"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Dziś wieczorem nie schodźmy na psy. Afrykańskie dzieciństwo Alexandra Fuller

"Wtedy podjęłam decyzję, by opisać swoje życie takie, jakie było: pełne pasji, cudowne, trudne, męczące, chaotyczne, piękne (...)To opowieść o tym, jak pewna Afrykanka pogodziła się ze skomplikowaną historią swojej rodziny, to historia miłości do tego kontynentu."

Nareszcie coś dobrego.

Świetnie napisane wspomnienia, okraszone mnóstwem zdjęć, które dodatkowo wprowadzają czytelnika w świat autorki.

Opowieść prawdziwa. 

"Dolina symbolizowała szaleństwo tropików tak niebezpieczne dla kruchej psychiki Europejczyka. W ciągu jednej nocy to miejsce mogło doprowadzić człowieka do utraty zmysłów, jeśli był biały i w ciągłych nerwach. Tak jak my."

O ludziach, którzy kochali siebie i kochali zwierzęta. Kochali Afrykę. Biali Afrykanie.
"Przyjechałam do Rodezji w Afryce. Z Derbyshire w Anglii. Miałam dwa lata, byłam zdziwiona i ledwie mówiłam pierwszym, dziecinnym angielskim. Moje płuca zaskoczyło gęste, gorące, wilgotne powietrze."

Czasami smutna. 
"Nikt nigdy nie powiedział wprost, w świetle dnia, że jestem odpowiedzialna za śmierć Oliwii i że ta śmierć sprawiła, iż mama z zabawnej pijaczki zmieniła się w szaloną, smutną pijaczkę, a więc jestem odpowiedzialna także i za jej szaleństwo. Nikt nigdy nie powiedział tego jasno i wskazując palcem. Nie musiał."

Czasami bardzo zabawna. 
"Mama nie zabija także pająków, bo podobno to przynosi pecha. Powtarzam jej: - Wydaje mi się, że większego pecha już i tak nie możemy mieć. - Pomyśl w takim razie, o ile byłoby gorzej, gdybyśmy zaczęli zabijać pająki."

Czasami szokująca. 
"Leżałam na kuchennej podłodze, wrzeszczałam, szarpałam się za szorty i wiłam, czekając, aż umrę od trującego jadu czegoś, co mnie ugryzło."

Napisana bardzo dobrze.  Prostym językiem. 

Moim osobistym minusem były fragmenty historyczne i polityczne /nie jestem fanką tych dziedzin/, ale dla miłośników będzie to dodatkowy atut.

Z pewnością przeczytam pozostałe historie tej autorki.

POLECAM!


MOJA OCENA: 7/10


PRZECZYTAJ FRAGMENT!


