Jej historia zaczyna się w tunelu.
Miękka ziemia pod stopami. Wietrzyk delikatnie muskający policzki. Odgłosy dobiegające z ciemności. Rozbrzmiewające echem. Szał. Zapach śmierci wczepiający się jej w skórę.
Ona właśnie tak to zapamięta już na zawsze.
Tunel.
Czworo ich miało przez ten tunel przejść. W samotności i w milczeniu. Jedno po drugim.
Wyszło troje.
Zanim pojawił się tunel, wieczór był zupełnie inny. Szli grupką przez las w rześkim jesiennym powietrzu. Ona miała jedenaście lat. Szła za swoim bratem Mattym. Był od niej co prawda trzy lata starszy, ale niespecjalnie mądrzejszy. W powolnej wędrówce towarzyszyli im jeszcze Lee i Faye, bratanek i bratanica ich nowego ojczyma. To była tylko zabawa, swego rodzaju przygoda. Nie wolno im było bawić się tak daleko od domu, ale trwały właśnie jesienne ferie, a oni przecież byli tylko dziećmi.
Nie było na nich mocnych.
– Dalej – powiedziała, wychodząc na prowadzenie i ruszając krokiem, który miał sugerować pewność siebie. – Miejmy to z głowy.
Minęli znak z napisem „Rezerwat Przyrodniczy Dibbinsdale”, zostawili po prawej stoliki piknikowe i weszli na ścieżkę prowadzącą wśród drzew. Zrobiło się ciemniej. Niebo stopniowo znikało za ciemnymi chmurami. Gdyby przyszli tu tydzień później, o tej porze byłoby już całkiem ciemno, na razie jednak wieczór dopiero wygaszał światło.
Mrok jednak nadchodził szybko.
– Będzie padać.
– Nie martw się – powiedział Matty, zrównując z nią krok. – Chronią nas drzewa. Jak naturalny parasol.
Na jego twarzy na chwilę pojawił się głupkowaty uśmiech. Ostatnie wspomnienie po tamtym małym chłopcu, którego kiedyś znała. Przeszli przez drewniany most, z którego po drodze Matty i Lee rzucali do wody patyki. Zatrzymała się na chwilę, bo zauważyła drganie i pęcherzyki powietrza na powierzchni wody.
– Myślicie, że tu są ryby?
– Nie-e – powiedziała Faye, która stanęła obok i oparła dłonie na zmurszałej drewnianej barierce. – Nie przeżyłyby tu.
Bąbelki znów się pojawiły, pozostawiając po sobie na powierzchni wody koncentryczne okręgi. Przyglądała im się przez chwilę, mrużąc oczy, żeby lepiej widzieć w coraz słabszym świetle. Potem ruszyła za pozostałymi, ich głosy zaczęły się już bowiem oddalać. Ścieżka zrobiła się trochę szersza, ale potem znów się zwęziła, gdy weszli między wysokie trzciny tonące na grząskim gruncie.
Ziemia pod ich nogami wyraźnie zmiękła. Zbliżali się do celu. Musnęła stopą pojedyncze szare piórko. Zwolniła kroku.
– To tutaj.
Nagle wszyscy zamilkli. Konary i liście ożywały za sprawą wiatru falującego pośród niewidocznych drzew. Gdy trójka przed nią się zatrzymała, zrobiło się jakby chłodniej.
– Myślicie, że to prawda? – zapytał Matty, siląc się na krotochwilny ton sugerujący odwagę. Ona wiedziała, że tylko się zgrywa. Byli na miejscu i dotychczasowa pewność siebie powoli ulatywała.
– Tu mieszka Kościuch – odparł Lee tak cicho, że szum liści nad ich głowami niemal zagłuszył jego szept. – Ludzie go widzieli.
Dołączyła do pozostałych. Stali na drugim drewnianym moście i patrzyli przed siebie. Tunel zobaczyła, gdy tylko się zatrzymała.
– Kto wchodzi pierwszy? – zapytał Matty, który teraz jakby stracił rezon.
– Myślałem, że Matty pójdzie – odparł Lee, odwracając się, żeby na niego spojrzeć. – Panie przodem.
Spomiędzy drzew zawiał wiatr i nagle zrobiło się jeszcze chłodniej. Przeszedł ją dreszcz. Kilka kropli spadło na powierzchnię wody, po czym odgłosy deszczu ustąpiły miejsca dojmującej ciszy.
– Dlaczego niby ja? Ty się boisz?
– A myślisz, że to mój pierwszy raz?
