"Wtedy podjęłam decyzję, by opisać swoje życie takie, jakie było: pełne pasji, cudowne, trudne, męczące, chaotyczne, piękne (...)To opowieść o tym, jak pewna Afrykanka pogodziła się ze skomplikowaną historią swojej rodziny, to historia miłości do tego kontynentu."
Nareszcie coś dobrego.
Świetnie napisane wspomnienia, okraszone mnóstwem zdjęć, które dodatkowo wprowadzają czytelnika w świat autorki.
Opowieść prawdziwa.
"Dolina symbolizowała szaleństwo tropików tak niebezpieczne dla kruchej psychiki Europejczyka. W ciągu jednej nocy to miejsce mogło doprowadzić człowieka do utraty zmysłów, jeśli był biały i w ciągłych nerwach. Tak jak my."
O ludziach, którzy kochali siebie i kochali zwierzęta. Kochali Afrykę. Biali Afrykanie.
"Przyjechałam do Rodezji w Afryce. Z Derbyshire w Anglii. Miałam dwa lata, byłam zdziwiona i ledwie mówiłam pierwszym, dziecinnym angielskim. Moje płuca zaskoczyło gęste, gorące, wilgotne powietrze."
Czasami smutna.
"Nikt nigdy nie powiedział wprost, w świetle dnia, że jestem odpowiedzialna za śmierć Oliwii i że ta śmierć sprawiła, iż mama z zabawnej pijaczki zmieniła się w szaloną, smutną pijaczkę, a więc jestem odpowiedzialna także i za jej szaleństwo. Nikt nigdy nie powiedział tego jasno i wskazując palcem. Nie musiał."
Czasami bardzo zabawna.
"Mama nie zabija także pająków, bo podobno to przynosi pecha. Powtarzam jej: - Wydaje mi się, że większego pecha już i tak nie możemy mieć. - Pomyśl w takim razie, o ile byłoby gorzej, gdybyśmy zaczęli zabijać pająki."
Czasami szokująca.
"Leżałam na kuchennej podłodze, wrzeszczałam, szarpałam się za szorty i wiłam, czekając, aż umrę od trującego jadu czegoś, co mnie ugryzło."
Napisana bardzo dobrze. Prostym językiem.
Moim osobistym minusem były fragmenty historyczne i polityczne /nie jestem fanką tych dziedzin/, ale dla miłośników będzie to dodatkowy atut.
Z pewnością przeczytam pozostałe historie tej autorki.
POLECAM!
MOJA OCENA: 7/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Rodezja 1976
Mama mówi:
– Nie zakradajcie się w nocy do naszego pokoju.
Na chodnikach przy łóżku rodziców leżą naładowane strzelby. Mama mówi:
– Nie budźcie nas znienacka, kiedy śpimy.
– Dlaczego?
– Bo możemy was postrzelić.
– Aha.
– Przez pomyłkę.
– No dobrze. – Równie prawdopodobne jest, że postrzelą nas specjalnie. – Dobrze, nie będę tak robić.
Dlatego, jeśli budzę się w nocy i potrzebuję rodziców, wołam Vanessę, bo ona nie jest uzbrojona.
– Van! Hej, Van! – szepczę przez cały pokój, póki się nie obudzi. A potem musi zapalić świecę i odprowadzić mnie do łazienki, gdzie półprzytomnie siusiam przy migającym żółtym świetle, podczas gdy Van trzyma płomień wysoko, szukając węży, skorpionów i wielkich pająków.
Bobo ładuje strzelbę
Mama nie zabija węży, bo, jak twierdzi, pomagają tępić szczury, choć sama uratowała kiedyś gniazdo małych myszek – wyniosła je ze stodoły i pozwoliła im rosnąć w mojej szafie, gdzie wygryzły dziury w naszych zimowych kurtkach. Mama nie zabija również skorpionów, tylko łapie je i wypuszcza do basenu, który później ja i Vanessa musimy czyścić, zanim wejdziemy popływać. Wyrzucamy wtedy skorpiony tak daleko, jak potrafimy, na brązowy, przywiędły trawnik, przeganiamy kaczki i gęsi, a potem zanurzamy się szybko w wodzie, mimo że ściany są zielone i miękkie od długich glonów. Mama nie zabija także pająków, bo podobno to przynosi pecha.
Powtarzam jej:
– Wydaje mi się, że większego pecha już i tak nie możemy mieć.
– Pomyśl w takim razie, o ile byłoby gorzej, gdybyśmy zaczęli zabijać pająki.
Kiedy siusiam, nie stawiam stóp na podłodze.
– No pospiesz się, człowieku.
– Dobrze już, dobrze.
– Sikasz jak fontanna.
– Naprawdę mi się chciało.
Bardzo, bardzo długo powstrzymywałam się przed siusianiem i wyglądałam przez okno, próbując zgadnąć, ile czasu zostało do świtu. Może zdołałabym wytrzymać do rana. Ale zauważam, że niebo ma kolor głębokiej czerni i jest bardzo cicho, co oznacza, że jesteśmy dokładnie w połowie między zachodem i wschodem słońca, w porze, kiedy milczą nawet nocne zwierzęta, które podobnie jak te dzienne robią sobie w środku pracy przerwę na odpoczynek. Nie słyszę oddechu Vanessy – ona także już mocno śpi. Tata nie chrapie ani nie krzyczy przez sen. Mała wciąż leży w kołysce, czuję jej ciepły zapach zwierzątka z mokrą pieluchą. Do rana jeszcze bardzo daleko.
Vanessa podaje mi świecę.
– Teraz ty je przeganiaj – mówi i siada na desce.
– Widzisz, też ci się chciało.
– Przez ciebie.
Przez okno wpada gorący wiatr; dzienny żar walczy z zimnym nocnym powietrzem. Ten wiatr uwięził aromaty południa: mocny zapach szamba, zielonego mydła wylewającego się z misek na ubitą czerwoną ziemię, dymu drzewnego z ognisk podgrzewających wodę i psiej karmy, czyli gotowanego mięsa.
Omawiamy kwestię spuszczania wody.
– Nie powinnyśmy jej marnować. – Nawet gdy nie ma suszy, wody nie wolno marnować, na wypadek gdyby susza nadeszła. Tata zawsze mówi: „Hamujcie się z papierem, dzieciaki. I nie spuszczajcie ciągle tego cholernego kibla. Szambo nie wytrzyma”.
– Ale tam są dwa siuśki.
– I co z tego? To tylko siuśki.
– Agh, sis1, człowieku, ale jutro będzie śmierdziało. A ty sikałaś i sikałaś.
– To nie moja wina.
– Możesz spuścić.
– Ty jesteś wyższa.
– Ja przytrzymam świecę.
Van wysoko podnosi świecę. Opuszczam deskę klozetową, staję na niej, unoszę kawał drewna przykrywający zbiornik i sięgam po łańcuszek. Mama przykleiła do polana zdjęcie z magazynu dla panów: blondwłosa kobieta w skąpym ubraniu z biustem jak krowie wymiona wygina się w bardzo dziwnej pozycji, jakby bolały ją plecy. Zresztą pewnie ją bolą od ciężaru tych piersi. Zdjęcie wycięto z magazynu „Scope”.
Nie wolno nam czytać „Scope”.
– Ale dlaczego?
– Ponieważ nie jesteśmy t a k i m i ludźmi – odpowiada mama.
– Ale przecież mamy zdjęcie ze „Scope” w toalecie.
– To taki żart.
– Aha. – I po chwili: – Ale jaki żart?
– Przestań wypytywać.
Cisza.
– W takim razie j a k i m i my jesteśmy ludźmi?
– Mamy pochodzenie – odpowiada zdecydowanie mama.
– Aha. – Tak jak mleczne krowy i nasze wyjątkowe, drogie byki o imionach Humani, Jack i Bulawayo.
– A to ważniejsze niż pieniądze – dodaje.
Spoglądam na nią z powątpiewaniem i w zamyśleniu.
– Wolę mieć pieniądze niż pochodzenie – oznajmiam.
– Każdy może mieć pieniądze – mówi mama, jakby pieniądze leżały sobie w toaletach, na przykład w sklepie spożywczym w Umtali.
– Ja2, ale my nie mamy.
Mama wzdycha.
– Bobo, próbuję czytać.
– A możesz poczytać mnie?
Mama znów wzdycha.
– No dobrze – zgadza się. – Ale tylko jeden rozdział.
Kiedy jednak odrywamy się od Księcia i żebraka, jest już pora podwieczorku.
Zbiornik gulgocze i pryska, a potem na dół spływa istny wodospad, lekko przelewając się przez muszlę.
– Sis, człowieku – mówi Vanessa.
Nigdy nie wiesz, co cię spotka, kiedy spuszczasz wodę. Czasem zbiornik całkiem odmawia posłuszeństwa, kiedy indziej zachowuje się agresywnie i woda ochlapuje ci stopy.
Wracam za Vanessą do sypialni. Światło świecy pada tak, że idziemy w całkowitą ciemność oślepione blaskiem, nie dostrzegając własnych stóp. Dlatego jednocześnie dostajemy gęsiej skórki i w tym samym momencie czujemy, jak włosy na karku stają nam dęba. Pozwalamy, żeby strach przed wyimaginowanym terrorystą nas pokonał. Świeca gaśnie. Biegniemy do pokoju, rzucamy się do łóżek i podwijamy pod siebie stopy. Obie sapiemy nerwowo, czując się jak idiotki, i próbujemy uspokoić oddech, jakbyśmy wcale się nie bały.
Vanessa mówi:
– Pod twoim łóżkiem jest terrorysta, widzę go.
– Wcale nie, jak możesz go widzieć, skoro świeca zgasła?
– Struze fact3.
Zaczynam płakać.
– Rany, przecież żartuję.
Płaczę coraz głośniej.
– Ciszej, człowieku. Obudzisz Olivię. Obudzisz rodziców.
To właśnie próbuję zrobić, ale tak, by mnie nie postrzelili. Chcę, by wszyscy się obudzili, zaczęli hałasować i przegonili terrorystę spod mojego łóżka.
– Masz – mówi Van. – Jeśli przestaniesz płakać, możesz spać z Fredem.
Przestaję płakać, Vanessa przechodzi po gołej betonowej podłodze i przynosi mi śpiącego kota zwiniętego w kłębek. Kładzie go na poduszce, a ja wyciągam rękę w stronę drżącego, mruczącego ciała. Fred odnajduje płatek mojego ucha i zaczyna go ssać. Robi to zawsze wszystkim w rodzinie. I zmienia włosy w okolicy uszu w cienkie, śliskie, splątane pasemka.
Mama mówi:
– Nic dziwnego, że ciągle macie robaki.
Nie śpię, tylko leżę, przytulając kota, i czekam. Do pokoju wkrada się afrykański świt, przynosząc hałasy zwierząt, służących, taty, który wstał i budzi do życia kaszlący traktor w warsztacie. Kury bantamki zaczynają gdakać i wyciągają szyje, wygrzebując się z żerdzi schowanych w drzewach za łazienką, a potem zerkają na swoje odbicia w szybie. Do pokoju wchodzi mama, pachnąca maścią Vick VapoRub, herbatą i ciepłym łóżkiem, i bierze śpiącą małą na ręce.
Słyszę, jak na werandzie July szykuje herbatę, i czuję dym pierwszego porannego papierosa taty. Biorę Freda na ramię i wychodzę napić się mocnej herbaty bez cukru, z odrobiną mleka, takiej, jaką lubi mama. Fred dostaje miseczkę mleka.
– Cześć, kurczaczki – mówi tata, nie patrząc na mnie i wciąż paląc. Spogląda na odległe wzgórza, gdzie granica między Rodezją i Mozambikiem stapia się w niebieskoszarą linię, widoczną nawet w mglistym świetle wczesnego poranka.
– Cześć, tato.
– Dobrze spałaś?
– Jak zabita – odpowiadam. – A ty?
Tata coś mruczy, przydeptuje niedopałek, dopija herbatę i wkładając kapelusz, wychodzi na podwórko, by wykorzystać resztki chłodnego nocnego powietrza, które wkrótce zostanie pokonane przez upał dnia (...)
***
Dziś wieczorem nie schodźmy na psy to porywająca opowieść o dzieciństwie spędzonym w Afryce – zniewalająco pięknym, ale i pełnym grozy, beztroskim, choć czasem bolesnym i trudnym. Alexandra Fuller przenikliwie opisuje tamte niespokojne lata i pękającą „bańkę anglocentryzmu”. Z czułością i humorem opowiada losy swojej rodziny, która mimo niechęci do miejscowej ludności, ciężkich warunków życia i niesprzyjającej fortuny nie wyobrażała sobie życia poza Afryką. Choć jest to wspomnienie niespokojnego życia w miejscu często niegościnnym, Fuller potrafi znaleźć śmiech tam, gdzie nie ma z czego się cieszyć.
Książka jest laureatką Winifred Holtby Memorial Prize 2002, była także nominowana do nagrody za debiut przyznawanej przez dziennik „The Guardian”, w 2002 roku uznana została za jedną z najważniejszych książek roku według dziennika „The New York Times”, a w 2003 zdobyła tytuł Książki Roku w kategorii „Literatura faktu” przyznawany przez Amerykańskie Stowarzyszenie Księgarzy w ramach programu Book Sense.
„To nie jest opowieść polityczna ani historia Imperium Brytyjskiego. To opowieść o tym, jak pewna Afrykanka pogodziła się ze skomplikowaną historią swojej rodziny, to historia miłości do tego kontynentu”.
Alexandra Fuller
"Narratorka zawiesza postkolonialną poprawność – podobnie zresztą wszelką inną. Zanim w wieku czternastu lat zje pierwszy posiłek w chacie miejscowej rodziny, unika używania tych samych naczyń co Afrykanie. Na pijaną matkę patrzy z zażenowaniem i bezgraniczną miłością. Niemal umierając z powodu biegunki, przysięga nigdy nie opuścić Afryki. Wcześniej podobne opisy surowego, wycieńczającego, niebezpiecznego, wypełnionego pięknem życia farmerów w koloniach znałam tylko z twórczości Doris Lessing. Wydaje się, że Alexandra Fuller w swej autobiografii jeszcze lepiej panuje nad doświadczeniem własnego życia w czasie rozpadu kolonialnego porządku." Inga Iwasiów
"To nie jest książka, którą czyta się tylko raz, lecz opowieść tak piękna, że można się w niej zagłębiać bez końca." „Newsweek”
"W tym wrażliwym, poruszającym, a nawet można powiedzieć, zachwycającym opisie podróży przez dzieciństwo białej Afrykanki obserwujemy narodziny klasyki…" „Publishers Weekly”
"Afrykę ukazaną w tej znakomitej książce niełatwo zapomnieć. To kontynent węży, lampartów, malarii i ludzkiego szaleństwa, okrutny, a jednocześnie pulsujący życiem — lecz mimo to, choć może właśnie dlatego, idealny, by tam dorastać, przynajmniej wtedy, gdy jest się tak silnym, pełnym pasji, utalentowanym i spostrzegawczym jak Alexandra Fuller." „Chicago Tribune”
"Pasjonujące wspomnienia Fuller pozwalają czytelnikowi zajrzeć w głąb codziennego życia rasistowskiego społeczeństwa w kraju okrutnej polityki, nieznośnego żaru i zapierającego dech w piersiach piękna." „The New York Times”
"Surowa jak niewyprawiona skóra i równie twarda. Wyjątkowo osobisty i bezpośredni charakter tych wspomnień daje im większą siłę, niż mogłyby mieć jakakolwiek socjopolityczna analiza czy interpretacja znawcy." „The Boston Globe”
"Precyzyjny, ostry styl Fuller trzyma czytelnika w skupieniu od pierwszej do ostatniej strony, zmieniając ciekawe życie w literaturę nie do podrobienia. Zawsze szczerze, nigdy krytycznie Fuller kreśli żywy portret swojej matki, budując niezwykłe sceny odsłaniające istotę jej charakteru, nie umniejszając jednak jego złożoności." „The Miami”
"Trudno tę książkę odłożyć i trudno o niej zapomnieć. Styl Fuller jest zwięzły, ale opisuje bogaty kalejdoskop dźwięków i zapachów, mozaikę piękna, przyjemności, tajemnic, szaleństw, zepsucia. To rzecz pełna sprzeczności. Wszystko, czego można chcieć od autobiografii." „Detroit Free Press”