"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Myszy i koty Gordon Reece

"Wiem, że jestem myszą i ukrywam się tu, w moim małym gniazdku na końcu świata, ale moje mysie życie jest pełne tego, co w życiu najlepsze: sztuki, muzyki, literatury... i miłości.To wprawdzie tylko życie małej myszy, ale dobre życie, bogate, cudowne."


Zaskakująca dobra powieść. Z duszą.

Opowieść o tym, jak ważny jest spokój w życiu i jak ciężko go osiągnąć. Jak ważna jest stabilizacja, jak ważne jest to, żeby żyć sobie po prostu szczęśliwie.

Czy się tak da?

Nie.


"Wpatrując się w niebo, wyobrażałam sobie, że żyje w innych czasach, prostszych, bardziej niewinnych, kiedy ziemia była w wielkim zielonym ogrodem, a okrucieństwo-zadawane cierpienia dla przyjemności -było całkowicie nieznane."


Wokół nas jest pełno patologii, psychopatów i odpadów ludzkich, które powinny zostać zutylizowane ale niestety zawsze się jakoś wcisną w życie, jak karaluchy albo kleszcze, roznosząc tylko syf, chorobę i śmierć.

I wtedy potrzebna jest dezynsekcja. I wtedy masz wybór: albo jesteś kotem albo jesteś myszą.

Bo każdemu się w końcu ulewa...


"Wszyscy-nawet myszy-mamy jakąś granicę tego, ile możemy znieść. Kiedy ta granica zostaje przekroczona, coś w nas pęka."


Opowieść o dziewczynie, która właśnie chciała być zwykła i normalna. Niestety nie dane jej było. Która robiła wszystko to co trzeba było robić w danej sytuacji, która powinna być chroniona a nie ścigana.

Opowieść o świetnej więzi między matką a córką, o świetnym wychowaniu, o poświęceniu, o miłości, o uważnym słuchaniu, o potrzebach, o tym co kiedyś było ważne, a teraz już tego nie ma - o konsekwencjach swoich czynów. O tym, co trzeba zawsze zrobić i o tym, co trzeba zawsze ochronić. 


"Jużem tak głęboko

W krwi zagrzązł, że wstecz iść niepodobieństwo, 

W miejscu zaś grozi mi niebezpieczeństwo;

Trzeba więc dalej brnąć."


Emocjonalna. Nie czyta się jej na pewno płaskomózgiem.

Super klimat, zamknięty wewnątrz dramatu rozgrywającego się w życiu dziewczyny i jej matki, z przygłupio standardowym "tatusiem - mężem", machającym pjutasem i umysłowo upośledzonym - mająym przed oczami wielkie młode cycki - patologiczny standardzik pseudo męskiej dojrzałości.

Mocna, spokojnie relacjonująca pierwszoosobowa narracja, którą bardzo lubię. Niektóre sceny naprawdę w 100% napięciu😬

Czytając tą powieść od razu ma się przed oczami ekranizacje i to taką z Jessicą Lang w starym dobrym stylu...


MOJA OCENA: 8/10


PRZECZYTAJ FRAGMENT!


Mieszkałam z mamą pół godziny drogi od miasta.

Niełatwo było znaleźć dom, który spełniałby wszystkie nasze wymagania: stał na wsi, z dala od innych domów, miał trzy sypialnie, ogródek od frontu i z tyłu, był odpowiednio stary (musiał mieć „charakter”) i jednocześnie wyposażony we wszystkie wygody - przede wszystkim centralne ogrzewanie, bo obie nie znosiłyśmy zimna. Okolica musiała być cicha. Dyskretna. W końcu byłyśmy myszami. Nie szukałyśmy domu. Szukałyśmy kryjówki.