– A jakże. – Na twarzy Matty’ego wymalował się uśmiech. – Przecież ty byś się nigdy nie odważył czegoś takiego zrobić…
– Ja pójdę pierwsza.
Wszyscy spojrzeli na Faye, unosząc brwi na dźwięk cichego głosu. Któż mógł się domyślić, że to chucherko, jeszcze rok młodsze od niej, zgłosi się na ochotnika.
Po zejściu z mostu wychodziło się na krótką kamienną ścieżkę, podobną do tych, które przemierzali wcześniej. Na jej końcu znajdowały się dwa tunele. Jeden wyłożony cegłami, ten drugi… nie.
„To jest Wydrowy Tunel” – powiedział jej wcześniej tego samego dnia przyszywany ojciec. „Dawniej w całości wypełniała go woda i podobno kiedyś żyły tu wydry. Tak ze dwieście lat temu. Teraz mieszka tam kilka nietoperzy, może parę szczurów”.
Ciarki przeszły ją po plecach – wtedy, gdy to usłyszała, i teraz też. Matty rzucił jej wymowne spojrzenie, więc dla niepoznaki potarła dłońmi ramiona, jak gdyby było jej zimno.
– To idę – powiedziała Faye, ruszając przed siebie. – Nie będę tak tu stać i się gapić.
Podążyła wzrokiem za Faye. Matty i Lee wymienili spojrzenia, a potem wzruszyli ramionami.
– Naprawdę wam nie przeszkadza, że dziesięciolatka wejdzie przed wami? – zapytała, tłumiąc drwinę. – Ale z was twardziele!
Matty i Lee spojrzeli na nią z irytacją i oburzeniem. Chociaż gdzieś na skraju tych spojrzeń dostrzegła również cień strachu. Czekali, aż Faye wyjdzie, ustawieni jedno za drugim niemal w równym rządku.
Ona weszła trzecia, po dwójce głupich dzieciaków. Nie miałaby nic przeciwko temu, żeby wejść wcześniej. Przecież to było po prostu głupie. Żadnych rozgorączkowanych wrzasków, żadnego przeraźliwego wycia. Szczerze powiedziawszy, nawet trochę nuda. Tunel musiał być dość krótki, tak przynajmniej sądziła na podstawie tłumionych okrzyków, które dobiegały z drugiej strony.
Teraz jej kolej.
Ruszyła w stronę tunelu, wytężając wzrok, aby dostrzec jego drugi koniec. Wieczór nastał już na dobre, światło prawie całkiem przygasło. Powoli otulał ich mrok. Gdy ostatnie promienie słońca zniknęły, powietrze jakby zrzedło i przestało żyć.
– Boisz się?
Odwróciła się do Matty’ego, który kołysał się z boku na bok.
– Nie, oczywiście, że nie.
– No to co tak stoisz? Twoja kolej!
– Nie chcesz iść pierwszy?
Matty odpowiedział jej uśmiechem. Tym perfidnym uśmiechem, którym zawsze kwitował swój triumf.
– Miałbym cię zostawić samą po tej stronie? To na pewno by ci się nie spodobało. Po prostu idź. Za chwilę musimy wracać.
Nie wiedziała, która jest godzina, ale przypuszczała, że minął już ten magiczny moment, w którym przekroczona zostaje granica między „w porządku” a „stanowczo za późno”. Usiłowała sobie przypomnieć, ile czasu potrzebowali, żeby tu dotrzeć, ale teraz nic nie zdołała ustalić. Wrócić też chyba będą musieli przez tunel. Pewnie tym razem już we czworo. Spodziewała się, że chłopcy będą je próbowali przy okazji dodatkowo nastraszyć.
– No dalej. Idziesz czy nie? Zaczynam się nudzić.
– Idę, idę – odpowiedziała, a jej głos rozniósł się echem po milczącym lesie. – Przyznaj, że też się boisz. Chcesz, żebym się wycofała, żebyś sam nie musiał iść.
– Bzdura! Bez problemu poszedłbym pierwszy, gdyby tamta dwójka nie zapragnęła się popisywać.
– Jasne. Wierzę ci. Poważnie.
– Co o nich myślisz?
Spojrzała uważnie na brata. Dobrze wiedziała, co to znaczy, gdy on wpycha ręce do kieszeni i kopie ziemię. Chciał wiedzieć, czy wszystko będzie w porządku – czy należy się martwić o przyszłość.
Był od niej co prawda starszy, ale coraz częściej odnosiła wrażenie, że to ona powinna się opiekować nim.
