Dżozef - Jakub Małecki
No, chyba że totalnie nie skumałam alegorii - a może jej tam nie było...?
Są to dwie opowieści, obydwie dziwnej treści, z których jedna jest tłem dla drugiej, niby wymyślonej, ale kluczowej w całej tej historii...
Czego tu nie ma: znikające sale szpitalne, traumy, opętanie, obłęd, paranoja, Drewniak i Głupiec (Kozioł i Chłopiec) - ale to już dal wtajemniczonych :)
Polecam ze względu na mega oryginalny pomysł, dwuznaczność i na wskroś krajowe klimaty (językowe :))
Nie każdemu przypadnie do gustu - tego jestem pewna:)
Ja połknęłam z uśmiechem na buziaczce:)
MOJA OCENA: 7/10
Mówią, że człowiek powinien umieć dostosować się do każdego środowiska, w którym przyjdzie mu żyć. Z drugiej strony takie ciągłe dostosowywanie się prowadzi do sytuacji jak ta. Przecież przychodząc do szpitala, nie będę w rozmowie z pięćdziesięcioletnim facetem używał tych samych słów, którymi operuję w gadce pod blokiem czy na siłowni. Ale potem ciach! – brutalne zderzenie, kiedy taki pacjent nagle słyszy mnie w rozmowie z moimi kumplami. Niechby tu jeszcze akurat byli moi starzy, Weronika i na przykład koleś, od którego zwykle kupuję zioło. W takiej sytuacji pewnie w ogóle nie potrafiłbym się odezwać, bo niby jakim dialektem?
Rozmyślania przerwał mi facet, który właśnie opuszczał toaletę. Prawie zderzyliśmy się w drzwiach.
– Pan… tu?
– Yyy… tak. A pan?
– Ja też. – Uśmiechnąłem się głupio. – Proszę.
– Nie, nie. Proszę – zaprosił mnie gestem do sali. W środku Kurz i Maruda oglądali wiadomości.
Weszliśmy, a Kurz wykrzyknął:
– Pan Stasiu! No wreszcie, już myślałem, że tam pana na kawałki pokroili. Dobrze wszystko?
– Witam. – Głos mężczyzny wydał mi się dziwnie chropowaty. – Dobrze to już nie będzie. Ale po japońsku, jako tako.
Uśmiechnął się do Kurza, a ja przyjrzałem się dokładnie czwartemu pacjentowi z naszej sali.
Był mocno opalony, skóra na twarzy wyglądała jak pognieciony karton – bardzo pomarszczona i niemal idealnie brązowa. Krótkie ciemne włosy kręciły się na głowie, krzaczaste brwi wyglądały dość groteskowo, a w ustach brakowało co najmniej połowy uzębienia. Na szyi, w miejscu gdzie znajduje się grdyka, bielały grube plastry.
Czwarty był dramatycznie chudy. Spod rękawów szpitalnej piżamy wystawały poorane grubymi żyłami przedramiona, piegowate i opalone chyba jeszcze bardziej niż twarz. Dłonie miał szczupłe i spracowane, pod paznokciami dostrzegłem czarne półksiężyce brudu.
– My się nie znamy jeszcze – powiedział do mnie, a w uśmiechu twarz zachowywała się jak gąbka ugniatana rękoma kogoś nadpobudliwego. Cały się marszczył, wił i skręcał na tej twarzy. – Stanisław.
– Grzesiek.
Podałem mu rękę; jakbym ściskał kawałek drewna, twardy i chropowaty. Dwa najmniejsze palce wygięła mu jakaś choroba, nie mógł wyprostować ich nawet przy powitaniu.
Pan Stanisław był inny niż większość facetów w jego wieku. Musiał mieć już koło sześćdziesiątki, ale sprawiał wrażenie gościa, który przebiegłby setkę szybciej niż ja, a ze sztangą też poradziłby sobie lepiej mimo znacznie szczuplejszej sylwetki. Wyglądał porządnie, choć zarówno dłonie, jak i fryzurę miał zaniedbane. Pamiętam, że pierwsze, co przyszło mi wtedy na myśl, to to, że ten facet jest w stu procentach prawdziwy.
Paradoksalnie, momentami jego twarz przybierała taki wyraz, jakby za chwilę miała się zwyczajnie rozpaść.
Co jakiś czas zmarszczonym obliczem pana Stasia przemykał krzywy grymas. Rozleci się, myślałem wtedy, to wszystko: policzki, czoło, nos i usta; wszystko jest za słabo ze sobą sklejone i rozsypie się nam tutaj po podłodze. Patrzyłem i czekałem. Twarz mu nie wybuchła i nie rozpadła się, ale wrażenie było naprawdę przedziwne. Nigdy wcześniej nie spotkałem człowieka o takim wyglądzie.
Pan Stachu mało się odzywał, prawie wcale. Kiedy tylko układał się na łóżku, sięgał po zniszczoną książkę o pożółkłych kartkach, wyciągał się wygodnie i zapalał lampkę. Tak sobie trwał, teraz również.
(...)
Rzuciłem piłeczką o ścianę, odbiła się koślawo i poleciała w róg pomieszczenia.
– Pan jest taki trochę małomówny, co?
– Przecież rozmawiamy – bronił się Stachu. – Chyba nawet dużo, co?
– No tak, truje pan o tych książkach, o tym Conradzie. Ale nic pan o sobie nie mówi. Nawet nie wiemy, skąd pan jest.
– A po co to komu?
Kurz odłożył gazetę i przyłączył się do rozmowy.
– No bo może się okazać, że pan jesteś jakiś morderca seryjny albo inne licho…
– O. Albo, na przykład, gwałciciel.
– Panowie, ale o czym wy w ogóle mówicie? Jaki morderca, jaki gwałciciel? Po prostu nie lubię o sobie rozmawiać, tyle. Moje życie nie jest do opowiadania, nic w nim nie było wyjątkowego.
– Przez tę francę to też może kiedyś nie będę chciał nikomu o sobie opowiadać – skwitowałem i odszukałem piłeczkę.
Rzuciłem okiem na komórkę Kurza, jeszcze godzina do obiadu.
Dziwny ten pan Stachu, co? – zagadnąłem Kurza, kiedy Czwarty poszedł za potrzebą.
– Skryty. Musiał mieć trudne życie.
– No, pewnie tak. Ale żeby być aż tak tajemniczym?
– Wiesz, mógł przeżyć jakiś wielki dramat i się w sobie zamknął. No i ucieka w te swoje książki. Mówi, że je uwielbia, ale ja uważam, że to przykre tak siedzieć z nosem między okładkami, bo los cię wyrolował.
– Myśli pan, że on je czyta, żeby przed czymś uciec?
– Nie, Grzesiu, w tym wieku już się przed niczym nie ucieka. Chyba że przed samym sobą. Ale jeśli tak, to nasz pan Stasiu chyba już wie, że nigdy nie ucieknie.
(...)
(Kurz) Wpadł z powrotem, blady jak twaróg, i głośno przełknął ślinę.
– Korytarz jest zablokowany!
– Zablokowany?
– Chodźcie.
Poszliśmy.
Lśniąca ściana, w połowie pociągnięta olejną farbą, w połowie zmatowiona emulsją, dokładnie taka sama jak wszystkie pozostałe w szpitalu, odgradzała nas od świata, przecinając korytarz w miejscu, gdzie powinna znajdować się kanciapa pielęgniarek.
Rozmawialiśmy bez słów, ja, Kurz i Czwarty. Spoglądaliśmy na ścianę, a potem na siebie, oczy rozszerzały się nam, a w myślach świtało podejrzenie, że właśnie stanęliśmy oko w oko z czymś, czego za nic nie da się wytłumaczyć. Staliśmy tak długo, aż wreszcie, jak na komendę, odwróciliśmy się i poszliśmy z powrotem do sali. Dopiero tam Stachu powiedział na głos:
– Nie wierzę.
Nie wierzył, to jasne. My również – ani ja, ani Kurz – nie mieliśmy najmniejszego zamiaru dawać wiary znikającym salom i korytarzom, które same się zamykają.
– Nie ma na co czekać, panowie. Trzeba działać – powiedziałem. – A konkretnie, wypierdolić okno i kogoś zawołać.
Chwyciłem krzesło i zanim którykolwiek z moich dwóch szpitalnych współlokatorów zdążył zaprotestować, zamachnąłem się i z całej siły przywaliłem w szybę.
I nic. Okno nawet nie drgnęło.
– Co za jaja… – W tym momencie naprawdę się już przeraziłem.
– Spróbuj jeszcze raz. – Kurz stał tuż za mną i miał taką minę, jakby właśnie narobił w spodnie od piżamy.
Wziąłem rozbieg i wpakowałem krzesło w sam środek okna – z zerowym skutkiem. Kolejne dwie próby również spełzły na niczym. Postawiłem krzesło przy ścianie i zwaliłem się na nie bezsilny. Jak to możliwe? Co to ma być?!
Jakąś godzinę później okazało się, że kibel jest zamknięty. Drzwi, zupełnie nie do ruszenia, chyba zrosły się ze ścianą – między skrzydło a futrynę nie chciała wejść nawet żyletka z golarki Kurza.
Co to, cholera, jest?! – Kurz łaził po sali i składał się już chyba wyłącznie z nerwów. Ręce splecione za głową, twarz skazańca, warga zagryziona – jeden wielki nerw.
– Kogo pan pytasz? – Czwarty siedział na jego łóżku i spoglądał to na mnie, to na niego. – Przecież my także nie wiemy.
– To kto wie?!
– A co pan taki zły? My się też trochę denerwujemy, wyobraź pan sobie.
– Sorry, bo ja już…
– Niech pan lepiej się trochę opanuje, zamiast drzeć na nas ryja – powiedziałem. – Razem w tym siedzimy i bez sensu jest się na siebie wzajemnie wkurzać.
Kurz zamilkł, może nawet się obraził. Trudno.
– Co myślisz, Grzesiu? – zapytał Czwarty i kiedy tak na niego spojrzałem, wydawało mi się, że twarz zmieniła mu się jakoś od czasu, kiedy go po raz pierwszy tu zobaczyłem. Nie potrafiłem powiedzieć, co się zmieniło, ale coś na pewno.
– No więc ja myślę, że zaraz wezmę to krzesło i przejdę się po tym, co zostało z korytarza, i będę tłukł we wszystko, co się da. Jak to jakiś dowcip, to się w końcu do jakiejś dykty dokopię, czy coś…
– No… pomysł chyba dobry…
– Nic innego nie przychodzi mi do głowy, a siedzieć tu na dupie jakoś nie mam zamiaru. Panie Leszku?
– No?
– Pójdzie pan też?
– Jasne, pójdę.
– Mam nadzieję, że się pan nie obraził, że tak na pana…
– Nie, a skąd. Po prostu wszyscy jesteśmy zmęczeni. Spoko.
– Spoko.
Poszliśmy.
Mocniej zamachnąć się nie da – myślałem, obracając się wokół własnej osi z krzesłem trzymanym oburącz za oparcie. Uderzyłem w ścianę, aż mi mrowie po dłoniach przeszło.
Zabolało, że ja nie mogę.
– I jak? – Stachu podbiegł, ręce wlepił w ścianę, jakby był iluzjonistą i chciał właśnie przez nią przejść.
Badał, badał i nic – jakieś małe zadrapanie, może minimalna rysa od nogi krzesła. Kawałeczek ukruszonego tynku. Żadnych spektakularnych dziur, za którymi mógłby siedzieć zespół operatorów ukrytych kamer.
– W mordę! – Kurz kopnął w parapet i zaraz cofnął nogę. – Przecież nikt nie zdążyłby zamurować nam korytarza w jedną noc!
