"Ta krągła dama w ogniu białym, Księżycem wśród śmiertelnych zwana."
I jak to bywa z prawie klasykami - super nastrój, ciutkę przypominający Drakulę Stokera.
Narracja, jak już się nią przesiąknie, też nie puszcza czytelnika:)
Polecam, ekranizacja też bardzo klimatyczna.
I nie - to nie jest wilkołak rodem ze Zmierzchu...
MOJA OCENA: 8/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Prolog
Łowy
nigdy
się nie kończą. Tak jak głód.
Przez
cztery miliardy lat polowała nocą, nad światem, który
obracał
się i zmieniał. Bogini Łowów jest blada i głodna, jej
złowrogie
oko czujne, zęby gotowe kąsać. Usta aż do bólu pragną smaku
życia spływającego w gardło. Gwiazdy umykają przed
nią
niczym owce. W pełni swojej potęgi włada całym mocnym niebem.
W
nowiu, kiedy Bogini Łowów śpi, stada gwiazd wracają na swoje
bezkresne pastwiska, za
każdym
razem przekonane, że
bestia
odeszła. Nieprzygotowane na jej powrót - lśniącej, jasnej i znów
głodnej, polującej.
Wiecznie
głodnej.
I
wiecznie
polującej.
Blackmoor,
Anglia, rok 1891
Zatrzymał
się na ścieżce biegnącej na szczyt urwiska i
przez
splątane palce bezlistnych drzew spojrzał na niebo.
Chmury
były rzadkie, a nocny wiatr rozgarniał je, odsłaniając
księżyc - olbrzymi i jasny, zimny, biały krąg dominujący nad
niebem. Tylko on świecił, wszystkie gwiazdy i planety umknęły
przed jego surowym obliczem.
Ben
Talbot stał na ścieżce dłuższą chwilę. Trzymał latarnię,
usta miał rozdziawione. Oglądał księżyc w stu różnych
puszczach, na polach daleko od miast, na pokładach statków
zagubionych wśród bezmiaru mórz - ale za każdym razem, kiedy
widział go w pełni, z wrażenia nieruchomiał. Oszołomiony
jego potęgą... i pięknem.
Zamknął
oczy, starając się skupić na ważniejszych sprawach. Nie
przyszedł tu gapić się w niebo. Ale kiedy przypomniał sobie
o celu wyprawy, poczuł ukłucie w piersi. Pełny lęku odwrócił
się i ruszył ostrożnie wzdłuż wodospadu, opadającego z rykiem
do niewidocznej sadzawki w dole. Szedł po spękanej ścieżce, aż
znalazł się u podnóża urwiska. Przystanął i się obejrzał.
Potem spojrzał przed siebie, między gęste cisy. Dawno już
zarosły ścieżkę - potrzaskały kamienie korzeniami,
zatrzymując się dopiero na ścianie klifu. Były bardzo stare -
niektóre zasadzili Rzymianie - a mimo to wciąż stały dumnie
wyprostowane, sięgając sklepienia niebios. Ben podniósł latarnię,
poświecił w jedną i w drugą stronę, aż odnalazł ścieżkę -
ciemny tunel utworzony przez splątane gałęzie drzew.
Pokiwał
głową. Tb musiała być właściwa droga, chociaż ostatnio szedł
przez te lasy tak dawno temu, że wszystko wydawało mu się
nowe i nieznane. To, jak mały chłopiec widzi puszczę, i to, jak
pamięta ją dorosły mężczyzna, to dwie różne rzeczy.
Ruszył
naprzód, zginając wysokie ciało prawie w pół, żeby zmieścić
się w tunelu. Po kilku krokach iglaste sklepienie uniosło się
łagodnie i Ben mógł się wyprostować. Nie skończył jeszcze
czterdziestu lat, był silny. Mimo to nerwy miał napięte. Kiedy był
mały, razem z bratem przychodzili tu tysiące
razy,
ale nigdy w środku nocy. Może to właśnie przez zmieniający
percepcję mrok wszystko wydawało się nierzeczywiste i
nieznane. Niepewnym krokiem, z mocno bijącym sercem, ruszył
naprzód.
Korytarz
cisów kończył się polaną. Ben znów przystanął, chcąc się
upewnić, że idzie we właściwym kierunku. Podniósł latarnię,
żeby lepiej widzieć...
Trzask!
Coś
przebiło się za nim przez wyschnięte zarośla. Obrócił się
gwałtownie i odskoczył w bok. Serce tłukło mu się w piersi jak
oszalałe. Coś poruszało się w krzakach...
-
Co, do diabła? Ben zesztywniał, gotowy walczyć lub uciekać.
Wyciągnął przed siebie latarnię - źródło światła i
talizman. Drugą ręką wymacał przy pasie żeglarski nóż o
długiej klindze, ostrej jak brzytwa. Kiedy zacisnął palce na
rękojeści, poczuł, że wraca mu pewność siebie. W ciemności
wciąż coś się poruszało.
Ben
powoli wyciągnął nóż, trzymając go za sobą, tak aby w
polerowanej stali ostrza nie odbijało się światło latarni. To coś
było coraz bliżej.
Wysunął
nóż z pochwy i powoli ugiął kolana. Skoro musiał walczyć,
to zamierzał zrobić to, jak należy. Coraz bliżej.
-
No chodź, bydlaku - mruknął, mocniej chwytając nóż. Zamierzał
ciąć szeroko. Pchnięcie to ruch głupców, ostrze uwięzione w
ciele. Ben wiedział, że szybkie cięcia potrafią utrzymać na
dystans nawet dużego psa czy dzika.
Nagle
istota wypadła z zarośli i skoczyła prosto na niego, Ben ryknął
ze strachu i wściekłości, unosząc nóż. Stworzenie znalazło się
w kręgu światła latarni... Mężczyzna cofnął się o krok, a z
piersi wyrwał mu się śmiech.
To
tylko bażant. Tłusty i piękny, zupełnie zignorował potężnego
człowieka z wielkim nożem. Łopocąc skrzydłami, popędził
tunelem ciosów.
-
Niech
to diabli! - sapnął Ben i wepchnął nóż z powrotem do
pochwy. - Przeklęte ptaszysko - krzyknął za bażantem. -
Głupiec - powiedział sam do siebie.
Ze
smutnym uśmiechem pokręcił głową, odwrócił się i odszukał
ścieżkę. Dziesięć kroków dalej latarnia zamigotała. Płomień
przygasł na chwilę, zanim znów się rozpalił, potrząśnięty.
Ben przyjrzał się latarni. Niedługo się wypali, pomyślał.
Chwycił pierwszą latarnię, jaką znalazł, i nie sprawdził, ile
jest w niej nafty.
-
Ty
przeklęty głupcze - powtórzył. Nie pierwszy raz pośpiech
zadziałał przeciwko niemu.
Zawahał
się i obejrzał za siebie. Spokój na powrót zawładnął
cienistym krajobrazem, a noc wydała się ciemniejsza i mniej
znajoma. Cisza była jak żywa istota i Ben czuł, że mu się
przygląda.
-
Jesteś
tam? - Chciał zawołać, ale mimowolnie zniżył głos do szeptu.
Nikt
nie odpowiedział, ale wciąż miał wrażenie, że jest obserwowany,
jakby patrzyły na niego znajome oczy. Odchrząknął i podniósł
głos.
-
Wyjdź
- wrzasnął. - Musimy porozmawiać! Nic.
Płomień
latarni znów zamigotał i Ben zrozumiał, że jeśli szybko nie
znajdzie tego, kogo szuka, zgubi się w ciemnościach.
Spojrzał
w górę. Przez gęste sklepienie gałęzi widać było
przypominającą szron bladość. Dotyk księżyca na drzewach. Ben
pokiwał głową. Jeśli straci latarnię, drogę powrotną
odnajdzie, wychodząc wyżej. Księżyc świecił tak jasno, że
można by przy nim czytać, i dopiero co zaczął swoje łowy na
niebie. Ben miał przed sobą wiele godzin jasności, a Talbot
Hall nie było wcale tak daleko.
Mimo
to... Myśl o braku światła, choćby chwilowym, onieśmielała. Ben
wyprostował się i głęboko odetchnął.
Przy
pierwszym kroku latarnia znów zamigotała.
-
Nie
gaśnij - mruknął. Płomyczek jakby się uspokoił na te słowa.
Zachęcony tym, Ben znów ruszył do przodu. Latarnia, chyba
chcąc z niego zakpić, prawie zgasła.
Talbot
przygryzł wargę. Światło księżyca pozwoli mu wrócić, ale
nie znajdzie przy nim tego, czego szuka. Może lepiej dać sobie
spokój i wrócić jutro. Potrząsnął latarnią i gdy płomyk
zapłonął jaśniej, dostrzegł jakieś poruszenie po lewej -błysk
księżyca na czymś, co poruszało się wśród drzew.
-
Co,
u diabła?
Próbował
wypatrzyć to coś w gęstwinie, ale już zniknęło. Usłyszał
szmer, odwrócił się. Znów coś mu mignęło. Nagle jakiś ciemny,
rozmazany kształt ruszył na niego z ogromną szybkością. Gdy go
mijał, Ben usłyszał dziwny odgłos - jakby ktoś rozdzierał
płachtę materiału.
Latarnia
uderzyła o ubitą ziemię i potoczyła się w bok. Chwiejny płomyk
na chwilę rozbłysł. Siła pchnięcia obróciła Bena. Gapił
się tępo w niewłaściwą stronę, mrugając wytrzeszczonymi
oczami. Świat skurczył się do otulającej go ciemności. Talbot
usłyszał cichy szelest deszczu, jedna kropla,
druga...
Spojrzał w górę, zdziwiony, że nie czuje deszczu na
twarzy.
Niebo nad drzewami było czyste.
Uśmiechnął
się krzywo do księżyca, nie rozumiejąc, jak w laką noc może
padać. A potem popatrzył na krople rozpryskujące się dokoła.
Ciemny deszcz. Czarny w świetle księżyca. Lśniący jak olej,
pachnący świeżo ciętą miedzią. Ben otworzył usta,
żeby
skomentować jakoś ten dziwny deszcz, padający z
jego własnego
ciała, ale nie zdołał wydobyć głosu.
Usłyszał
cichy odgłos, ktoś stąpał po mokrych liściach, A kiedy się
obejrzał, zobaczył dziwną stopę. Dziwną, bosą, powykrzywianą.
Nieludzką. Ale i nie zwierzęcą. Podniósł wzrok i ujrzał oczy
tego, co stało obok niego. To nie były oczy człowieka,
którego szukał. Były wielkie i żółte jak księżyc w porze
żniw. Patrzyły na niego złowrogo i Ben poczuł, że serce staje mu
w piersi.
Zrozumienie
uderzyło go mocniej niż cios, który wytrącił mu latarnię.
Wrzasnął,
a potem rzucił się do ucieczki.
Jego
żołądek był pełen rozpalonego żelaza. Przedzierając się przez
krzaki, chwycił się obiema rękami za brzuch. Jego palce zacisnęły
się na mokrych, wylewających się trzewiach. Umysł nie chciał
pogodzić się z rzeczywistością, odrzucał to, co mu zrobiono.
Pogodzić się znaczyło pozwolić na to okropieństwo, a tego nie
mógł zrobić.
Biegł.
Potykał się, zataczał, zostawiając za sobą coraz szerszy,
czerwony ślad. Słyszał tylko własne rozpaczliwe sapanie i tupot
stóp na listowiu. Ale był pewien, że coś go śledzi. Nie biegnie.
Czai się.
-
Boże... - wy dyszał, ale głos mu się rwał. Zaryzykował
spojrzenie za siebie. Tylko jedno.
Nic
nie zobaczył. Księżyc malował korytarz wśród drzew upiornym
światłem, ale nic się tam nie poruszało oprócz gałęzi,
które Ben potrącił.
-
Proszę - szepnął. Modlił się o szansę. Znów spojrzał przed
siebie.
Stało
przed nim. Uderzył w stwora i poleciał w tył.
Z
przerażeniem zrozumiał, że to coś obeszło go dookoła. Nie
ścigało... kpiło z niego. Bawiło się nim.
Istota
rzuciła się naprzód z zawrotną szybkością i Ben poczuł,
że na policzku wykwitają mu linie ognia. Gorąca krew polała się
z ran, pociekła do ust i po szyi.
Odwrócił
się i pobiegł prosto przed siebie przez gęste zarośla.
Nogi
miał jak z żelaza, ale siłą woli zmuszał stopy do ruchu.
Krzaki nagle się przerzedziły i wybiegł na niewielką polanę
u stóp urwiska. Pośród splątanej trawy jasne kamienne stopnie
prowadziły do masywnych drzwi.
Ben
rozpoznał to miejsce. Znalazł się przy mauzoleum wykutym w skale
urwiska. Patrzyły na niego starożytne rzeźby. zapomnianych bogów
i bezimiennych królów. Olbrzymie wrota z brązu okute były
grubymi, krzyżującymi się żelaznymi listwami. Panele między
okuciami pokrywały zawiłe teksty modlitw i zaklęć tak
starych, że większość została zapomniana.
W
umyśle Bena zabłysła nadzieja i pobiegł w tamtą stronę. Za
sobą, w lesie, słyszał istotę przedzierającą się przez krzaki.
Uniósł stopę na pierwszy stopień - choć ważyła tyle, co blok
skalny - ale kiedy próbował podnieść drugą, nie mógł. Z
krzykiem bólu i porażki runął na schody.
Jednak
nawet wtedy Ben Talbot się nie poddał. Pełzł dalej, zostawiając
za sobą czarno czerwony ślad jak krwawy ślimak. Wrota były
blisko, otwarte. Gdyby tylko udało mu się do nich dotrzeć, mógłby
wciągnąć się do środka i je zatrzasnąć. Te wielkie drzwi
powstrzymałyby samo piekło.
Nagle
usłyszał drapanie pazurów na kamiennych stopniach i zrozumiał, że
nie zdoła dotrzeć do schronienia. Drętwiejącymi palcami
sięgnął po nóż, ale istota wyrosła nad nim olbrzymia i
straszna. Ostrze ze szczękiem spadło na zimne kamienie.
Ben
słyszał, jak umiera. Widział rozdzierające go, uderzające z
błyskawiczną prędkością pazury. Słyszał, jak pęka jego
ubranie, jak trzaskają rozrywane ciało i ścięgna, jak szpony
zgrzytają na kościach. Słyszał to wszystko jakby z oddali, nie
czując bólu, który musiał wstrząsać jego nerwami. Słyszał,
ale nie czuł. Więź łącząca go z poszarpanym ciałem stawała
się coraz słabsza.
Istota
pochyliła
się nad nim i zobaczył te straszliwe żółte ślepia.
Zobaczył
w nich własne odbicie.
Nagle bestia
przestała go rozszarpywać i odbiegła w noc. Ben patrzył na nią,
jakby był zaledwie widzem makabrycznego przedstawienia. To nie jest
prawda, to nie jest on. Powiew nocnego wiatru rozsunął gałęzie i
nad urwiskiem pojawiła się rozkrzyczana twarz Bogini Nocy. Księżyc,
w całej swojej obłąkanej chwale.
Na
jego tle, na skraju urwiska, Ben zobaczył stworzenie, które na
niego polowało. Istotę, która go zabiła. Olbrzymią,
zniekształconą, niesamowitą sylwetkę na tle nieba.
-
Nie... - wycharczał, kiedy to coś na urwisku odwróciło się i
znikło, uciekając w świat. - Nie.
Ale
tego protestu nie usłyszał nikt oprócz niego. Ciemność,
która skradała się ze wszystkich stron, była czarna i bezkresna.
Ostatnią rzeczą, jaką usłyszał, był przeciągły, straszny
skowyt bestii, który wzbił się w nocne niebo z puszczy.
Nad
światem pełny, biały księżyc przyglądał się temu wszystkiemu
w triumfie i chwale (...)
***
Szczęśliwe życie Lawrence’a Talbota skończyło się tej nocy, kiedy umarła jego matka. Chłopak opuścił wiktoriański dwór, by szukać zapomnienia w dalekiej Ameryce. Po latach powraca w rodzinne strony – i odkrywa, że okolicą rządzi strach. Krążą pogłoski o krwiożerczej bestii. Lecz Lawrence’a stokroć bardziej przeraża tajemnicza siła, która wzywa go do lasu przy pełni księżyca…
EKRANIZACJA
/KLIKNIJ ZDJĘCIE/
TRAILER