– Ot, wkurzający kretyni z Wirral – odparła z prześmiewczym uśmiechem. – Po naszej stronie rzeki wytrzymaliby może pięć sekund. Ale są w porządku. Tak mi się wydaje. Poza tym nie musimy z nimi spędzać za dużo czasu.
– Mam nadzieję, że mama nie planuje się tam przeprowadzić. – Matty nie patrzył na nią, wzrok miał skierowany w ziemię. – Chyba bym tego nie zniósł.
– Bywało gorzej.
Rzucił jej pełne udręki spojrzenie, wykrzywił twarz i pokiwał głową.
– Nie wydaje mi się.
Tym razem podniósł wzrok, a na jego twarzy pojawił się dokładnie ten uśmiech, na który liczyła.
– No dalej – powiedział, wyjmując ręce z kieszeni i wskazując w stronę tunelu. – Miejmy to z głowy.
Odwróciła się i ruszyła przed siebie. Przeszła przez próg i znalazła się w tunelu. Z początku miała za plecami światło, więc widziała, dokąd idzie. To jednak się szybko zmieniło. Gdy światło zniknęło, a w tunelu zapanował mrok, zupełnie straciła orientację.
Wzdłuż ścieżki stała woda, znikąd nic nie było słychać. Skupiała się na tym, żeby iść przed siebie. Spoglądała w przód i mrużyła oczy, aby lepiej widzieć punkt, w którym spodziewała się dojrzeć wyjście.
Była w połowie drogi, gdy zaatakował ją smród.
Żołądek podszedł jej do gardła. Zatrzymała się i nachyliła, zasłaniając usta dłonią. Zapach był tak odstręczający, że aż jej w oczach stanęły łzy. Ruszyła przed siebie z zamiarem powiedzenia paru słów tej parze kretynów, która ich przed tym nie ostrzegła.
Wtedy coś usłyszała.
Lekki ruch, nic więcej. Cichy odgłos, którego z zewnątrz pewnie w ogóle nie było słychać. W środku jednak niósł się niczym potężny ryk.
Na chwilę straciła kontrolę nad własnym ciałem. Stanęła jak wryta, nie mogła się ruszyć. Serce przyspieszyło dziesięciokrotnie, w brzuchu coś się ścisnęło. Podmuch wiatru płynącego przez tunel połaskotał włosy zjeżone na karku.
Dźwięk rozległ się ponownie. Przeszedł w gwizd. W chrapliwą melodię.
Znała tę piosenkę.
„Kościuch nadchodzi. Kościuch prawdziwy”…
– Lee – powiedziała szeptem, bo nie miała odwagi odezwać się głośniej. – Jeśli to ty, to nie żyjesz.
Gwizd ustał, ale zaraz potem pojawiło się coś innego. Warkot. Śmiech. Już sama nie wiedziała.
Tym razem ciało poddało się jej woli. Znów mogła się poruszać. Bez zastanowienia popędziła przed siebie, licząc na to, że obrała właściwy kierunek. Czuła, jak grunt mięknie jej pod stopami wraz z każdym kolejnym krokiem. Martwiła się, co będzie, jeśli się poślizgnie, ale nie mogła zwolnić.
Bała się myśleć, co by się stało, gdyby się przewróciła.
Wydawało jej się, że dźwięk podąża za nią, ale cały czas zmierzała w kierunku światełka na końcu tunelu, które stopniowo się powiększało.
Coś w tym tunelu było. Coś się czaiło w cieniu, coś z niego wyzierało. Teraz już biegła. Była niemal pewna, że to coś ją goni. Słyszała, jak pełznie po ścieżce, jak się przygotowuje do ataku.
Wystrzeliła z tunelu i padła na ziemię. Nad nią stała dwójka innych dzieci. Odwróciła się, spodziewając się za chwilę zobaczyć w wyjściu z tunelu kogoś, kto próbuje ją złapać. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
– Co jest? – zapytał Lee, chwytając ją za ramię. – Czyżbyś się przestraszyła?
Nie była w stanie nic powiedzieć. Oddychała ciężko, wciągając do płuc świeże powietrze. Spojrzała tylko w stronę tunelu, ale nic nie potrafiła tam dojrzeć.
Chciała wykrzyczeć imię Matty’ego. Chciała go ostrzec. Dać mu znać, co słyszała, widziała, czuła.
Tyle że nie mogła wydobyć z siebie głosu.
Nie mogła mu powiedzieć, żeby się zatrzymał. Że tam coś jest.
Nie mogła go przestrzec, żeby tam nie wchodził.
Nie mogła go ostrzec, że tam nie jest bezpiecznie.
Miała go już nigdy nie zobaczyć (...)