"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Wiek cudów Karen Thompson Walker

"Ale chyba nigdy nie jest tak, że następuje akurat to, czego się obawiamy. Prawdziwe katastrofy zawsze okazują się inne - niewyobrażalne, zaskakujące i nieznane."


Jestem zakochana w tej powieści!

Świetna, magicznie klimatyczna opowieść o dojrzewaniu jedenastolatki na tle dziwnego zjawiska- spowolnienia.

Spowolnienia ziemi.


"Nigdy nie znaleźliśmy przyczyny spowolnienia. Źródło naszego cierpienia na zawsze pozostało tajemnicą."


Dni coraz dłuższe, noce coraz krótsze. Zaburzenia grawitacji. Masowe zgony ptactwa, fauny i flory. Stopniowe zanikanie pola grawitacyjnego, pola magnetycznego, trzesienia ziemi, burze na słońcu, wzrastajaca temperatura, głód, choroby - syndrom - i śmierć.


"Ptaki zawsze były posłańcami. Po potopie to gołębica przyniosła gałązkę oliwną, która uświadomiła Noemu, że kataklizm się skończył. Dzięki temu wiedział, że może opuścić arkę. Zastanów się nad tym. Nasze ptaki nie trzymają żadnych gałązek. Nasze ptaki umierają."


Zagłada.

I życie, które ludzie starali się dopasować do nowych warunków, pomimo tykającego zegara.


"... chodź na początku nowe dni wydawały się nam dziwne, to bardzo szybko dawne czasy stały się jeszcze dziwniejsze."


Opowieść tego rodzaju, którą się chłonie, która ma swój charakter, którą się czyta wewnętrznie i od raz wsiąka i absorbuje atmosferę, choć sama tematyka jest mega!

To jest taka różnica między tą powieścią, a wszystkimi innymi, jakby się oglądało stary dobry film, a nie takie podroby z Netflixa...

Klasa, poziom, a przede wszystkim ta magia narracji i wrażliwości - wow.

Tempo powolne, narastajace i wrastajace w podświadomość - po krótkim czasie nie wiadomo, kiedy sami uczestniczymy w wydarzeniach tej dystopijnej powieści.

Na włąsnych zmysłach odczuwamy powolne tempo destrukcji.

NIEUCHRONNOŚĆ.

I jak zawsze bywa w tego rodzaju powieściach, okazuje się, jakie to wszystko jest kruche, niestabilne, umowne, złudne i nic od nas nie zależy.


"Opowiadaliśmy historię i zakochiwaliśmy się. Walczyliśmy i przebaczaliśmy. Nadal rodziły się dzieci. Nadal mieliśmy nadzieję, że świat się jeszcze naprawi." 


Nadzieja.

Tak naprawdę jesteśmy tylko pyłkiem w oku natury.

A jednak mamy swoje mikroświaty, ważne tylo dla nas.


"Czasami śmierć bywa dowodem życia. Czasami rozpad oznacza pewną energię. Byliśmy młodzi i głodni."


I to czasami wystarcza, żeby przetrwać, żeby się dostosować, zaadoptować i żeby współistnieć, pomimo nieustannie powoli narastajacej katastrofy.


 "Nadal mnie zdumiewa, jak mało tak naprawdę wiedzieliśmy."


PIĘKNA POWIEŚĆ.


MOJA OCENA: 9/10

PRZECZYTAJ FRAGMENT!


1

Nie od razu zauważyliśmy, co się stało. Nie mogliśmy tego poczuć.

Na początku nie wiedzieliśmy o tym dodatkowym czasie, który wybrzuszał gładką krawędź każdego dnia niczym kwitnący pod skórą guz.

Byliśmy wtedy skupieni na pogodzie i wojnie. Nie interesowaliśmy się ruchem obrotowym Ziemi. Na ulicach dalekich krajów nadal wybuchały bomby. Huragany przychodziły i odchodziły. Lato się skończyło. Rozpoczął się nowy rok szkolny. Zegary tykały jak zwykle. Sekundy skraplały się w minuty. Minuty urastały do godzin. I nic nie wskazywało na to, że owe godziny nie zlewają się potem w dni, z których każdy jest taki sam, ma określoną długość znaną każdej istocie ludzkiej.

Znaleźli się jednak tacy, którzy później twierdzili, że dostrzegli katastrofę wcześniej niż reszta z nas. Ludzie pracujący na nocną zmianę, na wieczorną zmianę, wykładający towar na półki, zajmujący się załadunkiem statków, kierowcy wielkich ciężarówek lub ci taszczący inne ciężary: cierpiący na bezsenność, niepokój albo na jakąś chorobę. Byli przyzwyczajeni do przeczekiwania nocy. Mimo przekrwionych oczu niektórzy z nich zauważyli nietypową uporczywość nocy o poranku będącą wstępem do zmian, ale każdy brał ją za skutek prywatnego błędu w ocenie dokonanej przez samotny, skołatany umysł.