Ro­de­zja 1976


Mama mówi:
– Nie za­kra­daj­cie się w nocy do na­sze­go po­ko­ju.
Na chod­ni­kach przy łóż­ku ro­dzi­ców leżą na­ła­do­wa­ne strzel­by. Mama mówi:
– Nie budź­cie nas znie­nac­ka, kie­dy śpi­my.
– Dla­cze­go?
– Bo mo­że­my was po­strze­lić.
– Aha.
– Przez po­mył­kę.
– No do­brze. – Rów­nie praw­do­po­dob­ne jest, że po­strze­lą nas spe­cjal­nie. – Do­brze, nie będę tak ro­bić.
Dla­te­go, je­śli bu­dzę się w nocy i po­trze­bu­ję ro­dzi­ców, wo­łam Va­nes­sę, bo ona nie jest uzbro­jo­na.
– Van! Hej, Van! – szep­czę przez cały po­kój, póki się nie obu­dzi. A po­tem musi za­pa­lić świe­cę i od­pro­wa­dzić mnie do ła­zien­ki, gdzie pół­przy­tom­nie siu­siam przy mi­ga­ją­cym żół­tym świe­tle, pod­czas gdy Van trzy­ma pło­mień wy­so­ko, szu­ka­jąc węży, skor­pio­nów i wiel­kich pa­ją­ków.
Bobo ła­du­je strzel­bę
Mama nie za­bi­ja węży, bo, jak twier­dzi, po­ma­ga­ją tę­pić szczu­ry, choć sama ura­to­wa­ła kie­dyś gniaz­do ma­łych my­szek – wy­nio­sła je ze sto­do­ły i po­zwo­li­ła im ro­snąć w mo­jej sza­fie, gdzie wy­gry­zły dziu­ry w na­szych zi­mo­wych kurt­kach. Mama nie za­bi­ja rów­nież skor­pio­nów, tyl­ko ła­pie je i wy­pusz­cza do ba­se­nu, któ­ry póź­niej ja i Va­nes­sa mu­si­my czy­ścić, za­nim wej­dzie­my po­pły­wać. Wy­rzu­ca­my wte­dy skor­pio­ny tak da­le­ko, jak po­tra­fi­my, na brą­zo­wy, przy­wię­dły traw­nik, prze­ga­nia­my kacz­ki i gęsi, a po­tem za­nu­rza­my się szyb­ko w wo­dzie, mimo że ścia­ny są zie­lo­ne i mięk­kie od dłu­gich glo­nów. Mama nie za­bi­ja tak­że pa­ją­ków, bo po­dob­no to przy­no­si pe­cha.
Po­wta­rzam jej:
– Wy­da­je mi się, że więk­sze­go pe­cha już i tak nie mo­że­my mieć.
– Po­myśl w ta­kim ra­zie, o ile by­ło­by go­rzej, gdy­by­śmy za­czę­li za­bi­jać pa­ją­ki.
Kie­dy siu­siam, nie sta­wiam stóp na pod­ło­dze.
– No po­spiesz się, czło­wie­ku.
– Do­brze już, do­brze.
– Si­kasz jak fon­tan­na.
– Na­praw­dę mi się chcia­ło.
Bar­dzo, bar­dzo dłu­go po­wstrzy­my­wa­łam się przed siu­sia­niem i wy­glą­da­łam przez okno, pró­bu­jąc zgad­nąć, ile cza­su zo­sta­ło do świ­tu. Może zdo­ła­ła­bym wy­trzy­mać do rana. Ale za­uwa­żam, że nie­bo ma ko­lor głę­bo­kiej czer­ni i jest bar­dzo ci­cho, co ozna­cza, że je­ste­śmy do­kład­nie w po­ło­wie mię­dzy za­cho­dem i wscho­dem słoń­ca, w po­rze, kie­dy mil­czą na­wet noc­ne zwie­rzę­ta, któ­re po­dob­nie jak te dzien­ne ro­bią so­bie w środ­ku pra­cy prze­rwę na od­po­czy­nek. Nie sły­szę od­de­chu Va­nes­sy – ona tak­że już moc­no śpi. Tata nie chra­pie ani nie krzy­czy przez sen. Mała wciąż leży w ko­ły­sce, czu­ję jej cie­pły za­pach zwie­rząt­ka z mo­krą pie­lu­chą. Do rana jesz­cze bar­dzo da­le­ko.
Va­nes­sa po­da­je mi świe­cę.
– Te­raz ty je prze­ga­niaj – mówi i sia­da na de­sce.
– Wi­dzisz, też ci się chcia­ło.
– Przez cie­bie.