– No, nie zdążyłby. Ale zdążył – skwitował Stachu.
Krok dalej, kolejny dyskobolowy zamach i sruuu. Uderzyło, metalowa noga wygięła się lekko. Mur niestety nie zareagował i na ten cios.
Stachu oparł się plecami o ścianę i powiedział:
– „Nie ma wtajemniczenia w takie misteria. Nasz obywatel musi żyć pośród niepojętego, które jest także czymś wstrętnym. A jednocześnie to niepojęte ma urok, który zaczyna na niego działać. Urzeczenie obrzydliwością, rozumiecie? Wyobraźcie sobie rosnący w człowieku żal, pragnienie ucieczki, bezsilny wstręt, poddanie się, nienawiść”.
– Co?!
– Słucham? – Stachu otrząsnął się jakoś dziwnie.
– Jakieś głupoty pan zaczął…
– Zamyśliłem się.
Kurz podszedł do mnie i położył mi rękę na ramieniu.
– Ale co z tą cholerną ścianą?!
Gdyby twórcy encyklopedii potrzebowali ilustracji do słowa wściekłość, powinni strzelić fotę Kurzowi, kiedy siedział tak na parapecie w korytarzu i zaciskał pięści w dzikiej furii.
– Ja w to naprawdę nie wierzę! – syczał chyba już do siebie, bo przecież nie do nas.
My, znaczy ja i Czwarty, szliśmy do sali. Opadłem z sił i przy grzmoceniu krzesłem o mur chyba dodatkowo nadwyrężyłem sobie bark.
– Boże, jak on marudzi – westchnąłem.
– Rzeczywiście, nie był taki wcześniej. Może tak reaguje na stres?
– Może.
W sali czekała na nas kolejna niespodzianka.
– A co to, do jas…
Półmrok, który panował w pomieszczeniu, nie pasował do pory dnia – musiała być jakaś dwunasta, może ciut później. W każdym razie środek dnia. A tu prawie całkiem ciemno.
Zerknąłem na okno i aż mnie wygięło.
Ponad połowa szyb przesłonięta była ciemnymi smugami, tamującymi częściowo dopływ światła. Podbiegłem bliżej i zamarłem w pół kroku – wstęgowata maź wspinała się powoli po szybie niczym rak albo inne gówno. Powoli, spokojnie, metodycznie. Bezlitośnie.
Stałem zdrętwiały i nie mogłem oderwać wzroku od tego, co działo się z szybą. Pomyślałem po chwili, że nie wyglądało to w sumie jak wspinająca się po oknie flegma – prędzej powiedziałbym, że to z samą strukturą szkła coś się działo.
– To się powiększa! – krzyczał Stachu. – To się wspina ku górze!
Kurz wpadł do sali i załamał ręce. Kwiknął jakoś dziko i położył się, nakrywając twarz poduszką.
Nie było na co czekać. Jednym susem znalazłem się na parapecie i wyjrzałem przez zdrowy kawałeczek szyby. Na ławce gnił nie kto inny, jak brodaty rudy menel.
– Hej! – ryknąłem i zacząłem grzmocić otwartą dłonią w szybę. – Hej tam! Nas tu ktoś zamknął. Ej! Pomocy!
Smugi zajmowały już niemal całe okno; wspinałem się na palce, waliłem w okno z całej siły, darłem się jak wariat. Menel – z tego co zdążyłem zauważyć – chyba mnie nie słyszał i zanim zdążyłem krzyknąć raz jeszcze, było już po wszystkim. Szyby zostały zapaskudzone jakimś świństwem, a w sali zapanował g ęsty półmrok.
Włączyłem lampkę nad głową, święcie przekonany, że i ona spłata mi figla. Odmówi posłuszeństwa, zgaśnie, wybuchnie albo przynajmniej zwyczajnie się zepsuje. Zaskoczyła mnie jednak i postanowiła zadziałać. Kula żółtego światła wylała się spod metalowego klosza i wyłowiła mnie z ciemności.
(...)