6 października eksperci ogłosili to publicznie. Oczywiście wszyscy pamiętamy ten dzień. Powiedzieli, że nastąpiła zmiana, spowolnienie. I od tamtej pory właśnie tak to nazywaliśmy: spowolnieniem.

– Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, czy ten trend się utrzyma – powiedział nieśmiały brodaty naukowiec na pospiesznie zorganizowanej, okrytej złą sławą konferencji naukowej.

Odchrząknął i przełknął ślinę. Flesze błysnęły mu w oczy. I wtedy nastąpiła chwila, którą powtarzano tak często, że charakterystyczna intonacja głosu tego naukowca – spadki i pauzy oraz ten lekki akcent ze Środkowego Zachodu – na zawsze połączyła się z samą nowiną.

– Ale podejrzewamy, że się utrzyma – dodał.

Nasze dni wydłużyły się nocą o pięćdziesiąt sześć minut.

Z początku ludzie stali na skrzyżowaniach i krzyczeli o końcu świata. Do szkoły przyszli psycholodzy, żeby z nami porozmawiać. Pamiętam, jak patrzyłam na naszego sąsiada, pana Valencię, który wypełniał garaż stosami konserw i butelkowanej wody, jakby się przygotowywał – teraz tak myślę – na znacznie mniejszą katastrofę.

Wkrótce opustoszały sklepy spożywcze, półki zostały ogołocone jak kości kurczaka.

Autostrady natychmiast się zakorkowały. Ludzie usłyszeli wiadomość i chcieli uciec. Rodziny zapakowały się do furgonetek i przekraczały granice stanów. Pędziły we wszystkich kierunkach jak zwierzątka złapane nagle w światła reflektorów.

Tylko że oczywiście nie było dokąd uciec.

===L

2

Wiadomość gruchnęła w sobotę.

Zmiana przyszła niepostrzeżenie, przynajmniej u nas w domu. O wschodzie słońca jeszcze spaliśmy, więc nie wyczuliśmy niczego niezwykłego. Kilka ostatnich godzin poprzedzających chwilę, w której dowiedzieliśmy się o spowolnieniu, na trwałe zapisało się w mojej pamięci – pamiętam je mimo upływu tych wszystkich lat – jakby zostały uwięzione za szkłem.

Nocowała u mnie moja przyjaciółka Hanna i biwakowałyśmy w śpiworach na podłodze w salonie, gdzie ramię przy ramieniu przespałyśmy ze sto innych nocy. Obudził nas warkot kosiarek do trawy i szczekanie psów oraz ciche skrzypienie trampoliny, na której skakały bliźniaki z domu obok. Godzinę później obie miałyśmy już stać w niebieskich strojach do piłki nożnej – z włosami ściągniętymi gumką, nasmarowane kremem z filtrem, w korkach stukających o kafelki.

– Miałam strasznie dziwny sen – powiedziała Hanna.

Leżała na brzuchu, opierając głowę na łokciu, jej długie jasne włosy wisiały splątane za uszami. Emanowała pewnym kościstym pięknem, którego jej zazdrościłam.

– Ty zawsze masz dziwne sny – stwierdziłam.

Rozpięła śpiwór i usiadła, przyciskając kolana do piersi. Na jej szczupłym nadgarstku pobrzękiwała bransoletka ze stłoczonymi obok siebie charmsami. Była wśród nich połowa mosiężnego serduszka. Druga połowa należała do mnie.

– Śniło mi się, że jestem u siebie w domu, ale to nie był mój dom – ciągnęła. – Byłam z mamą, ale to nie była moja mama. Moje siostry nie były moimi siostrami.

– Ja prawie nigdy nie pamiętam snów – powiedziałam, a potem wstałam, żeby wypuścić koty z garażu.

Moi rodzice spędzali ten ranek tak jak wszystkie ranki, które pamiętam: czytali gazetę przy stole w jadalni. Nadal widzę, jak tam siedzą: matka w zielonym szlafroku, z mokrymi włosami, przebiegająca wzrokiem po kolejnych stronach, a ojciec milczący, już ubrany, czytający po kolei każdy artykuł, który odbijał się w grubych szkłach jego okularów.