Obejrzałyśmy z agentem wiele domów, ale jeśli między drzewami widać było dach sąsiadów albo z oddali dobiegał szum samochodów, wymieniałyśmy porozumiewawcze spojrzenia i skreślałyśmy go z listy. Ale, oczywiście, oglądałyśmy dalej, cierpliwie słuchając oczywistych objaśnień: „To jest główna sypialnia... to druga sypialnia... to łazienka”. Agent wywiózł nas tak daleko, że przerwanie mu wydawało się w jakiś sposób niegrzeczne. Mama nie potrafiła zdobyć się na asertywność wobec tego bezczelnego młodego człowieka z włosami usztywnionymi żelem i ciągle dzwoniącą komórką („Widziałyśmy już dość, dziękuję, Darren, ale nie jesteśmy zainteresowane”) - prędzej poleciałaby na Księżyc. Myszy nigdy nie są niegrzeczne. Ani asertywne. Tak więc spędziłyśmy wiele sobót, oglądając domy, które zupełnie nas nie interesowały. 

Aż w końcu trafiłyśmy do Honeysuckle Cottage. 

Nie był to najładniejszy dom, jaki widziałyśmy - z fasadą z brązowej cegły, małymi oknami, szarym łupkowym dachem i brudnymi od dymu kominami sprawiał wrażenie raczej miejskiego niż wiejskiego - ale stał na takim cudownym pustkowiu. Ze wszystkich stron otaczały go pola uprawne, a najbliższy sąsiad mieszkał w odległości prawie kilometra. Do domu prowadziła tylko jedna droga, wąska i tak kręta, że wyglądała bardziej na jakiś labirynt niż na drogę publiczną. Po raz pierwszy byłyśmy skłonne uwierzyć Darrenowi, kiedy zapewniał, że niewielu kierowców zapuszcza się w tę okolicę, nie chcąc utknąć za powolnymi maszynami rolniczymi. Długi, obsadzony drzewami podjazd, którym zbliżaliśmy się do domu, ostro skręcał w lewo i był pełen wybojów, co utwierdziło nas w przekonaniu, że Honeysuckle Cottage znajduje się zbyt daleko od najbliższej asfaltowej szosy, by mogła nas tu dopaść twarda rzeczywistość. 

I ta cudowna cisza. Zwróciłam na nią uwagę, kiedy tylko wysiadłyśmy z samochodu Darrena tamtego wietrznego styczniowego dnia. Ptaki w koronach drzew nad naszymi głowami umilkły, Darren przestał na chwilę wygłaszać swoje entuzjastyczne pochwały („To wspaniały dom, mówię zupełnie szczerze, sam bym w nim zamieszkał, gdyby tylko było to możliwe”), a ja wsłuchiwałam się w ten najpiękniejszy dźwięk na świecie - to znaczy całkowity brak dźwięku.  

Właściciele, państwo Jenkins, starsze małżeństwo, powitali nas na progu. Oboje mieli siwe włosy, ogorzałe twarze i grube wełniane swetry, w dłoniach trzymali kubki z parującą herbatą i co chwila wybuchali głośnym śmiechem, chociaż nikt nie powiedział niczego dowcipnego. Pan Jenkins wyjaśnił, że muszą przeprowadzić się z powrotem do miasta ze względu na zdrowie jego żony - „słabe serducho”, jak się wyraził - bo gdyby coś się stało na tym „pustkowiu”, mogłoby się źle skończyć. Są załamani, że muszą się przenieść, bo, jak zapewnił, przeżyli w tym domu trzydzieści pięć wspaniałych lat. „Tak, trzydzieści pięć wspaniałych lat”, powtórzyła pani Jenkins, najwyraźniej przyzwyczajona do roli echa swojego męża. 

Zabrali nas na rundkę po domu, jak zwykle pełną niezręcznych sytuacji: zbyt wiele osób tłoczyło się w wąskim korytarzyku i na podeście i zderzało ze sobą we wszystkich drzwiach („Pani pierwsza... Nie, pan pierwszy”). Kiedy tak chodziliśmy od pomieszczenia do pomieszczenia, pan Jenkins przyglądał mi się natrętnie, jakby usiłował dociec, skąd na twarzy młodej dziewczyny z klasy średniej wzięły się te okropne blizny. Ulżyło mi, gdy wreszcie wyszliśmy przez kuchnię do ogrodu za domem, bo mogłam zostać trochę z tyłu i uniknąć świdrującego spojrzenia jego wścibskich niebieskich oczu. 

Pan Jenkins był doświadczonym ogrodnikiem i robił wszystko, aby ten fakt nie umknął naszej uwagi. Dreptałyśmy za nim po ogrodzie, oglądając drzewka owocowe, grządki warzywne i dwie szopy. Były to najlepiej uporządkowane szopy, jakie kiedykolwiek widziałam - każde narzędzie wisiało na osobnym haczyku, nawet rękawice ogrodowe miały swoje kołki, podpisane imionami „Jerry” i „Sue”. Pan Jenkins pokazał nam cuchnącą stertę kompostu, wykrzykując: „Oto moja radość i duma!”, po czym poprowadził nas w stronę rzędu cyprysów, które zasadził wkrótce po tym, jak wraz z żoną wprowadził się do tego domu. Teraz drzewa miały ponad dziesięć metrów wysokości, a kiedy pan Jenkins rozwodził się nad ich zdrową korą, ja niespokojnie próbowałam dojrzeć coś przez gęste gałęzie. Ale za cyprysami ciągnęły się tylko zielone pola. 

Największą dumą pana Jenkinsa był jednak ogródek przed domem. Wokół szerokiego trawnika, przystrzyżonego krótko jak murawa boiska, rosło mnóstwo krzewów i innych roślin, wśród których, mimo że był środek zimy, widniały gdzieniegdzie plamy żywszych kolorów.

Trzeba zawsze mieć trochę roślin kwitnących zimą i dużo bylin - wyjaśnił mamie pan Jenkins. - Inaczej w zimie nie będzie w ogrodzie żadnych barw. 

Mama, chcąc zmienić temat, mruknęła, że zupełnie nie zna się na ogrodnictwie, lecz pan Jenkins uznał to za zachętę i postanowił natychmiast uzupełnić luki w jej wiedzy. Zaczął od wykładu na temat rodzajów gleby. 

Tutaj - mówił - mamy glebę kredową. Jest dość sucha, jakby wiecznie spragniona. Wymaga wielu zabiegów, zasilania kompostem, torfem... 

Odeszłam trochę dalej, bo miałam już dość jego gadania. „Opadłe liście... nawozy sztuczne... warstwa wapienia...” Wydawało mi się, że w pewnej chwili powiedział „zaschnięta krew”, ale uznałam, że musiałam się przesłyszeć.

Szłam przed siebie, aż w końcu irytujący głos za moimi plecami przycichł, a tuż przede mną wyrósł duży owalny klomb. Rosnące na nim róże zdawały wznosić do nieba swoje krótko przycięte łodygi w niemym proteście. Klomb, pokaźny kopiec luźnej ziemi, przypominał świeżo wykopany grób.

Rozejrzałam się dookoła i zdałam sobie sprawę, że nie znam nazwy prawie żadnej z otaczających mnie roślin. A skoro chcę zostać pisarką, powinnam coś z tym zrobić. Pisarze zawsze znają nazwy kwiatów i drzew, dzięki temu wydają się tacy mądrzy i autorytatywni. Postanowiłam, że kiedy tylko tu zamieszkamy (bo po wyrazie twarzy mamy poznałam, że to będzie nasz nowy dom), nauczę się nazw wszystkich kwiatów i drzew w tym ogrodzie - i potocznych, i łacińskich.

Kiedy wróciłam do mamy, pan Jenkins nie był już w stanie dłużej zapanować nad ciekawością. 

A tobie co się stało, moja droga? - spytał, wskazując ruchem głowy moją pokrytą bliznami twarz. 

Mama otoczyła mnie ramieniem i odpowiedziała:

Shelley miała wypadek. W szkole. 

 

 

2

 

Wlama kupiła Honeysuckle Cottage za pieniądze, które dostała po rozwodzie. Za swoją „mysią” część. Mój ojciec - wierzcie lub nie, prawnik rodzinny - zostawił nas półtora roku wcześniej dla swojej sekretarki, młodszej od niego o nieprawdopodobne trzydzieści lat. Miała lalkowatą twarz i zawsze trochę za głęboki dekolt. (Jest ledwie dziesięć lat starsza ode mnie! Miałabym ją nazywać „nową mamą”?) Rozwód, ze względu na finanse i kwestie związane z „opieką nad dzieckiem”, ciągnął się prawie rok. Tata walczył z mamą tak zaciekle, jakby była jego największym wrogiem, a nie żoną, z którą przeżył osiemnaście lat. Usiłował odebrać jej wszystko, nawet mnie.

Mama stopniowo oddawała pole - zrezygnowała z prawa do części jego emerytury i alimentów na siebie, a nawet zwróciła część prezentów, które dostała od niego, kiedy byli małżeństwem, czego się małostkowo domagał - ale ze mnie nie zamierzała zrezygnować. Sąd uznał, że jako „wyjątkowo inteligentna czternastolatka” jestem w stanie samodzielnie zdecydować, z kim chcę zamieszkać. Ponieważ pragnęłam zostać z mamą, żądania ojca zostały odrzucone. Kiedy zrozumiał, że nie zdoła ukarać mamy za lata poświęceń, odbierając jej mnie, wyemigrował ze swoją Zoe do Hiszpanii. Kochał mnie tak bardzo, że chciał, żebym z nim mieszkała, ale najwyraźniej nie dość mocno, żeby się ze mną przed wyjazdem pożegnać. Od tego czasu nie miałam od niego żadnej wiadomości.

 

Formalności związane z kupnem domu zostały załatwione wyjątkowo szybko i już pod koniec stycznia wprowadziłyśmy się do Honeysuckle Cottage. Był to jeden z tych schizofrenicznych zimowych dni, kiedy ciemne, nisko wiszące chmury nagle ustępują miejsca słońcu tak jasnemu, jakby już zaczęła się wiosna - tylko po to, by za chwilę ze znów pociemniałego nieba lunął deszcz. 

Mężczyźni z firmy przeprowadzkowej, żujący gumę i śmierdzący brudem, krążyli po domu w zabłoconych butach, rzucając raz po raz głośne uwagi, że bardzo chce im się pić i że mogliby „zabić dla kubka herbaty”. Mama posłusznie przyniosła na tacy herbatę z mlekiem, po czym, zgodnie z życzeniem, wsypała do każdego kubka trzy lub cztery łyżeczki cukru. Mężczyźni usiedli na skrzyniach, które mieli wnosić do domu, pili herbatę i palili papierosy. Jeden z nich, widząc, że mama spogląda na brzydkie wgniecenie w ściance pianina, zawołał beztrosko:

My tego nie zrobili, skarbie. To już takie było. 

Gdy mama uciekła z powrotem do domu (myszy boją się konfrontacji), robotnicy uśmiali się po pachy.

Zmusili ją, żeby im zapłaciła gotówką - także za te pół godziny, które spędzili, pijąc jej herbatę i przedrzeźniając jej „dystyngowany” akcent - i w końcu odjechali, zostawiając niedopałki na trawniku przed domem.

 

Ani trochę nie żałowałam, że musiałyśmy zamienić luksusowy dom w mieście, w którym mieszkałam niemal całe życie, na skromny Honeysuckle Cottage. Tamten dom przestał być moim domem, kiedy zaczęła się procedura rozwodowa. Stał się „rezydencją małżeńską” - cennym składnikiem majątku, o który prawnicy obu stron, niczym dwaj doświadczeni szachiści, toczyli zaciekły bój. „Rezydencja małżeńska” nie może być szczęśliwym domem. 

Zbyt wiele wiązało się z nią wspomnień - tych dobrych i tych złych. Sama nie wiem, które sprawiały mi więcej bólu: tata przebrany za Świętego Mikołaja, kiedy miałam siedem lat, z drżącym złocistym chomikiem w wyciągniętych do mnie, złożonych dłoniach; tata, pijany i agresywny, wściekle kopiący w drzwi, kiedy nadeszła jego kolej, by mnie „mieć” na weekend, a ja nie chciałam z nim pójść; piętnasta rocznica ślubu rodziców, którzy tańczyli w holu wśród swoich przyjaciół przy dźwiękach Wonderful Tonight Erica Claptona; tata trzy lata później, odpychający mamę z taką siłą, że upadła i złamała sobie palec. W tym samym holu...  