Przez okno wpa­da go­rą­cy wiatr; dzien­ny żar wal­czy z zim­nym noc­nym po­wie­trzem. Ten wiatr uwię­ził aro­ma­ty po­łu­dnia: moc­ny za­pach szam­ba, zie­lo­ne­go my­dła wy­le­wa­ją­ce­go się z mi­sek na ubi­tą czer­wo­ną zie­mię, dymu drzew­ne­go z ognisk pod­grze­wa­ją­cych wodę i psiej kar­my, czy­li go­to­wa­ne­go mię­sa.
Oma­wia­my kwe­stię spusz­cza­nia wody.
– Nie po­win­ny­śmy jej mar­no­wać. – Na­wet gdy nie ma su­szy, wody nie wol­no mar­no­wać, na wy­pa­dek gdy­by su­sza na­de­szła. Tata za­wsze mówi: „Ha­muj­cie się z pa­pie­rem, dzie­cia­ki. I nie spusz­czaj­cie cią­gle tego cho­ler­ne­go ki­bla. Szam­bo nie wy­trzy­ma”.
– Ale tam są dwa siuś­ki.
– I co z tego? To tyl­ko siuś­ki.
– Agh, sis1, czło­wie­ku, ale ju­tro bę­dzie śmier­dzia­ło. A ty si­ka­łaś i si­ka­łaś.
– To nie moja wina.
– Mo­żesz spu­ścić.
– Ty je­steś wyż­sza.
– Ja przy­trzy­mam świe­cę.
Van wy­so­ko pod­no­si świe­cę. Opusz­czam de­skę klo­ze­to­wą, sta­ję na niej, uno­szę ka­wał drew­na przy­kry­wa­ją­cy zbior­nik i się­gam po łań­cu­szek. Mama przy­kle­iła do po­la­na zdję­cie z ma­ga­zy­nu dla pa­nów: blon­d­wło­sa ko­bie­ta w ską­pym ubra­niu z biu­stem jak kro­wie wy­mio­na wy­gi­na się w bar­dzo dziw­nej po­zy­cji, jak­by bo­la­ły ją ple­cy. Zresz­tą pew­nie ją bolą od cię­ża­ru tych pier­si. Zdję­cie wy­cię­to z ma­ga­zy­nu „Sco­pe”.
Nie wol­no nam czy­tać „Sco­pe”.
– Ale dla­cze­go?
– Po­nie­waż nie je­ste­śmy  t a k i m i  ludź­mi – od­po­wia­da mama.
– Ale prze­cież mamy zdję­cie ze „Sco­pe” w to­a­le­cie.
– To taki żart.
– Aha. – I po chwi­li: – Ale jaki żart?
– Prze­stań wy­py­ty­wać.
Ci­sza.
– W ta­kim ra­zie  j a k i m i  my je­ste­śmy ludź­mi?
– Mamy po­cho­dze­nie – od­po­wia­da zde­cy­do­wa­nie mama.
– Aha. – Tak jak mlecz­ne kro­wy i na­sze wy­jąt­ko­we, dro­gie byki o imio­nach Hu­ma­ni, Jack i Bu­la­wayo.
– A to waż­niej­sze niż pie­nią­dze – do­da­je.
Spo­glą­dam na nią z po­wąt­pie­wa­niem i w za­my­śle­niu.
– Wolę mieć pie­nią­dze niż po­cho­dze­nie – oznaj­miam.
– Każ­dy może mieć pie­nią­dze – mówi mama, jak­by pie­nią­dze le­ża­ły so­bie w to­a­le­tach, na przy­kład w skle­pie spo­żyw­czym w Umta­li.
– Ja2, ale my nie mamy.
Mama wzdy­cha.
– Bobo, pró­bu­ję czy­tać.
– A mo­żesz po­czy­tać mnie?
Mama znów wzdy­cha.
– No do­brze – zga­dza się. – Ale tyl­ko je­den roz­dział.
Kie­dy jed­nak od­ry­wa­my się od Księ­cia i że­bra­ka, jest już pora pod­wie­czor­ku.
Zbior­nik gul­go­cze i pry­ska, a po­tem na dół spły­wa ist­ny wo­do­spad, lek­ko prze­le­wa­jąc się przez musz­lę.
– Sis, czło­wie­ku – mówi Va­nes­sa.
Nig­dy nie wiesz, co cię spo­tka, kie­dy spusz­czasz wodę. Cza­sem zbior­nik cał­kiem od­ma­wia po­słu­szeń­stwa, kie­dy in­dziej za­cho­wu­je się agre­syw­nie i woda ochla­pu­je ci sto­py.
Wra­cam za Va­nes­są do sy­pial­ni. Świa­tło świe­cy pada tak, że idzie­my w cał­ko­wi­tą ciem­ność ośle­pio­ne bla­skiem, nie do­strze­ga­jąc wła­snych stóp. Dla­te­go jed­no­cze­śnie do­sta­je­my gę­siej skór­ki i w tym sa­mym mo­men­cie czu­je­my, jak wło­sy na kar­ku sta­ją nam dęba. Po­zwa­la­my, żeby strach przed wy­ima­gi­no­wa­nym ter­ro­ry­stą nas po­ko­nał. Świe­ca ga­śnie. Bie­gnie­my do po­ko­ju, rzu­ca­my się do łó­żek i pod­wi­ja­my pod sie­bie sto­py. Obie sa­pie­my ner­wo­wo, czu­jąc się jak idiot­ki, i pró­bu­je­my uspo­ko­ić od­dech, jak­by­śmy wca­le się nie bały.
Va­nes­sa mówi:
– Pod two­im łóż­kiem jest ter­ro­ry­sta, wi­dzę go.
– Wca­le nie, jak mo­żesz go wi­dzieć, sko­ro świe­ca zga­sła?
– Stru­ze fact3.
Za­czy­nam pła­kać.
– Rany, prze­cież żar­tu­ję.
Pła­czę co­raz gło­śniej.
– Ci­szej, czło­wie­ku. Obu­dzisz Oli­vię. Obu­dzisz ro­dzi­ców.
To wła­śnie pró­bu­ję zro­bić, ale tak, by mnie nie po­strze­li­li. Chcę, by wszy­scy się obu­dzi­li, za­czę­li ha­ła­so­wać i prze­go­ni­li ter­ro­ry­stę spod mo­je­go łóż­ka.
– Masz – mówi Van. – Je­śli prze­sta­niesz pła­kać, mo­żesz spać z Fre­dem.
Prze­sta­ję pła­kać, Va­nes­sa prze­cho­dzi po go­łej be­to­no­wej pod­ło­dze i przy­no­si mi śpią­ce­go kota zwi­nię­te­go w kłę­bek. Kła­dzie go na po­dusz­ce, a ja wy­cią­gam rękę w stro­nę drżą­ce­go, mru­czą­ce­go cia­ła. Fred od­naj­du­je pła­tek mo­je­go ucha i za­czy­na go ssać. Robi to za­wsze wszyst­kim w ro­dzi­nie. I zmie­nia wło­sy w oko­li­cy uszu w cien­kie, śli­skie, splą­ta­ne pa­sem­ka.
Mama mówi:
– Nic dziw­ne­go, że cią­gle ma­cie ro­ba­ki.
Nie śpię, tyl­ko leżę, przy­tu­la­jąc kota, i cze­kam. Do po­ko­ju wkra­da się afry­kań­ski świt, przy­no­sząc ha­ła­sy zwie­rząt, słu­żą­cych, taty, któ­ry wstał i bu­dzi do ży­cia kasz­lą­cy trak­tor w warsz­ta­cie. Kury ban­tam­ki za­czy­na­ją gda­kać i wy­cią­ga­ją szy­je, wy­grze­bu­jąc się z żer­dzi scho­wa­nych w drze­wach za ła­zien­ką, a po­tem zer­ka­ją na swo­je od­bi­cia w szy­bie. Do po­ko­ju wcho­dzi mama, pach­ną­ca ma­ścią Vick Va­po­Rub, her­ba­tą i cie­płym łóż­kiem, i bie­rze śpią­cą małą na ręce.
Sły­szę, jak na we­ran­dzie July szy­ku­je her­ba­tę, i czu­ję dym pierw­sze­go po­ran­ne­go pa­pie­ro­sa taty. Bio­rę Fre­da na ra­mię i wy­cho­dzę na­pić się moc­nej her­ba­ty bez cu­kru, z odro­bi­ną mle­ka, ta­kiej, jaką lubi mama. Fred do­sta­je mi­secz­kę mle­ka.
– Cześć, kur­czacz­ki – mówi tata, nie pa­trząc na mnie i wciąż pa­ląc. Spo­glą­da na od­le­głe wzgó­rza, gdzie gra­ni­ca mię­dzy Ro­de­zją i Mo­zam­bi­kiem sta­pia się w nie­bie­sko­sza­rą li­nię, wi­docz­ną na­wet w mgli­stym świe­tle wcze­sne­go po­ran­ka.
– Cześć, tato.
– Do­brze spa­łaś?
– Jak za­bi­ta – od­po­wia­dam. – A ty?
Tata coś mru­czy, przy­dep­tu­je nie­do­pa­łek, do­pi­ja her­ba­tę i wkła­da­jąc ka­pe­lusz, wy­cho­dzi na po­dwór­ko, by wy­ko­rzy­stać reszt­ki chłod­ne­go noc­ne­go po­wie­trza, któ­re wkrót­ce zo­sta­nie po­ko­na­ne przez upał dnia (...)


***
Dziś wieczorem nie schodźmy na psy to porywająca opowieść o dzieciństwie spędzonym w Afryce – zniewalająco pięknym, ale i pełnym grozy, beztroskim, choć czasem bolesnym i trudnym. Alexandra Fuller przenikliwie opisuje tamte niespokojne lata i pękającą „bańkę anglocentryzmu”. Z czułością i humorem opowiada losy swojej rodziny, która mimo niechęci do miejscowej ludności, ciężkich warunków życia i niesprzyjającej fortuny nie wyobrażała sobie życia poza Afryką. Choć jest to wspomnienie niespokojnego życia w miejscu często niegościnnym, Fuller potrafi znaleźć śmiech tam, gdzie nie ma z czego się cieszyć.
Książka jest laureatką Winifred Holtby Memorial Prize 2002, była także nominowana do nagrody za debiut przyznawanej przez dziennik „The Guardian”, w 2002 roku uznana została za jedną z najważniejszych książek roku według dziennika „The New York Times”, a w 2003 zdobyła tytuł Książki Roku w kategorii „Literatura faktu” przyznawany przez Amerykańskie Stowarzyszenie Księgarzy w ramach programu Book Sense.
„To nie jest opowieść polityczna ani historia Imperium Brytyjskiego. To opowieść o tym, jak pewna Afrykanka pogodziła się ze skomplikowaną historią swojej rodziny, to historia miłości do tego kontynentu”.
Alexandra Fuller
"Narratorka zawiesza postkolonialną poprawność – podobnie zresztą wszelką inną. Zanim w wieku czternastu lat zje pierwszy posiłek w chacie miejscowej rodziny, unika używania tych samych naczyń co Afrykanie. Na pijaną matkę patrzy z zażenowaniem i bezgraniczną miłością. Niemal umierając z powodu biegunki, przysięga nigdy nie opuścić Afryki. Wcześniej podobne opisy surowego, wycieńczającego, niebezpiecznego, wypełnionego pięknem życia farmerów w koloniach znałam tylko z twórczości Doris Lessing. Wydaje się, że Alexandra Fuller w swej autobiografii jeszcze lepiej panuje nad doświadczeniem własnego życia w czasie rozpadu kolonialnego porządku." Inga Iwasiów
"To nie jest książka, którą czyta się tylko raz, lecz opowieść tak piękna, że można się w niej zagłębiać bez końca." „Newsweek”
"W tym wrażliwym, poruszającym, a nawet można powiedzieć, zachwycającym opisie podróży przez dzieciństwo białej Afrykanki obserwujemy narodziny klasyki…" „Publishers Weekly”
"Afrykę ukazaną w tej znakomitej książce niełatwo zapomnieć. To kontynent węży, lampartów, malarii i ludzkiego szaleństwa, okrutny, a jednocześnie pulsujący życiem — lecz mimo to, choć może właśnie dlatego, idealny, by tam dorastać, przynajmniej wtedy, gdy jest się tak silnym, pełnym pasji, utalentowanym i spostrzegawczym jak Alexandra Fuller." „Chicago Tribune”
"Pasjonujące wspomnienia Fuller pozwalają czytelnikowi zajrzeć w głąb codziennego życia rasistowskiego społeczeństwa w kraju okrutnej polityki, nieznośnego żaru i zapierającego dech w piersiach piękna." „The New York Times”
"Surowa jak niewyprawiona skóra i równie twarda. Wyjątkowo osobisty i bezpośredni charakter tych wspomnień daje im większą siłę, niż mogłyby mieć jakakolwiek socjopolityczna analiza czy interpretacja znawcy." „The Boston Globe”
"Precyzyjny, ostry styl Fuller trzyma czytelnika w skupieniu od pierwszej do ostatniej strony, zmieniając ciekawe życie w literaturę nie do podrobienia. Zawsze szczerze, nigdy krytycznie Fuller kreśli żywy portret swojej matki, budując niezwykłe sceny odsłaniające istotę jej charakteru, nie umniejszając jednak jego złożoności." „The Miami”
"Trudno tę książkę odłożyć i trudno o niej zapomnieć. Styl Fuller jest zwięzły, ale opisuje bogaty kalejdoskop dźwięków i zapachów, mozaikę piękna, przyjemności, tajemnic, szaleństw, zepsucia. To rzecz pełna sprzeczności. Wszystko, czego można chcieć od autobiografii." „Detroit Free Press”











Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger