziękuję! Właśnie świętujemy. Zdobyliśmy mieszkanie w Bramfordzie!
— W Bram? — zawołała dziewczyna. — Ależ ja szaleję za tym domem! Jeśli będziecie chcieli kiedyś podnająć, to ja jestem pierwsza w kolejce. Nie zapomnijcie o mnie! Ach, te dziwaczne maszkarony, te stwory pełzające po murze między oknami!
(...)
***
Dziwni sąsiedzi, niepokojące odgłosy zza ściany i sny przerażające jak horror, tajemnicze napoje, zioła o odstręczającym zapachu, śmierć przyjaciela, mroczne książki zawierające informacje, od których cierpnie skóra - czego jeszcze potrzebuje młoda, prostoduszna, oczekująca swego pierwszego dziecka kobieta, by uwierzyć, że jej mąż oddał duszę diabłu i jemu poświęcił dziecko, które ona nosi w sobie?
Na podstawie tej przejmującej powieści Roman Polański nakręcił oscarowy film z Mią Farrow i Johnem Cassavetesem w rolach głównych. Muzykę skomponował Krzysztof Komeda (między innymi słynną kołysankę).
W maju 2014 roku miał premierę miniserial w reżyserii Agnieszki Holland.
EKRANIZACJA
/KLIKNIJ ZDJĘCIE/
TRAILER
MINI SERIAL
TRAILER
ZGARNIJ EBOOKA Z