Chciałam opuścić „rezydencję małżeńską” z jeszcze jednego powodu, choć nawet przed samą sobą było mi trudno się do niego przyznać. Powodem tym była pokusa, by nadal kochać tatę. Wiem, że ohydnie potraktował mamę i mnie, i naprawdę starałam się go sobie obrzydzić, ale więzy krwi niełatwo zerwać. Wszystko w tym domu przypominało mi o jego jasnych stronach, o tym, jaki potrafił być wspaniały i jak świetnie się razem bawiliśmy. Zbudował dla mnie domek na drzewie, kiedy miałam sześć czy siedem lat; zrobił piękny regał na książki w moim pokoju, gdy zaczęłam szkołę średnią, i przywiózł mi z Londynu oprawną w skórę kolekcję klasyki literatury dziecięcej (to tata zachęcił mnie, żebym została pisarką, tak, właśnie on zasiał to ziarno). W garażu, gdzie ćwiczył i gdzie ciągle jeszcze unosił się lekki zapach jego potu, wisiała stara tarcza do rzutek, w które czasami grywaliśmy razem.

Ale najboleśniej przypominał mi się tata, kiedy spoglądałam w lustro i widziałam jego orzechowe oczy w swojej twarzy. Nigdy nie byłam z tatą tak blisko jak z mamą, ale gdy w chwilach czułości podnosił mnie wysoko do góry, jakby chciał przeze mnie spojrzeć w słońce, to, co nas łączyło, było w pewnym sensie jeszcze lepsze.

Ukrywałam to przed mamą, bo nie chciałam jej ranić. Dopóki jednak mieszkałyśmy w „rezydencji małżeńskiej”, ta zdradziecka myśl nie chciała mnie opuścić, a ilekroć pokłóciłyśmy się o coś, jeszcze przybierała na sile. Miałam nadzieję, że kiedy się przeprowadzimy, to nieprzyjemne poczucie, zawsze kojarzące mi się z koniem trojańskim, stopniowo osłabnie i w końcu całkiem zniknie.

W Honeysuckle Cottage mogłyśmy zacząć wszystko od nowa. Od razu polubiłam kuchnię - ze staroświecką spiżarnią, podłogą z kafli i stołem z surowego sosnowego drewna - bo było w niej ciepło i przytulnie nawet w najbrzydsze deszczowe dni. Polubiłam otwartą na hol jadalnię, w której nawet kiedy zajmowałyśmy się innymi rzeczami, zawsze czułam, że mama jest blisko. Polubiłam palenisko kominka z chropowatego szarego kamienia i jego gzyms z lakierowanego dębu. Polubiłam małe romboidalne okienka naśladujące styl epoki Tudorów i zniszczone drewniane schody - czwarty stopień od góry zawsze skrzypiał, bez względu na to, gdzie postawiło się na nim stopę. Polubiłam swój pokój z belkowanym sufitem i wbudowaną pod oknem ławą, na której spędzałam całe godziny, czytając w najjaśniejszym świetle, jakie znałam. Rankiem rozsuwałam zasłony i patrzyłam na mozaikę żółto-zielonych pól, które ciągnęły się w dal zamiast rzędów identycznych podmiejskich domów z czerwonej cegły z mercedesami albo bmw na podjazdach. Najbardziej jednak podobało mi się to, że mogłam wyciągnąć fotel do ogrodu za domem, a potem siedzieć w nim i obserwować zmienne formacje chmur wysoko na niebie. 

Wpatrując się w niebo, wyobrażałam sobie, że żyję w innych czasach, prostszych, bardziej niewinnych, kiedy ziemia była wielkim zielonym ogrodem, a okrucieństwo - zadawanie cierpienia dla przyjemności - było całkowicie nieznane.

 

 

3

 

Moja mama była tak zdolną i błyskotliwą studentką, że jeszcze przed uzyskaniem dyplomu otrzymała propozycję pracy w największej londyńskiej kancelarii prawniczej. Przyjęła ofertę, ale nie podobało jej się tam. Nie lubiła Londynu - tłumów na ulicach, korków, zatłoczonego metra, wszechobecnych pijanych meneli o nabiegłych krwią twarzach (Londyn to nie jest miejsce dla myszy), więc po czterech latach postanowiła przenieść się na prowincję. Dostała pracę w Everson’s, największej kancelarii w miasteczku, i tam poznała mojego ojca, starszego od niej o zaledwie osiem lat, a już wspólnika. Pół roku później poprosił ją o rękę. 

Często zastanawiałam się - widząc, jak bardzo się różnią i jak zakończyło się ich małżeństwo - dlaczego tata wybrał właśnie ją i dlaczego ona pozwoliła mu się wybrać. Musiała mu się bardzo podobać, bo - na ślubnych zdjęciach widać to wyraźnie - była naprawdę wyjątkowo atrakcyjna z tymi ciemnymi oczami i włosami oraz nieśmiałym uśmiechem, ale jestem pewna, że podbicie serca wstydliwej, trzymającej się na uboczu dziewczyny, która ukończyła studia z pierwszą lokatą i cieszyła się opinią doskonałej prawniczki, uważał za wyzwanie. Może po tym, co spotkało ją w Londynie (raz ktoś włamał się do jej mieszkania, innym razem w biały dzień jakiś mężczyzna wyrwał jej torebkę na ulicy), chciała, żeby zaopiekował się nią ktoś taki jak ojciec, ktoś silny. Może sądziła, że w jakiś magiczny sposób spłynie na nią część jego siły. A może chodziło po prostu o to, że był przystojny i czarujący. Tata zawsze był typem uwodziciela; już jako mała dziewczynka dostrzegałam, jak działał jego uśmiech na kobiety, i bywałam z tego powodu zazdrosna.

Kiedy cztery lata po ślubie rodziców przyszłam na świat, tata uparł się, żeby mama rzuciła pracę i zajęła się domem i mną. Nie chciał, żeby jego córka przechodziła z rąk jednej niańki do drugiej jak jakaś paczka ani żeby wracała po szkole do pustego domu, bo oboje rodzice są w pracy. Mówił, że zarabia na tyle dobrze, żeby utrzymać rodzinę, więc nie muszą pracować oboje. Jego upór nie miał (oczywiście) nic wspólnego z tym, że mama właśnie miała zostać wspólniczką. Nie miał też (oczywiście) nic wspólnego z faktem, że była uważana za najlepszego prawnika w firmie i że przy tak bystrej żonie często czuł się niekompetentny.

Mama posłusznie zrobiła wszystko, czego chciał. On wiedział lepiej; w końcu był starszy, był wspólnikiem, był mężczyzną. Jak mogłaby się sprzeciwić, nawet gdyby chciała? Jak mysz może stawić opór kotu? Rzuciła więc pracę, którą bardzo lubiła, i przez kolejnych czternaście lat dbała o mnie i o dom - gotowała, robiła zakupy, prała i prasowała - a tata stopniowo rozwijał swoją karierę, by w końcu zostać w Everson’s starszym wspólnikiem. 

Kiedy od niej odszedł, miała czterdzieści sześć lat. Jej wiedza prawnicza była przestarzała - zepsuła się jak owoc zostawiony na drzewie. Prawa do wykonywania zawodu nie odnawiała przez czternaście lat.

Jedyną, pracą, jaką udało jej się dostać, było stanowisko asystentki prawniczej w Davis, Goodridge & Blakely, kancelarii mieszczącej się przy jednej z wąskich brudnych uliczek za dworcem kolejowym. Właściciele, wiedząc, że od dawna nie praktykowała, zaoferowali jej jzałośnie ni$ką pensję - „bierz albo nie”, powiedzieli - a mama, oczywiście, musiała się zgodzić. Dostała biurko w ciasnym pomieszczeniu, które dzieliła z dwiema sekretarkami. Tym samym dano jej do zrozumienia, że ma pozycję kolejnej sekretarki, a nie wykształconej prawniczki. 

Szefowie kancelarii szybko się zorientowali, jak bardzo jest kompetentna i jak szybko nadrabia stracony czas. Blakely, niechlujny facet zajmujący się prawem karnym, i Davis, szef działu odszkodowań za uszczerbki na zdrowiu, przekazywali jej coraz więcej najtrudniejszych spraw, z którymi sobie nie radzili. Po roku mama prowadziła najbardziej skomplikowane sprawy przyjęte przez kancelarię, a zarabiała mniej od sekretarek. 

 

Brenda i Sally, które dzieliły z mamą ciasne biuro, uważały, że nasza przeprowadzka do Honeysuckle Cottage jest błędem, i nie wahały się jej o tym powiedzieć. 

Shelley ma już prawie szesnaście lat - mówiła Brenda. - Będzie chciała spotykać się w mieście z przyjaciółmi. 

Otóż to - wtórowała jej Sally. - Jeśli choć trochę przypomina moją Lizzie, będzie uprawiała dubbing co weekend, a ty spędzisz całe życie, zawożąc ją i przywożąc z różnych imprez. 

Mama starała się zachowywać prywatność - przynajmniej na tyle, żeby nie urazić Brendy i Sally, które bez cienia wstydu dzieliły się najintymniejszymi szczegółami ze swojego małżeńskiego życia. 

Zarumieniła się więc tylko i wymamrotała, że właściwie nie ma nic przeciwko temu, bo Shelley na pewno nie będzie nadużywała...

Elisabeth, jesteś za miękka! - przerwały jej Brenda i Sally.  

Ciągle raczyły mamę podobnymi uwagami. „Elisabeth, jesteś za dobra! Jak możesz to znosić? Dlaczego wreszcie się im nie postawisz?” Widziały, jak zaakceptowała podwyżkę w wysokości, którą można było uznać wyłącznie za obraźliwą; jak Davis zrzucał na nią swoje problemy i nie raczył nawet podziękować, gdy je rozwiązywała; jak Blakely regularnie pojawiał się przy jej biurku za pięć piąta i prosił, żeby została dłużej albo „przejrzała te akta podczas weekendu”, bo wiedział, że jest zbyt słaba, żeby odmówić. Rzadko zdarzały się dni, kiedy Brenda i Sally nie miały powodu wykrzyknąć: „Elisabeth, jesteś zdecydowanie za miękka!” 

Nie zdradziła im, rzecz jasna, prawdy o mnie. Nie powiedziała, że nie będzie musiała podwozić mnie do miasta na spotkania z przyjaciółmi, ponieważ ja nie mam przyjaciół. Ani jednego. Nie powiedziała, że znęcano się nade mną tak okrutnie, że musiałam porzucić szkołę i teraz uczę się w domu. Nie powiedziała, że za radą policji szkoła nie zna mojego nowego adresu, aby „zamieszane w sprawę dziewczęta” nie mogły go zdobyć.

 

 

4

 

Zamieszane w sprawę dziewczęta. Ttzy zamieszane w sprawę dziewczęta: Teresa Watson, Emma Townley i Jane Ireson. 

Były moimi najlepszymi przyjaciółkami od zawsze, to znaczy od dnia, kiedy w wieku dziewięciu lat trafiłyśmy do tej samej klasy. Spędzałyśmy razem wszystkie przerwy (skakałyśmy na skakankach, ćwiczyłyśmy na huła-hoo- pie, grałyśmy w klasy i bawiłyśmy się w chowanego) i siadałyśmy przy jednym stole w szkolnej stołówce. Odwiedzałyśmy się w domach podczas weekendów i wakacji. Byłyśmy nierozłączne, stanowiłyśmy mały zamknięty krąg, któremu nadałyśmy nawet nazwę - JETS, od pierwszych liter naszych imion. 

Teraz, patrząc wstecz, widzę wyraźnie, że między mną a pozostałą trójką coś się popsuło na długo przed tym, gdy zaczęły się nade mną znęcać.

W wieku jedenastu, dwunastu, trzynastu lat uchodziłyśmy za typowe grzeczne dziewczynki. Bardzo poważnie podchodziłyśmy do szkolnej nauki - porównywałyśmy oceny z dyktand, z zapałem wypełniałyśmy ćwiczenia, kolorowałyśmy mapki i omawiałyśmy przez telefon trudniejsze zadania domowe. Ja byłam najlepsza w klasie z angielskiego i plastyki; Emma (nazywana Pip- pi Potter ze względu na rude włosy i okrągłe okulary) miała zdolności matematyczne; Jane, najpoważniejsza z nas, grała na wiolonczeli w naszej szkolnej orkiestrze i w orkiestrze szkoły muzycznej, do której chodziła w soboty; Teresa, o pięknych oczach i bujnych blond włosach z rudawym odcieniem, uwielbiała teatr i chciała zostać aktorką. Gadałyśmy na lekcjach, jak większość dzieciaków, ale bałyśmy się nauczycieli - nigdy nie przyszłoby nam do głowy, żeby się im odszczekiwać. Nie pamiętam też, żeby któraś z nas wpadła w jakieś poważniejsze kłopoty. 

Kiedy miałyśmy mniej więcej po czternaście lat, moje przyjaciółki zaczęły się zmieniać. A ja - nie.

Emma zamieniła okulary na szkła kontaktowe i zaczęła nosić fryzurę w stylu punk - włosy bardzo krótko przystrzyżone, z pozostawionym na środku głowy ufar- bowanym na różowo czymś w rodzaju koguciego grzebienia. Jane rzuciła muzykę, przestała interesować się nauką, a włosy ufarbowała na czarno, na czarno też malowała paznokcie. Nabrała kobiecych kształtów i z makijażem mogła uchodzić za osiemnastolatkę. Ciągle łamała szkolny regulamin, ale żadne kary - ani zatrzymywanie po lekcjach, ani zawieszanie w prawach ucznia - nie robiły na niej wrażenia. Odrzucała wszystko, czym jest szkoła, i zachowywała się jak więzień, który liczy dni dzielące go od wyjścia na wolność. 

Ale najbardziej zmieniła się Teresa Watson. Urosła niemal z dnia na dzień i mierzyła teraz ponad metr siedemdziesiąt. Ze słodkiego, pulchnego dziecka przekształciła się w chudego podlotka z wiecznie skrzywioną kanciastą twarzą o wydatnych kościach policzkowych. Zaczęła nosić ubrania, które rażąco naruszały szkolny regulamin - zielone sznurowane martensy do pół łydki, spodnie biodrówki i kuse podkoszulki, spod których wystawał jej blady brzuch. W lewej brwi miała srebrny kolczyk, chociaż wychowawczyni bez przerwy jej powtarzała, że nie powinna przychodzić z nim do szkoły. Zapuściła też włosy i nosiła je gładko przyczesane, z przedziałkiem na środku głowy. W jej zielonych oczach pojawiło się coś twardego, twardego i bezlitosnego. Niemal groźnego. 

Rozmyślając o tym, co wydarzyło się później, uświadomiłam sobie, że wygląd moich przyjaciółek zmienił się mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zaczęły zachowywać się inaczej wobec mnie. Wiele razy zastanawiałam się, czy jedno miało coś wspólnego z drugim. Czy wygląd wpływa na naszą osobowość, czy też to osobowość wpływa na nasz wygląd? Czy to barwy wojenne na ciele sprawiają, że członkowie plemienia stają się wojownikami? Czy też odwrotnie: wojownicy malują ciała barwami wojennymi, by uzewnętrznić swoje okrucieństwo? Czy kot zawsze wygląda jak kot? Czy mysz zawsze wygląda jak mysz?


***


Nie szukałyśmy domu. Szukałyśmy kryjówki. Myszy nie mają domu…
Szesnastoletnia Shelley i jej matka znalazły taki dom z dala od ludzi. Uciekły z Londynu. Zostawiły za sobą strach i koszmarne wspomnienia. Matka - o upokorzeniach i okrucieństwie męża, córka o tym, co spotkało ją z rąk szkolnych koleżanek. Pokorne, ciche, zastraszone zbyt długo znosiły agresję. Tu mają nadzieję wyleczyć psychiczne i fizyczne rany, i cieszyć się bezpiecznym, kojącym życiem.
Ale pewnej nocy ich spokój znów zostaje brutalnie zakłócony. W ich azyl znów wkracza przemoc.
I wtedy w Shelley coś pęka.
Potulna mysz zmienia się w drapieżnika…



Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger