"Wszystkie postacie, które stwarzam w myślach od czasu tego opowiadania, stają się realne. Widzę je, mogę je obserwować, a czasem nawet z nimi rozmawiać. Wymyślam je i już po chwili wkraczają w moje życie. To moja choroba, doktorze Larenz. To mój problem. To jest właśnie ta indywidualna cecha mojej rzekomej schizofrenii."
Bardzo naciągana ta historyjka była, ale tego pana czyta się bardzo dobrze, choć tym razem balonik absurdu napompował dość pokaźnie...:)
Mile spędzony czas, z półuśmiechem na ustach:)
nie wiem, czy takie emocje powinien wywoływać dobry thriller... XD
MOJA OCENA: 6/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Prolog
Kiedy minęło pół godziny, wiedział, że już nigdy nie zobaczy córki. Otworzyła drzwi, jeszcze raz na chwilę odwróciła się do niego i weszła do gabinetu. Josephine, jego mała dwunastoletnia córka, już nigdy stamtąd nie wyjdzie. Był tego pewien. Już nigdy nie uśmiechnie się do niego, kiedy będzie ją kładł spać. Viktor już nigdy nie zgasi kolorowej lampki na nocnym stoliku, kiedy jego córka zaśnie. A jej przeraźliwe krzyki już nigdy nie obudzą go w środku nocy.
Ta świadomość spadła na niego jak grom z jasnego nieba.
Kiedy wstawał, poczuł, że jego ciało wolałoby nie ruszać się z chybotliwego plastikowego krzesła. Nie zdziwiłby się, gdyby nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Gdyby padł jak długi na zniszczony parkiet poczekalni. Dokładnie między tęgą pacjentką cierpiącą na łuszczycę a stolikiem, na którym leżały stare pisma ilustrowane. Nie było mu jednak dane doświadczyć łaski omdlenia. Nie stracił świadomości.
W nagłych wypadkach przyjmujemy
pacjentów poza kolejnością
Tabliczka informacyjna na obitych białą skórą drzwiach do gabinetu alergologa rozpłynęła mu się przed oczami.
Doktor Grohlke był przyjacielem rodziny i lekarzem numer dwadzieścia dwa. Viktor Larenz sporządził listę lekarzy. Dwudziestu jeden przed nim nie potrafiło nic znaleźć. Zupełnie nic.
Pierwszy z nich, lekarz pogotowia, przyjechał w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, kiedy w ich posiadłości na berlińskiej wyspie Schwanenwerder odbywało się spotkanie rodzinne. Dokładnie jedenaście miesięcy temu. Najpierw wszyscy sądzili, że Josephine tylko zatruła się świątecznym fondue. W nocy kilka razy wymiotowała, a potem dostała biegunki. Jego żona Isabell wezwała prywatne pogotowie, a Viktor zniósł Josy, ubraną w cienką batystową koszulę nocną, do salonu. Jeszcze dziś czuł jej chude rączki, kiedy o tym myślał. Jedną objęła go za szyję, szukając pomocy, w drugiej mocno ściskała ulubionego pluszaka, niebieskiego kota Nepomuka. Pod surowym spojrzeniem zebranych wokół krewnych lekarz osłuchał wątłą klatkę piersiową dziewczynki, podłączył kroplówkę z elektrolitami i przepisał środek homeopatyczny.
– Niewielka infekcja żołądkowo-jelitowa. Właśnie grasuje w mieście. Ale nie ma się co martwić! Wszystko będzie dobrze. – Tymi słowami lekarz się pożegnał. Wszystko będzie dobrze. Kłamał.
Viktor stał przed gabinetem doktora Grohlkego. Kiedy chciał otworzyć ciężkie drzwi, nie był w stanie wykrzesać z siebie tyle sił, aby nacisnąć klamkę. W pierwszej chwili pomyślał, że stres, jaki przeżył w ciągu ostatnich godzin, odebrał mu całą energię. Po chwili jednak uświadomił sobie, że drzwi są zamknięte. Ktoś zaryglował je od środka.
Odwrócił się gwałtownie i miał uczucie, że widzi otaczającą go rzeczywistość jak na przesuwających się przed oczami w zwolnionym tempie pojedynczych klatkach filmu. Wszystko docierało do jego mózgu przesunięte w czasie i w postaci oderwanych od siebie obrazów: zdjęcia irlandzkich krajobrazów na ścianach poczekalni, pokryty kurzem figowiec w niszy przy oknie i kobieta z łuszczycą siedząca na krześle. Larenz ostatni raz szarpnął klamką i powlókł się przez poczekalnię do wyjścia. Korytarz był w dalszym ciągu potwornie zatłoczony. Jakby doktor Grohlke był jedynym lekarzem w Berlinie.
Viktor powoli podszedł do recepcji. Jakiś młodzieniec z rzucającym się w oczy trądzikiem na twarzy czekał na wystawienie recepty, ale Larenz niegrzecznie odepchnął go na bok i natychmniast zaczął mówić do rejestratorki. Znał Marię ze swoich wcześniejszych wizyt. Kiedy przed pół godziną wszedł tutaj z Josy, jeszcze jej nie było. Teraz ucieszył się, że zastępująca ją osoba najwidoczniej ma przerwę lub skierowano ją do innych zajęć. Maria miała dopiero dwadzieścia kilka lat i wyglądała jak dość korpulentny bramkarz żeńskiej drużyny piłkarskiej, ale sama była matką małej córeczki. Na pewno mu pomoże.
– Muszę natychmiast tam wejść i ją zobaczyć – powiedział głośniej, niż zamierzał.
– O, dzień dobry, doktorze Larenz, cieszę się, że znowu pana widzę. – Maria od razu poznała psychiatrę. Co prawda dawno go tu nie było, ale wystarczająco często widywała jego charakterystyczną twarz w telewizji i czasopismach. Był ulubionym gościem rozmaitych talk-show. Nie tylko z powodu atrakcyjnego wyglądu, ale również interesującego, zrozumiałego dla laików sposobu objaśniania skomplikowanych problemów psychicznych. Dzisiaj jednak mówił bardzo nieskładnie.
– Muszę natychmiast zobaczyć się z córką!
Chłopak, którego odepchnął na bok, instynktownie wyczuł, że z tym człowiekiem jest coś nie w porządku, i odsunął się jeszcze krok dalej. Maria również wyglądała na zbitą z tropu i starała się nie stracić zwyczajowego, wyćwiczonego uśmiechu.
– Niestety, nie rozumiem, o czym pan mówi, doktorze Larenz – powiedziała i nerwowo dotknęła lewej brwi. Normalnie w tym miejscu miała piercing, który zawsze skubała, kiedy była zdenerwowana. Jednak jej szef, doktor Grohlke, był bardzo konserwatywny i w pracy musiała wyjmować srebrny sztyfcik.
– Czy Josephine miała na dzisiaj wyznaczoną wizytę? – próbowała się upewnić.
Larenz otworzył usta, żeby wyrzucić z siebie odpowiedź, ale powstrzymał się, nie wydając głosu. Oczywiście, że miała dziś wizytę. Isabell uzgodniła ją telefonicznie na konkretną godzinę. Dlatego przywiózł tu Josy. Jak zawsze.
– Tato, kto to jest alergolog? – zapytała go jeszcze w samochodzie. – Czy on przepowiada pogodę?
– Nie, myszko. Pogodę przepowiada meteorolog. – Patrzył na nią we wstecznym lusterku i bardzo chciał móc pogłaskać ją po jasnych włosach. Wydała mu się tak krucha. Jak anioł na japońskiej bibułce.
– Alergolog leczy ludzi, którym nie wolno mieć styczności z pewnymi substancjami, ponieważ wtedy chorują.
– Możliwe – powiedział. Mam nadzieję, pomyślał. Byłaby to przynajmniej diagnoza. Jakiś początek. Niewyjaśnione objawy jej choroby zdążyły zapanować nad życiem całej rodziny. Josy już od pół roku nie chodziła do szkoły. Konwulsje występowały przeważnie tak nagle i nieregularnie, że nie wytrzymałaby długo w żadnej klasie. Dlatego Isabell pracowała tylko na pół etatu i zorganizowała Josy prywatny tok nauczania. A Viktor zlikwidował swoją praktykę przy Friedrichstrasse, żeby poświęcić cały swój czas córce. Czy może raczej jej lekarzom. Jednak mimo maratonu medycznego, jaki Josy przeszła w ciągu ostatnich tygodni, wszyscy specjaliści, którzy ją konsultowali, okazali się bezradni. Nie potrafili znaleźć wytłumaczenia przyczyn cyklicznie powracających konwulsji Josy połączonych z gorączką, ciągłego zapadania na choroby zakaźne ani nocnych krwawień z nosa. Czasami symptomy były słabsze, niekiedy całkiem znikały, i wtedy rodzina nabierała nadziei. Jednak po krótkiej przerwie wszystko wracało na nowo, przeważnie w formie jeszcze groźniejszych ataków. Jak dotąd interniści, hematolodzy i neurolodzy zdołali jedynie wykluczyć raka, aids, zapalenie wątroby oraz inne znane im choroby zakaźne. Josephine zrobiono nawet test na malarię. Wypadł negatywnie.
Słowa wypowiedziane przez Marię raptownie przywróciły Viktora do rzeczywistości. Zorientował się, że przez cały czas wpatruje się w recepcjonistkę z otwartymi ustami.
– Co pani z nią zrobiła? – Wrócił mu głos i teraz z każdym słowem stawał się bardziej donośny.
– O Josy. Co pani z nią zrobiła?
Larenz wrzeszczał teraz na cały korytarz i rozmowy czekających pacjentów nagle ucichły. Widać było, że Maria nie ma najmniejszego pojęcia, jak sobie poradzić z tą sytuacją. Oczywiście jako recepcjonistka pracująca u doktora Grohlkego była przyzwyczajona do niezwykłych zachowań jego pacjentów. W końcu nie był to prywatny gabinet, a Uhlandstrasse już od dawna nie zaliczała się do najwytworniejszych adresów w Berlinie. W poczekalni zawsze można było się natknąć na prostytutki i narkomanów z pobliskiej Lietzenburger Strasse. I nikt się nie dziwił, kiedy na przykład wychudzony, żyjący z prostytucji nastolatek krzyczał na recepcjonistkę, że nie chce leczyć wysypki, tylko potrzebuje lekarstwa, które uśmierzy jego ból.
Ale ten przypadek był zupełnie, bo doktor Viktor Larenz nie miał przecież na sobie brudnego dresu i dziurawego T-shirta, nie miał też na nogach rozczłapanych adidasów, a jego twarz nie była usiana ropiejącymi pryszczami. Przeciwnie. Wyglądał, jakby określenie „dystyngowany” zostało stworzone specjalnie dla niego: szczupła budowa ciała, wyprostowana postawa, szerokie ramiona, wysokie czoło i ostry podbródek. Chociaż urodził się i dorastał w Berlinie, większość uważała, że ma wygląd hanzeatycki. Brakowało mu tylko szpakowatych włosów na skroniach i klasycznego nosa. Nawet jego kręcone włosy w kolorze drewna tekowego, które ostatnio nieco zapuścił, i skrzywiony nos – bolesne wspomnienie wypadku podczas regat żeglarskich – nie zakłócały ogólnego wrażenia elegancji, dystynkcji i wytworności. Viktor Larenz miał czterdzieści trzy lata. Był mężczyzną, którego wiek trudno ocenić, ale można było mieć pewność, że ma eleganckie chusteczki z haftowanymi inicjałami i nigdy nie nosi przy sobie drobnych. Mężczyzną, którego rzucającą się w oczy bladą cerę tłumaczyła duża liczba nadgodzin spędzonych w pracy.
I właśnie to sprawiało, że sytuacja była dla Marii tak trudna. W końcu nikt nie jest na to przygotowany, że psychiatra z tytułem doktora, który przychodzi ubrany w szyty na miarę garnitur wart dwa tysiące dwieście euro, będzie wykrzykiwał coś podniesionym i załamującym się głosem, dziko gestykulując. I właśnie z tego powodu Maria nie miała zielonego pojęcia, co powinna teraz zrobić.
Larenz odwrócił się w kierunku, skąd dobiegł go głęboki głos. Doktor Grohlke usłyszał hałas w recepcji i wyszedł z gabinetu, żeby zobaczyć, co się dzieje. Chudy i wysoki lekarz w starszym wieku, z włosami w kolorze piasku i głęboko osadzonymi oczami, sprawiał wrażenie nadzwyczaj zaniepokojonego.
– Gdzie jest Josy?! – krzyknął w odpowiedzi Viktor, a doktor Grohlke mimowolnie cofnął się przed swoim przyjacielem. Znał tę rodzinę od prawie dziesięciu lat, ale jeszcze nigdy nie widział Larenza w takim stanie.
– Viktor? Przejdźmy może lepiej do mojego gabinetu i…
Larenz w ogóle go nie słuchał, tylko wpatrywał się w coś ponad ramieniem lekarza. Kiedy zobaczył, że drzwi do gabinetu są lekko uchylone, gwałtownie ruszył do przodu. Kopnął je prawą nogą. Otworzyły się do środka i uderzyły w wózek na kółkach z instrumentami i lekarstwami. Kobieta z łuszczycą leżała na leżance z odsłoniętym torsem. Była tak przerażona, że zapomniała zasłonić piersi.
– Ależ, Viktorze, co w ciebie wstąpiło?! – krzyknął doktor Grohlke za jego plecami, ale Larenz odwrócił się gwałtownie i wybiegł z powrotem z gabinetu, mijając go w drzwiach.
Biegł przez korytarz, otwierając kolejno wszystkie drzwi.
– Josy, gdzie jesteś?! – krzyczał w panice.
Stary alergolog podążał za nim, najszybciej jak potrafił, ale Viktor w ogóle nie zwracał na niego uwagi. Strach odebrał mu rozum.
– Co tam jest?! – krzyknął, kiedy nie mógł otworzyć ostatnich drzwi na lewo od poczekalni.
– Środki czystości. Tylko środki czystości, Viktorze. To nasz magazynek.
– Otwierać! – Viktor jak obłąkany szarpał za klamkę.
– Zaraz, zaraz, posłuchaj mnie…
Doktor Grohlke z niespodziewaną siłą złapał Larenza za ramiona i mocno go przytrzymał.
– Uspokój się, Viktorze! I posłuchaj mnie. W środku nie może być twojej córki, bo dziś przed południem sprzątaczka zabrała klucz i przyjdzie dopiero jutro rano.
Larenz ciężko oddychał i tylko słuchał słów, nie rozumiejąc ich znaczenia.
– Proszę cię, podejdźmy do sprawy logicznie. – Doktor Grohlke rozluźnił uścisk i położył dłoń na ramieniu Viktora.
– Kiedy ostatnio widziałeś córkę?
– Pół godziny temu, tutaj, w poczekalni. – Viktor wyraźnie słyszał swój głos. – Weszła do ciebie.
Stary lekarz z zatroskaniem pokręcił głową i odwrócił się do Marii, która stanęła właśnie obok nich.
– Nie widziałam Josephine – powiedziała do szefa. – I nie miała na dzisiaj umówionej wizyty.
Bzdura, krzyknął w myślach Larenz i złapał się za skronie.
– Przecież Isabell uzgodniła wizytę telefonicznie na konkretną godzinę. Oczywiście, że Maria nie mogła widzieć mojej córki. W recepcji było zastępstwo. Jakiś mężczyzna. Powiedział, żebyśmy usiedli. Josy była taka słaba. Taka wyczerpana. Posadziłem ją w poczekalni i wyszedłem, żeby przynieść jej szklankę wody. A kiedy wróciłem…
– Poza mną nie ma tu innych mężczyzn – przerwał przyjacielowi doktor Grohlke. – Pracują u nas same kobiety.
Viktor bezradnie patrzył w twarz doktora Grohlkego i próbował zrozumieć to, co właśnie usłyszał.
– Nie badałem dzisiaj Josy. Nie było jej u mnie.
Słowa lekarza ścierały się z jakimś przenikliwym, wytrącającym z równowagi dźwiękiem, który Larenz nagle usłyszał w niewielkiej odległości i który stawał się coraz bardziej donośny.
– Czego ode mnie chcecie?! – zawołał rozpaczliwie. – Oczywiście, że weszła do gabinetu. Przecież została wywołana. Byłem obok i słyszałem, jak mężczyzna w recepcji wywołuje jej nazwisko. Dzisiaj sama chciała wejść do gabinetu. Prosiła mnie o to. Właśnie skończyła dwanaście lat, wiecie? Od niedawna zaczęła już zamykać drzwi do łazienki. I dlatego, kiedy wróciłem do poczekalni, pomyślałem, że właśnie weszła do gabinetu.
Viktor otworzył usta i nagle zorientował się, że nie wypowiedział ani jednego z tych słów. Jego umysł pracował jasno, ale widocznie on sam nie był w stanie wyartykułować ani jednego dźwięku. Rozejrzał się nieporadnie i wydało mu się, że widzi świat w zwolnionym tempie. Denerwujący hałas stawał się coraz bardziej przenikliwy i prawie zagłuszał wrzawę wokół niego. Czuł, że wszyscy coś do niego mówią: Maria, doktor Grohlke, a nawet niektórzy pacjenci.
– Nie widziałem Josy od roku. – To były ostatnie słowa doktora Grohlkego, które Viktor wyraźnie usłyszał. I nagle wszystko stało się dla niego jasne. Przez krótką chwilę rozumiał, co się zdarzyło. Przez głowę przemknęła mu straszliwa prawda, ulotna jak sen w momencie przebudzenia. I równie szybko zniknęła. Przez ułamek sekundy rozumiał wszystko. Chorobę Josy. Przyczynę jej wielkiego cierpienia w minionych miesiącach. Nagle zobaczył, co się wydarzyło. Co jej wyrządzono. Poczuł mdłości, kiedy uświadomił sobie, że teraz przyjdzie kolej na niego. Że go znajdą. Wcześniej czy później. Wiedział to. Ale po chwili ta przerażająca świadomość gdzieś mu umknęła. Znowu zniknęła. Bezpowrotnie jak ostatnia kropla wody w odpływie umywalki.
Viktor chwycił się obiema dłońmi za skronie. Przenikliwy, męczący, straszliwy dźwięk dobiegał teraz z bardzo bliska i był nie do wytrzymania. Przypominał skamlenie torturowanej istoty i miał w sobie coś ludzkiego. Zamarł dopiero wówczas, kiedy Viktor po dłuższej chwili zamknął usta (...)
***
Najbardziej przerażająca podróż w głąb ludzkiego umysłu… i jeszcze dalej
„Kiedy minęło pół godziny, wiedział, że już nigdy nie zobaczy córki. Otworzyła drzwi, jeszcze raz na chwilę odwróciła się do niego i weszła do gabinetu. Josephine, jego mała dwunastoletnia córka, już nigdy stamtąd nie wyjdzie. Był tego pewien”. Josy cierpi na tajemniczą chorobę i pewnego dnia znika bez śladu z gabinetu lekarskiego, do którego przywieziono ją na badania. Po czterech latach bezskutecznych poszukiwań córki Victor Larenz, słynny psychiatra, zaszywa się na samotnej targanej sztormami wysepce na Morzu Północnym. Tam odwiedza go piękna nieznajoma – pisarka Anna Spiegel. Ma ona rzadką odmianę schizofrenii: tworzone przez nią postacie powieści stają się dla niej rzeczywiste. A tak się składa, że w jej ostatniej książce pojawia się dziewczynka z niezidentyfi kowaną chorobą, która pewnego dnia znika bez śladu… Czy coś tak niewyobrażalnego może być prawdą? Czyżby urojenia Anny dotyczyły ostatnich dni Josy? Victor Larenz rozpoczyna niebezpieczną terapię tajemniczej pacjentki, która zaprowadzi go do przerażającej prawdy.