Później ojciec długo przechowywał tamtą gazetę, jak jakąś pamiątkę, starannie złożoną obok gazety z dnia, w którym się urodziłam. Sobotnie artykuły, wydrukowane jeszcze przed nadejściem najnowszej wieści, donoszą o wzroście cen nieruchomości w mieście, o dalszej erozji kilku okolicznych plaż oraz o planie budowy nowej estakady. W tamtym tygodniu wielki biały rekin zaatakował miejscowego surfera, funkcjonariusze straży granicznej odkryli pięciokilometrowy tunel do przemytu narkotyków, który biegł niespełna dwa metry pod granicą z Meksykiem, i znaleziono ciało dawno zaginionej młodej dziewczyny zakopane pod stertą białych kamieni na szerokiej bezludnej pustyni na wschodzie. Na ostatniej stronie widnieją godziny wschodu i zachodu słońca dla tamtego dnia – prognozy, które oczywiście się nie sprawdziły.

Pół godziny przed chwilą, w której usłyszeliśmy wiadomość, moja matka wyszła po obwarzanki.

Myślę, że koty wyczuły zmianę wcześniej niż my. Obydwa były kotami syjamskimi, ale różnych odmian. Chloe – senna, puchata i słodka. Tony uosabiał jej przeciwieństwo: starą, zalęknioną istotę, prawdopodobnie chorą psychicznie, która wyrywała sobie kępki sierści i zostawiała je na kupkach w całym domu niczym zagubione na dywanie miniaturowe wersje suchych roślin toczonych przez wiatr po prerii.

W tych kilku ostatnich minutach niewiedzy, kiedy wsypywałam suchą karmę do ich misek, oba koty gwałtownie nastawiły uszu, odwracając się w stronę podwórka przed domem. Może w jakiś sposób wyczuły zmianę w powietrzu. Poznały warkot volvo matki zatrzymującego się na podjeździe. Później zastanawiałam się jednak, czy nie rozpoznały także nietypowo szybkiego obrotu kół, gdy pospiesznie parkowała samochód, albo paniki pobrzmiewającej w ostrym zgrzycie zaciąganego hamulca ręcznego.

Nawet ja szybko wyczułam nastrój matki, słysząc stukot jej stóp na werandzie i nerwowe pobrzękiwanie kluczy o drzwi. Pierwsze doniesienia, teraz tak spowszedniałe, usłyszała w radiu, jadąc z piekarni do domu.

– Włączcie telewizor, szybko – powiedziała. Brakowało jej tchu i była spocona. Zostawiła klucze w zamku, gdzie potem dyndały cały dzień. – Stało się coś przeokropnego.

 

 

Byliśmy przyzwyczajeni do retoryki matki. Zawsze przesadzała. Wyolbrzymiała. Zawyżała i przesadzała. „Coś przeokropnego” mogło oznaczać wszystko. Przypominało szeroką sieć obejmującą tysiąc możliwości, przeważnie tylko umiarkowanie złych: upały i korki, cieknące rury i długie kolejki. Nawet dym z papierosa, jeśli unosił się zbyt blisko, mógł być „czymś naprawdę, autentycznie przeokropnym”.

Nie spieszyliśmy się z reakcją. Ojciec, ubrany w wyszczuplającą żółtą koszulkę Padres, pozostał przy stole z jedną dłonią na kubku kawy, a drugą opartą na karku, i kończył czytać jeden z artykułów o biznesie. Podeszłam i otworzyłam torbę z obwarzankami, mnąc papier w palcach. Nawet Hanna znała moją matkę na tyle dobrze, by nie przerywać tego, co akurat robiła – polowania na serek śmietankowy na dolnej półce lodówki.

– Widzieliście to? – zapytała matka.

Nie widzieliśmy.

Moja matka była kiedyś aktorką. Jej dawne reklamy – przeważnie produktów do pielęgnacji włosów i akcesoriów kuchennych – leżały pogrzebane w niskiej stercie zakurzonych czarnych kaset wideo za telewizorem. Ludzie ciągle mi powtarzali, jaka była piękna w młodości, a ja zauważałam to piękno w jej jasnej cerze i wysokiej strukturze kości policzkowych, choć w wieku średnim matka przybrała na wadze. Teraz przez godzinę w tygodniu prowadziła w liceum kółko teatralne, a przez cztery godziny uczyła historii. Mieszkaliśmy sto pięćdziesiąt kilometrów od Hollywood.

Matka stała na naszych śpiworach, pół metra od ekranu telewizora. Kiedy teraz o tym myślę, wyobrażam sobie, że zakryła usta dłonią, jak zawsze, gdy coś ją martwiło, ale wtedy byłam zwyczajnie zakłopotana, bo czarna falista podeszwa jej adidasów deptała śpiwór Hanny: delikatny, bawełniany, różowy i w groszki, zaprojektowany nie na niebezpieczeństwa pól biwakowych, lecz wyłącznie na pluszowe dywany ogrzewanych domów.

– Słyszeliście, co powiedziałam? – zapytała matka, odwracając się do nas.

Miałam usta wypchane obwarzankiem i serkiem. Między siekaczami utknęło mi ziarenko sezamu.

– Joel! – krzyknęła matka do ojca. – Mówię poważnie. To potworne.

Ojciec oderwał wzrok od gazety, ale nadal mocno przyciskał palec wskazujący w miejscu, w którym przerwał lekturę. Skąd mogliśmy wiedzieć, że uczynki wszechświata w końcu zasłużyły na płomienność słów mojej matki?


3

 

Mieszkaliśmy w Kalifornii, więc byliśmy przyzwyczajeni do ruchów ziemi. Wiedzieliśmy, że grunt potrafi się przesuwać i drżeć. Trzymaliśmy w latarkach świeże baterie, a w szafach baniaki z wodą. Godziliśmy się z tym, że na naszych chodnikach mogą się pojawiać pęknięcia. Woda z basenów wylewała się czasami jak z misek. Mieliśmy duże doświadczenie we wczołgiwaniu się pod stoły i wiedzieliśmy, że należy się wystrzegać latającego szkła. Na początku każdego roku szkolnego zabieraliśmy ze sobą wielką torebkę strunową z trwałymi produktami, na wypadek gdyby wielki wstrząs uwięził nas w szkole. Jednak na tę konkretną plagę my, Kalifornijczycy, byliśmy przygotowani równie słabo jak ci, którzy budują domy na stabilniejszym gruncie.

Tamtego ranka, kiedy w końcu zrozumieliśmy, co się dzieje, wybiegłyśmy z Hanną z domu, żeby poszukać jakichś oznak na niebie. Ale niebo było tylko niebem – zwyczajnym, bezchmurnym, błękitnym. Słońce świeciło jak zwykle. Od strony oceanu wiała znajoma bryza, a powietrze pachniało tak samo jak zawsze w tamtych dniach: skoszoną trawą, wiciokrzewem i chlorem. Eukaliptusy nadal falowały na wietrze jak ukwiały, a naciągająca w niskiej temperaturze herbata mojej matki była już prawie odpowiednio ciemna i gotowa do picia. Daleko za płotem z tyłu naszego domu nadal niosły się echa i powarkiwania autostrady. Linie energetyczne wciąż cicho skwierczały. Gdybyśmy podrzuciły piłkę, mogłybyśmy nawet nie zauważyć, że spada na ziemię trochę szybciej, że uderza o nią trochę mocniej niż zwykle. Miałam jedenaście lat i mieszkałam na przedmieściach. Moja najlepsza przyjaciółka stała obok mnie. Nie widziałam niczego, co nie pasowałoby do tego obrazka.

 

 

W kuchni moja matka już przeglądała półki z najbardziej potrzebnymi artykułami, kołysząc drzwiczkami szafek i oceniając zawartość szuflad.

– Po prostu chcę sprawdzić, gdzie są wszystkie zapasy niezbędne w nagłych wypadkach – powiedziała. – Nie wiadomo, co się może wydarzyć.

– Chyba powinnam iść do domu – odezwała się Hanna, nadal w fioletowej piżamie, obejmująca się w wąziutkiej talii
rękami.

Nie wyszczotkowała włosów, a one wymagały uwagi, bo nie były obcinane od drugiej klasy. Z jakiegoś powodu wszystkie znane mi młode mormonki miały długie włosy. Włosy Hanny kołysały się w okolicy pasa i zwężały ku końcowi jak płomień.

– Moja mama pewnie też panikuje – dodała.

W domu Hanny roiło się od sióstr, ale mój był domem jednego dziecka i bez Hanny w pokojach zawsze robiło się zbyt cicho. Nigdy nie lubiłam, jak wychodziła.

Pomogłam jej zwinąć śpiwór. Spakowała plecak.

Gdybym wiedziała, ile minie czasu, zanim znowu się zobaczymy, pożegnałabym się inaczej. Ale wtedy tylko do siebie pomachałyśmy, a potem mój ojciec odwiózł ją do domu, trzy ulice od naszego.

 

 

W telewizji nic nie mówili, nie pokazywali płonących budynków ani zawalonych mostów, nie było żadnego pogiętego metalu ani spalonej ziemi, niczyje domy nie ześlizgiwały się z fundamentów. Nikt nie został ranny. Nikt nie zginął. Na początku katastrofa była w zasadzie niewidzialna.

Chyba właśnie dlatego nie byłam wtedy wystraszona, ale raczej przejęta. To wszystko wydawało się dość ekscytujące – nagła iskra pośród zwyczajności, blask czegoś niespodziewanego.

Za to matka była przerażona.

– Jak to się mogło stać? – pytała.

Ciągle upinała włosy, a potem je rozpuszczała i upinała od nowa. Były ciemne i śliczne, co po części zawdzięczały farbie w kolorze głębokiego brązu.

– Może to meteor? – podsunęłam. W szkole uczyliśmy się o kosmosie, zapamiętałam kolejność planet. Znałam nazwy wszystkiego, co unosi się w przestrzeni. Były tam komety, czarne dziury i skupiska olbrzymich skał. – Albo bomba jądrowa?

– To nie żadna bomba jądrowa – powiedział ojciec.

Widziałam jego napinające się mięśnie, kiedy zaciskał zęby, patrząc w ekran telewizora. Splótł ręce na piersi, szeroko rozstawił stopy. Nie zamierzał siadać.

– Do pewnego stopnia możemy się dostosować – mówił naukowiec w telewizji. Do kołnierzyka przypięto mu maleńki mikrofonik i prezenter wypytywał go o czarne scenariusze. – Jeśli jednak ruch obrotowy Ziemi nadal będzie coraz wolniejszy, co na razie jest tylko spekulacją, to moim zdaniem możemy się spodziewać radykalnych zmian pogodowych. Będziemy świadkami trzęsień ziemi i tsunami. Może nastąpić masowe wymieranie roślin i zwierząt. Oceany mogą zacząć się przesuwać w stronę biegunów.

Za naszymi plecami wertykale zaszeleściły na lekkim wietrzyku, a w oddali zawarczał helikopter. Młócenie jego śmigła dostało się do domu przez siatkę w oknach i drzwiach.

– Ale dlaczego to się stało? – nie mogła zrozumieć matka.

– Helen – zwrócił się do niej ojciec – wiem tyle samo co ty.

Wszyscy zapomnieliśmy o zaplanowanym na ten dzień meczu. Mój strój przeleżał złożony w szufladzie. Ochraniacze na golenie spoczywały nietknięte na dnie szafy.

Później się dowiedziałam, że na boisku zjawiła się tylko Michaela, jak zwykle spóźniona, z korkami w ręku, z rozczochranymi długimi włosami. Rude loki co chwila wpadały jej do ust, kiedy biegła w getrach na boisko na wzgórzu – tylko po to, aby zobaczyć, że żadna z nas nie robi rozgrzewki, że ani jedna koszulka z niebieskiego dżerseju nie łopocze na wietrze, że nie podskakuje żaden dobierany warkocz, że na murawie nie ma ani jednego rodzica, nawet trenera. Żadnych mam popijających mrożoną herbatę w daszkach na głowach, żadnych ojców spacerujących w japonkach wzdłuż linii bocznej. Żadnych przenośnych zamrażarek z lodem, leżaków i pokrojonych na ćwiartki pomarańczy. Wtedy już pewnie zauważyła, że na parkingu na wzgórzu nie ma samochodów. Zostały tylko bramki, wybrzuszające się cicho podczas golów, i to właśnie one były jedynym dowodem, że na tym boisku rozgrywano kiedyś mecze piłki nożnej.

– Wiesz, jaka jest moja mama – powiedziała mi Michaela kilka dni później podczas lunchu, niedbale oparta o ścianę, imitująca bardziej seksowne siódmoklasistki. – Zanim zdążyłam zejść ze wzgórza, już odjechała z parkingu.

Matka Michaeli była najmłodsza ze wszystkich mam. Nawet najbardziej efektowne z pozostałych miały wtedy co najmniej trzydzieści pięć lat, a moja przekroczyła już czterdziestkę. Matka Michaeli miała zaledwie dwadzieścia osiem, czemu jej córka zaprzeczała, choć wszyscy wiedzieliśmy, że to prawda. Jej matka zawsze stała u boku innego chłopaka. Jej gładka skóra, jędrne ciało, sterczące piersi i szczupłe uda razem wzięte były źródłem czegoś karygodnego, z czego tylko niejasno zdawaliśmy sobie sprawę, chociaż zdecydowanie to zauważaliśmy. Michaela była jedyną moją koleżanką mieszkającą w mieszkaniu i niemającą ojca.

Młoda matka Michaeli przespała wiadomości.

– Nie widziałaś, jak mówili o tym w telewizji? – zapytałam Michaelę kilka dni później.

– Nie mamy kablówki, zapomniałaś? Nawet nie było szansy włączyć telewizora.

– A radio w samochodzie?

– Popsute.

Michaela czuła nieustanną potrzebę przejażdżek. Tamtego pierwszego dnia spowolnienia, kiedy reszta z nas oglądała wiadomości w salonach swoich domów, uwięziona na boisku Michaela gmerała przez chwilę przy starym nieczynnym automacie telefonicznym na monety, dawno zapomnianym przez jego twórcę – reszta z nas miała komórki. W końcu przyjechał trener, żeby powiadomić wszystkich przybyłych o odwołaniu meczu, a przynajmniej o jego przełożeniu, po czym odwiózł Michaelę do domu.

 

 

W południe tamtego pierwszego dnia stacjom telewizyjnym skończyły się nowe informacje. Mimo braku świeższych faktów kontynuowały doniesienia, bez końca mieląc te same okruchy wieści. Nie miało to jednak żadnego znaczenia – i tak słuchaliśmy ich jak zahipnotyzowani.

Cały dzień przesiedziałam z rodzicami na dywanie, zaledwie kilkadziesiąt metrów od telewizora. Nadal pamiętam uczucia, które towarzyszyły mi w ciągu tych dziwnych godzin: niemal fizyczną potrzebę dowiedzenia się wszystkiego, czego tylko można się dowiedzieć.

Co jakiś czas matka robiła obchód i odkręcała wszystkie krany w domu, jeden po drugim, sprawdzając czystość wody.

– Nic się nie stanie z wodą, kochanie – powiedział ojciec. – To nie trzęsienie ziemi.

Trzymał okulary w dłoni i wycierał szkła dolną częścią koszuli, jakby nasz problem miał jakiś związek ze wzrokiem. Bez okularów jego oczy zawsze wydawały mi się zezowate i zbyt
małe.

– Zachowujesz się tak, jakby nic wielkiego się nie działo – odparła.

W tamtym czasie spory moich rodziców były jeszcze małe.

Ojciec uniósł okulary pod światło, a potem ostrożnie włożył je na nos.

– Powiedz mi, co mam zrobić, Helen – poprosił – a na pewno to zrobię.

Mój ojciec był lekarzem. Wierzył w problemy i rozwiązania, w diagnozę i leczenie. Dla niego zamartwianie się było stratą czasu.

– Ludzie zaczynają panikować – powiedziała matka. – Co z tymi, którzy zarządzają systemami zaopatrzenia w wodę i prąd? Co z zapasami jedzenia? Co będzie, jeśli oni wszyscy opuszczą swoje stanowiska?

– Jedyne, co możemy zrobić, to to przeczekać – stwierdził.

– O, dobry plan – zauważyła kąśliwie. – Naprawdę doskonały.

Patrzyłam, jak pędzi do kuchni, stąpając po kafelkach bosymi stopami. Usłyszałam chrobot i skrzypnięcie barku, brzdęk kostek lodu w szklance.

– Założę się, że wszystko będzie dobrze – wtrąciłam, ogarnięta nagłą potrzebą powiedzenia czegoś radosnego, co wezbrało mi w gardle jak kaszel. – Założę się, że nic nam się nie
stanie.

Różne świry i geniusze nadciągały już z dziczy i występowały w telewizji, wymachując artykułami naukowymi, których opublikowania odmówiły znane czasopisma. Te samotne wilki twierdziły, że przewidziały nadejście katastrofy.

Matka wróciła na kanapę z drinkiem w dłoni.

Na dole ekranu grzmiało napisane czerwonymi drukowanymi literami pytanie: „Czy zbliża się koniec?”.

– Oj, daj spokój – powiedział ojciec. – To zwyczajne szukanie sensacji. Co mówią w telewizji publicznej?

Pytanie rozpuściło się w powietrzu. Nikt nie zmienił kanału. Po chwili ojciec spojrzał na mnie, a następnie powiedział do matki:

– Ona chyba nie powinna tego oglądać. Chcesz pokopać piłkę, Julio?

– Nie, dzięki – odparłam. Nie chciałam uronić ani odrobiny wiadomości.

Naciągnęłam bluzę na kolana. Tony leżał obok mnie na dywanie z wyciągniętymi łapami i chrapliwie oddychał. Miał tak kościste ciało, że widać było kręgi kręgosłupa. Chloe schowała się pod kanapą.

– No, chodź – namawiał ojciec. – Pokopiemy trochę.

Z szafy w korytarzu wygrzebał moją piłkę do nogi i ścisnął ją w rękach.

– Chyba ma trochę za mało powietrza – powiedział.

Patrzyłam, jak obchodzi się z pompką, jakby była jednym z jego narzędzi lekarskich: z chirurgiczną precyzją i dbałością włożył igłę w otwór, a potem miarowo pompował, jak respirator, zawsze czekając, aż ostatnie tchnienie powietrza dotrze do piłki, zanim wmusi w nią następne.

Niechętnie zawiązałam sznurówki i wyszłam z domu.

Przez jakiś czas w milczeniu kopaliśmy do siebie piłkę. Ciąg-
le słyszałam prezenterów telewizyjnych paplających w domu. Ich głosy mieszały się z głuchym dźwiękiem stopy odbijającej
piłkę.

Sąsiednie podwórka opustoszały. Huśtawki stały nieruchomo jak ruiny. Trampolina bliźniaków przestała skrzypieć. Błądziłam myślami. Chciałam wrócić do domu.

– Ładnie – pochwalił mnie ojciec. – Duża precyzja.

Ale niewiele wiedział o piłce nożnej. Kopał niewłaściwą stroną stopy. Po chwili wzięłam za duży zamach i piłka zniknęła w wiciokrzewie w rogu podwórka. Przestaliśmy kopać.

– Wszystko w porządku, prawda? – zapytał.

Ogromne ptaki zataczały kręgi na niebie. To nie były ptaki z przedmieścia. Zobaczyłam jastrzębie, orły i kruki, których masywne skrzydła opowiadały o dzikich krajobrazach rozciągających się wciąż jeszcze na wschód od miasta. Ci nowi przybysze latali od drzewa do drzewa, zagłuszając swoimi nawoływaniami świergot naszych zwyczajnych podwórkowych ptaków.

Wiem, że zwierzęta często wyczuwają niebezpieczeństwo, którego ludzie nie zauważają, i że kilka minut lub godzin przed tsunami albo pożarem wiedzą, że trzeba uciekać. Słyszałam, że słonie czasami zrywają łańcuchy i kierują się na wyżej położone tereny. Węże potrafią pełznąć wiele kilometrów.

– Myślisz, że ptaki wiedzą? – zapytałam.

Patrząc na nie, czułam rosnące napięcie w karku.

Ojciec obserwował ich sylwetki, ale nie odpowiedział. W koronie naszej sosny wylądował orzeł, zatrzepotał skrzydłami i znowu wzbił się w powietrze, kierując się dalej na zachód, ku wybrzeżu.

Matka zawołała do nas przez siatkowe drzwi:

– Teraz mówią, że to może jakoś wpłynąć na grawitację.

– Za chwilę wracamy – obiecał ojciec.

Mocno ścisnął mnie za ramię, a potem zadarł głowę do góry, jak farmer wypatrujący deszczu.

– Pomyśl o tym, jacy mądrzy są ludzie – powiedział. – Pomyśl o tym, co dotychczas wynaleźli. Statki kosmiczne, komputery, sztuczne serca. Rozwiązujemy wiele problemów, wiesz? Te duże rozwiązujemy zawsze. Naprawdę.

Potem weszliśmy do domu przez drzwi balkonowe i stanęliśmy na kafelkach. Ojciec nalegał, żeby wytrzeć buty o wycieraczkę, zanim wrócimy do matki w salonie – jakby pamiętanie o rytuałach mogło być warunkiem bezpiecznego przejścia. Kiedy jednak mówił i kiedy szliśmy, czułam, że choć na razie świat pozostał nietknięty, niedługo wszystko wokół się rozpadnie.

 

 

W następnych godzinach martwiliśmy się i czekaliśmy. Snuliśmy domysły, zastanawialiśmy się i spekulowaliśmy. Uczyliśmy się nowych słów i nowych zachowań od naukowców i urzędników, którzy paradowali przez nasz salon na ekranie telewizora i monitorze komputera. Śledziliśmy ruch słońca po niebie jak nigdy wcześniej. Matka piła szkocką z lodem. Ojciec maszerował tam i z powrotem. Usiłowałam się dodzwonić do Hanny, ale nikt nie odbierał. W tamtą sobotę czas płynął inaczej. Już wtedy poranek przypominał wczorajszy dzień. Miałam wrażenie, że zanim usiedliśmy, by poczekać, aż słońce spłynie za wzgórza na zachodzie, minęło kilka dni w skórze zaledwie jednego, jakby dzień rozdął się znacznie bardziej niż tylko o jedną małą godzinę.

Późnym popołudniem ojciec wspiął się po schodach do sypialni rodziców, a potem wyłonił się z niej odmieniony, w koszuli i ciemnych skarpetkach. Na jego dwóch palcach dyndała para wyjściowych butów.

– Wybierasz się dokądś? – zapytała matka.

– O szóstej zaczynam dyżur, zapomniałaś?

Mój ojciec przyjmował dzieci przychodzące na świat i specjalizował się w porodach wysokiego ryzyka. Często miał dyżury i czasami pracował w szpitalu na nocną zmianę. Nierzadko także w weekendy.

– Nie jedź – poprosiła matka. – Nie dzisiaj.

Pamiętam, że miałam nadzieję, że uda jej się go przekonać, ale ojciec nie przerwał zawiązywania sznurówek. Lubił, kiedy pętelki miały dokładnie taką samą wielkość.

– Zrozumieją, jeśli się nie pokażesz – przekonywała matka. – Na drogach jest chaos, wszędzie panika i w ogóle.

Niektóre pacjentki ojca spędzały w szpitalu miesiące, próbując utrzymać dziecko w macicy, póki nie stanie się wystarczająco silne, aby przetrwać na świecie.

– Daj spokój, Helen – powiedział. – Wiesz, że nie mogę zostać.

Wyprostował się i poklepał się po kieszeni koszuli. Usłyszałam stłumiony brzęk kluczy.

– Potrzebujemy cię tutaj – nie ustępowała matka. Oparła policzek o pierś ojca. Był od niej ponad trzydzieści centymetrów wyższy. – Naprawdę nie chcemy, żebyś jechał, prawda, Julio?

Też chciałam, żeby został, ale z czasem stałam się ekspertką w dziedzinie dyplomacji, co jest możliwe wyłącznie u jedynaków.

– Wolałabym, żeby nie musiał jechać do pracy – powiedziałam ostrożnie. – Ale skoro naprawdę musi…

Wtedy matka odwróciła się ode mnie i powiedziała cichszym głosem:

– Proszę. Nawet nie wiemy, co się dzieje.

– Daj spokój, Helen – odparł, głaszcząc ją po włosach. – Nie dramatyzuj. Do jutrzejszego ranka nic się nie wydarzy. Założę się, że ta cała sprawa w końcu rozejdzie się po kościach.

– Jak to? – zapytała. – Myślisz, że to możliwe?

Pocałował ją w policzek i pomachał do mnie z korytarza. Potem wyszedł i zatrzasnął za sobą drzwi. Wkrótce usłyszałyśmy warkot jego silnika na podjeździe.

Matka opadła na kanapę obok mnie.

– Przynajmniej ty mnie nie opuszczasz – westchnęła. – Będziemy musiały dbać o siebie nawzajem.

Miałam ochotę wymknąć się do Hanny, ale wiedziałam, że jeśli wyjdę, matka będzie jeszcze bardziej przygnębiona.

Do salonu wpadły głosy dzieci z podwórka. Za roletami zobaczyłam idącą chodnikiem rodzinę Kaplanów. Sobota była dla nich dniem szabasu, co oznaczało całodzienny zakaz jazdy samochodem. Było ich sześcioro: pan i pani Kaplan, Jacob, Beth, Aaron i maluch w spacerówce. Dzieci chodziły do żydowskiej szkoły na północy i ubierały się przeważnie na czarno, przez co przypominały mi postacie ze starych filmów: łopoczące długie spódnice i czarne spodnie. Beth Kaplan była w moim wieku, ale nie znałam jej zbyt dobrze. Wydawała się zamknięta w sobie. Miała koszulę z długim rękawem i długą prostokątną czarną spódnicę, ale za to modne czerwone buty z lakierowanej skóry. Domyśliłam się, że obuwie jest jedyną sferą, w której może błyszczeć. Gdy sunęli obok naszego domu i maleństwo zrywało dmuchawce ze skraju naszego trawnika, zdałam sobie sprawę, że mogą jeszcze nie wiedzieć o spowolnieniu.

Znacznie później, podczas rozmowy z Jacobem, dowiedziałam się, że miałam rację: dopiero po zachodzie słońca – kiedy skończył się szabas i religia ponownie pozwoliła im włączyć światło i oglądać telewizję – Kaplanowie odkryli, że świat jest już inny niż ten, w którym się urodzili. Jeśli nie słyszało się wiadomości, w otoczeniu nie zauważało się żadnej zmiany. Oczywiście później było już inaczej, ale na razie, pierwszego dnia, Ziemia nadal wydawała się sobą.



***

 ====Dla wszystkich wielbicieli "Melancholii" Larsa von Triera


Dobrze pamiętam dzień, kiedy ogłosili to publicznie: nastąpiła zmiana, „spowolnienie”. Dni i noce wciąż się wydłużały. Odmierzanie czasu za pomocą zegarów i kalendarza straciło sens.
Świat się zmieniał, lecz nie wszystko zmieniało się razem z nim. Nowy rok szkolny zaczął się tak jak zawsze, choć kazano nam ignorować dzwonki. A ja nie przestałam marzyć o tym, iż pewnego dnia Seth na mnie spojrzy. Nawet kiedy miesiąc zamienił się w siedem zachodów słońca, właśnie to było najbardziej niewiarygodne: „Julia!”, dwie sylaby mojego imienia wykrzyczane przez niego na wietrze.

Jak silne mogą być uczucia, kiedy równowaga między światłem a ciemnością ulega całkowitemu rozchwianiu? Czy jest sens nadal kochać, przyjaźnić się, wybaczać, być wiernym, skoro jutro może nigdy nie nadejść?

Błyskotliwy debiut Karen Thompson Walker wywołał wielkie zamieszanie w świecie literackim. Powieść znalazła się w czołówce rankingów na najlepszą książkę magazynów „People”, „O: The Oprah Magazine”, “Financial Times” “BookPage”, “Kirkus Reviews”, “Publishers Weekly”, “Booklist”.

W przygotowaniu film reżyserki „Zmierzchu”.



Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger