"Chyba wtedy pierwszy raz w życiu zrozumiałem, jak błyskawicznie wszystko może się zmienić. To, co wydaje nam się oczywiste, w każdej chwili może nam zostać odebrane."
Czy ja już kiedyś pisałam, że nienawidzę plagiatów?
Ta książka to plagiat.
Plagiat Kinga.
Plagiat TO.
No już tak bezczelny plagiat, że chyba bardziej nie można byłoby tego skopiować... Dobrze, że autorka dała dzieciakom przynajmniej inne imiona...
Pomijając /choć z trudem/ ten fakt - czyta się nieźle, choć zakończenie jak dla mnie wymuszone. Szkoda, że swojego talentu pisarza nie wykorzystała bardziej oryginalnie, tylko pojechała na czyimś sukcesie...
Nie jest to horror, tylko thriller.
Ocena mega obniżona za brak oryginalności!
MOJA OCENA: 6/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Prolog
Głowa dziewczyny spoczywała na niewielkiej stercie pomarańczowo-brązowych liści.
Jej migdałowe oczy patrzyły na korony jaworów, buków i dębów, ale nie widziały nieśmiałych promyków światła, które przebijały się przez gałęzie i pozłacały leśną ściółkę. Powieki nawet nie drgnęły, kiedy lśniące czarne żuki przebiegały po jej źrenicach. Oczy dziewczyny nie widziały nic prócz ciemności.
Nieopodal spod liści wystawała blada dłoń, jakby szukała pomocy, jakiegoś znaku, że nie jest sama. Na próżno. Reszta ciała leżała poza jej zasięgiem, poszczególne fragmenty poukrywane w różnych zakamarkach lasu.
Gdzieś w pobliżu trzasnęła gałązka, głośno jak kapiszon, i z zarośli wyfrunęła chmara ptaków. Ktoś się zbliżał.
Ukląkł obok niewidzącej dziewczyny. Drżącymi palcami delikatnie pogłaskał ją po włosach i zimnym policzku. Potem podniósł głowę, strącił kilka listków przyklejonych do postrzępionych krawędzi szyi, i uważnie włożył ją do plecaka, na którego dnie leżało kilka połamanych kawałków kredy.
Po chwili zastanowienia włożył do środka rękę i zamknął jej powieki. W końcu wstał i odszedł z pakunkiem.
Nazajutrz na miejscu zjawiła się policja i ekipa koronera. Policzyli, sfotografowali, a na koniec zawieźli wszystkie części ciała dziewczyny do kostnicy, gdzie przez parę tygodni czekały na skompletowanie.
Nic takiego się nie stało. Mimo poszukiwań, pytań, apeli i wysiłków detektywów oraz wszystkich okolicznych mieszkańców jej głowa nigdy się nie znalazła i dziewczyny z lasu nikt nie poskładał w całość.
2016
Najlepiej zacząć od początku.
Sęk w tym, że nigdy nie doszliśmy do porozumienia, kiedy to wszystko się zaczęło. Może w dniu, w którym Gruby Gav dostał na urodziny wiadro z kredami? Czy jak zaczęliśmy nimi rysować tajemnicze symbole? Albo kiedy same zaczęły się pojawiać? A może wtedy, kiedy znaleziono pierwsze zwłoki?
Kilka charakterystycznych zdarzeń i pewnie każde z nich można by nazwać początkiem. Ale myślę, że tak naprawdę wszystko zaczęło się w wesołym miasteczku. Tamten dzień pamiętam najlepiej. Oczywiście z powodu Waltzerki, ale też dlatego, że właśnie wtedy nasze życie przestało być normalne.
Jeśli nasz świat był śnieżną kulą ze szkła, to dzień spędzony w wesołym miasteczku był tym, w którym ktoś nią mocno potrząsnął. Nawet jak już piana zniknęła i płatki śniegu opadły, nic nie było takie samo. Nie do końca. Z zewnątrz mogło się wydawać, że nic się nie zmieniło, ale patrząc od środka, wszystko było inne.
Również tego dnia pierwszy raz spotkałem pana Hallorana, więc jeśli mówimy o początkach, to trudno o lepszy niż ten.
1986
Mój tata lubił prognozować pogodę niskim, autorytatywnym głosem, jak prezenterzy telewizyjni. Zawsze był pewien swoich przepowiedni, mimo że na ogół się mylił.
Wyjrzałem przez okno na doskonale błękitne niebo. Było tak jasne, że musiałem zmrużyć oczy.
– Nie wygląda na to – powiedziałem z buzią wypchaną kanapką z serem.
– To dlatego, że nie będzie żadnej burzy. – Mama weszła do kuchni niespodziewanie i bezgłośnie niczym wojownik ninja. – BBC podaje, że będzie słonecznie i ciepło przez cały weekend. I nie mów z pełnymi ustami – dodała.
– Hmm… – odparł tata, jak to miał w zwyczaju, kiedy nie zgadzał się z mamą, ale nie śmiał się z nią spierać.
Zresztą nikt nie śmiał się z nią spierać. Mama była – a właściwie jest do dzisiaj – trochę przerażająca. Wysoka, z krótkimi ciemnymi włosami i piwnymi oczami, które potrafiły wesoło lśnić, ilekroć dobrze się bawiła, ale zachodziły ciemną mgłą, kiedy wpadała w złość (trochę jak w przypadku Niesamowitego Hulka – lepiej było jej nie denerwować).
Mama była lekarką, ale nie taką normalną, która przyszywa ludziom nogi i robi zastrzyki. Tata powiedział mi kiedyś, że „mama pomaga kobietom w tarapatach”. Nie wyjaśnił, o jakie tarapaty mu chodziło, ale domyśliłem się, że musiały być poważne, skoro wymagały wizyty u lekarza.
Tata też pracował, ale w domu. Pisał artykuły do czasopism i gazet. Ale nie zawsze. Czasami narzekał, że nikt nie chce dawać mu zleceń, albo mówił, śmiejąc się gorzko:
– Ostatnio nie mam czytelników, Eddie.
Jako dzieciak uważałem, że mój ojciec nie ma porządnej pracy. W każdym razie nie ma takiej, jak na tatę przystało. Tata powinien nosić garnitur z krawatem, wychodzić z domu rano i wracać wieczorem na kolację. A mój szedł pracować do swojego pokoju, gdzie siedział przed komputerem w spodniach od piżamy i T-shircie. Bywało, że nawet się nie czesał.
Nie wyglądał też tak, jak inni ojcowie. Miał dużą, krzaczastą brodę i długie włosy upięte w kucyk. Nawet zimą nosił przycięte nożyczkami, dziurawe dżinsy, a do tego wyblakłe koszulki z nazwami przedpotopowych zespołów, jak Led Zeppelin czy The Who. Na nogach miewał sandały.
Gruby Gav powiedział raz, że mój ojciec jest hipisem. Pewnie miał rację, ale wtedy wziąłem to za zniewagę i go popchnąłem, co on odwzajemnił z nawiązką. Tego dnia wróciłem do domu z nowymi siniakami i zakrwawionym nosem.
Potem się oczywiście pogodziliśmy. Gruby Gav potrafił być prawdziwym dupkiem – był jednym z tych grubych dzieciaków, które zawsze musiały robić wokół siebie największy hałas, żeby odstraszyć prawdziwych łobuzów – ale też jednym z moich najlepszych przyjaciół oraz najbardziej lojalną i hojną osobą, jaką znałem.
– Dbaj o swoich przyjaciół, Munster – powiedział mi kiedyś śmiertelnie poważnym tonem. – Przyjaciele to wszystko.
Eddie Munster, moja ksywka. To dlatego, że miałem na nazwisko Adams, jak w Rodzinie Adamsów. Oczywiście dzieciak u Adamsów nazywał się Pugsley, a Eddie Munster był w serialu The Munsters, ale wtedy nikt się nad tym nie zastanawiał i przezwisko do mnie przylgnęło.
Eddie Munster, Gruby Gav, Mickey Metal (przez ogromny aparat na zębach), Hoppo (David Hopkins) i Nicky. To była nasza banda. Nicky nie miała ksywki, bo była dziewczyną, choć ze wszystkich sił starała się nią nie być. Przeklinała jak chłopak, wdrapywała się na drzewa jak chłopak i umiała się bić prawie jak chłopak. Ale wyglądała jak dziewczyna. Bardzo ładna dziewczyna o długich rudych włosach i bladej cerze posypanej drobnymi brązowymi piegami. Nie żebym się jakoś specjalnie przyglądał.
Wszyscy mieliśmy się spotkać w tę sobotę. Spotykaliśmy się w większość sobót. Odwiedzaliśmy się w domach albo chodziliśmy na plac zabaw, czasem do lasu. Ale ta sobota była wyjątkowa, bo przyjechało wesołe miasteczko. Co roku rozstawiało się w parku nad rzeką, ale w tym po raz pierwszy rodzice pozwolili nam pójść bez nich.
Szykowaliśmy się na to, odkąd kilka tygodni wcześniej pojawiły się pierwsze plakaty. Miały być odjazdowe atrakcje: autodrom, młyńskie koło, statek piracki i orbiter. Opór.
Dokończyłem szybko kanapkę z serem i powiedziałem:
– Jesteśmy umówieni o drugiej w parku.
– Tylko trzymajcie się głównych dróg – ostrzegła mnie mama. – Nie chodźcie żadnymi skrótami i nie rozmawiajcie z obcymi.
Zsunąłem się z krzesła i ruszyłem do drzwi.
– Będziesz jeździł karuzelami i kolejkami, portfel może ci wypaść. Bierz nerkę i już. Bez dyskusji.
Otworzyłem usta, ale szybko je zamknąłem. Czułem, jak ciepło napływa mi do twarzy. Nie cierpiałem tej głupiej nerki. Nerki były dla tłustych turystów. Z czymś takim przypiętym do pasa nie miałem szans zrobić dobrego wrażenia na chłopakach, a tym bardziej na Nicky. Ale kiedy mama miała takie nastawienie, nie było z nią rozmowy.
Oczywiście cała sytuacja nie była okej, ale widziałem, że wskazówki zegara są coraz bliżej drugiej, i musiałem iść. Wbiegłem po schodach na górę, wziąłem tę kretyńską nerkę i włożyłem do niej pieniądze. Całe pięć funtów. Prawdziwa fortuna. Potem zbiegłem na dół.
Nie miałem wątpliwości, że będę się dobrze bawił. Świeciło słońce, miałem na sobie swój ulubiony T-shirt i converse’y. Słyszałem już z oddali stłumione „łup, łup, łup” muzyki z wesołego miasteczka, czułem zapach hamburgerów i waty cukrowej. Zanosiło się na doskonały dzień.
Kiedy dotarłem na miejsce, pod bramą stali już Gruby Gav, Hoppo i Mickey Metal.
– Eddie Munster, śliczna nereczka! – zawołał Gav.
Oblałem się rumieńcem i pokazałem mu środkowy palec. Hoppo i Mickey zaśmiali się z żartu Gava, ale po chwili Hoppo, który zawsze był najmilszy i lubił rozładowywać napięcia, powiedział Grubemu:
– Przynajmniej nie jest taka pedalska jak twoje szorty, debilu.
Gruby Gav się uśmiechnął, złapał się za spodenki i zatańczył, wyrzucając nogi do góry jak balerina. Taki właśnie był Gruby Gav. Nie dało się go obrazić, nic go nie obchodziło. A w każdym razie tak się wszystkim wydawało.
– Nieważne – powiedziałem, bo mimo wsparcia Hoppa cały czas miałem wrażenie, że z tą nerką wyglądam jak debil. – I tak nie będę jej nosił.
Rozpiąłem klamrę, schowałem portfel do kieszeni spodni i rozejrzałem się dookoła. Ukryłem nerkę w zaroślach na tyle głęboko, żeby nie było jej widać, ale wystarczająco blisko, bym sam mógł ją zabrać w drodze powrotnej.
– Na pewno chcesz ją tu zostawić? – zapytał Hoppo.
– No właśnie. Co zrobisz, jak twoja mamusia się dowie? – zadrwił ze mnie Mickey.
Mimo że należał do naszej paczki i był najlepszym przyjacielem Grubego Gava, nigdy go nie lubiłem. Było w nim coś zimnego i brzydkiego, jak aparat, który miał na zębach. Ale nie dziwiło mnie to, bo wiedziałem, kto jest jego bratem.
– Nic mnie to nie obchodzi – skłamałem i wzruszyłem ramionami.
– Jak nas wszystkich – rzucił niecierpliwie Gruby Gav. – Możemy zapomnieć o tej durnej nerce i już iść? Chcę najpierw spróbować orbitera.
Mickey Metal i Hoppo ruszyli z miejsca, bo na ogół robiliśmy to, co mówił Gav. Pewnie dlatego, że był z nas wszystkich największy i najgłośniejszy.
– Ale nie ma jeszcze Nicky – zauważyłem.
– I co z tego? – odparł Mickey. – Ona się zawsze spóźnia. Chodźmy. Znajdzie nas.
Mickey miał rację. Nicky zawsze się spóźniała. Ale z drugiej strony – nie tak się umawialiśmy. Mieliśmy się trzymać razem. Niebezpiecznie było chodzić po wesołym miasteczku w pojedynkę. Zwłaszcza dla dziewczyny.
– Dajmy jej jeszcze pięć minut – zaproponowałem.
– You cannot be serious!1 – wrzasnął Gruby Gav, najlepiej jak potrafił (czyli fatalnie) wczuwając się w Johna McEnroe.
Gav udawał różnych słynnych ludzi, głównie Amerykanów. Wychodziło mu to tak źle, że wszyscy padaliśmy na ziemię ze śmiechu.
Mickey Metal nie śmiał się teraz tak głośno jak ja i Hoppo. Nie lubił, jak reszta mu się sprzeciwiała. Ale i tak nie miało to znaczenia, bo zanim zdążyliśmy złapać oddech, usłyszeliśmy znajomy głos:
Odwróciliśmy głowy. Nicky szła w naszą stronę. Jak zawsze na jej widok poczułem dziwny ucisk w żołądku. Jakbym był głodny, a zarazem chciało mi się trochę wymiotować.
Jej rude włosy były dzisiaj rozpuszczone i opadały niedbale na plecy, prawie dotykając krawędzi dżinsowych szortów. Miała na sobie żółtą bluzkę bez rękawów z małymi niebieskimi kwiatami wokół szyi. Coś błysnęło przy jej gardle. Mały krzyżyk na łańcuszku. Na ramieniu niosła dużą i chyba ciężką torbę z juty.
– Spóźniłaś się – powiedział Mickey Metal. – Czekaliśmy na ciebie.
Jakby to był jego pomysł.
– Co masz w torbie? – zapytał Hoppo.
– Mój tata chce, żebym rozdawała ludziom ten szajs.
Wyjęła ulotkę, żeby nam pokazać.
Przyjdź do kościoła św. Tomasza i chwal Pana. To najlepsza atrakcja ze wszystkich!
Tata Nicky był wikarym w naszym kościele. Nigdy tam nie byłem, bo moi rodzice są niewierzący, ale widziałem go tu i ówdzie. Miał małe okrągłe okulary, a jego łysą czaszkę pokrywały piegi, jak nos Nicky. Zawsze się uśmiechał, mówił wszystkim „dzień dobry” i ogólnie trochę mnie przerażał.
– To dopiero pełna szufla syfu, proszę ja ciebie – powiedział Gruby Gav.
„Pełna szufla syfu” (albo kitu) to było jego ulubione powiedzenie, które często kończył słowami „proszę ja ciebie” i z jakiegoś powodu wypowiadał je zawsze z akcentem przedstawiciela wyższych sfer.
– Chyba nie będziesz ich rozdawała? – zapytałem, bo nagle wyobraziłem sobie cały dzień zmarnowany na włóczenie się za Nicky wciskającą ludziom ulotki.
Rzuciła mi spojrzenie, które kojarzyło mi się trochę z moją mamą.
– Oczywiście, że nie, ciołku – odparła. – Weźmiemy trochę i porozrzucamy po ziemi, jakby to ludzie się ich pozbyli, a resztę wywalę do kosza.
Wszyscy się uśmiechnęliśmy. Nie było nic lepszego, niż zrobić na złość jakiemuś dorosłemu.
Rozrzuciliśmy ulotki, pozbyliśmy się torby i przeszliśmy przez bramę miasteczka. Orbiter faktycznie był super. Na autodromie Gruby Gav wjechał we mnie tak mocno, że prawie pękł mi kręgosłup. Potem zaliczyliśmy jeszcze rakiety kosmiczne (w zeszłym roku całkiem fajne, ale teraz trochę nudne), szaloną wieżę, młyńskie koło i statek piracki.
Jedliśmy hot dogi, a Gruby Gav i Nicky próbowali ustrzelić kaczki. Dostali bolesną nauczkę, że nie zawsze wygrywa się tę nagrodę, o jakiej się marzy. Wyszli ze strzelnicy uśmiani po pachy i rzucali w siebie marnymi pluszakami.
W końcu popołudnie zaczęło się nam dawać we znaki. Podniecenie i adrenalina powoli mnie opuszczały, a zarazem zdałem sobie sprawę, że pieniędzy zostało mi już tylko na dwie, może trzy przejażdżki karuzelą.
Sięgnąłem po portfel i momentalnie serce skoczyło mi do gardła. Kieszeń była pusta.
– Co jest? – spytał Hoppo.
Ale i tak sprawdziłem drugą kieszeń. Też pusta. A niech to.
– Gdzie go miałeś ostatni raz? – zapytała Nicky.
Próbowałem sobie przypomnieć. Wiedziałem, że po ostatniej jeździe na karuzeli sprawdzałem, czy go mam. Zresztą zaraz potem kupowaliśmy hot dogi. Ale na strzelnicę już nie poszedłem…
– Przy budce z hot dogami.
Była na samym końcu miasteczka, w przeciwnym kierunku niż orbiter i młyńskie koło.
– Kurde – powiedziałem znowu.
– To chodźmy – rzucił Hoppo. – Poszukamy go.
– Po co? – zdziwił się Mickey Metal. – Na pewno ktoś już go zabrał.
– Mogę ci pożyczyć pieniądze – zaproponował Gruby Gav. – Ale dużo mi nie zostało.
Nie chciało mi się w to wierzyć. Gav zawsze miał więcej pieniędzy niż my. Więcej pieniędzy, najlepsze zabawki i najnowszy, lśniący rower. Jego tata był właścicielem Byka, jednego z lokalnych pubów, a mama sprzedawała kosmetyki Avon. Gruby Gav był hojny, ale wiedziałem też, że ma ochotę na kolejne atrakcje.
Ale nie było spoko. Oczy już zaczynały mnie szczypać. I nie chodziło tylko o zgubione pieniądze. Było mi głupio, bo zepsułem sobie dzień. A do tego wiedziałem, że moja mama się wkurzy i powie: „A nie mówiłam?”.
– Idźcie – powiedziałem. – Ja się wrócę i go poszukam. Nie ma sensu, żebyśmy wszyscy tracili czas.
– Super – odparł Mickey. – Chodźmy.
Poszli sobie i ewidentnie im ulżyło. To nie ich pieniądze zginęły, nie ich dzień był zrujnowany. Ruszyłem w kierunku budki z hot dogami.
Stała naprzeciwko waltzera, więc użyłem tej karuzeli jako punktu orientacyjnego, bo nie dało się jej przegapić. Całe wesołe miasteczko zbudowane było wokół niej.
Szedłem w stronę zniekształconej muzyki płynącej z wysłużonych głośników. Efekt dopełniały wielobarwne, błyskające światła i krzyki osób siedzących w drewnianych wózkach, które coraz szybciej obracały się wokół starej karuzeli.
Kiedy byłem już blisko, spuściłem wzrok i zacząłem uważniej badać wydeptaną ziemię. Śmieci, papierki po hot dogach, ale ani śladu portfela. Oczywiście. Mickey Metal miał rację. Ktoś już na pewno go znalazł i zwinął moje pieniądze.
Westchnąłem i podniosłem głowę. Najpierw zauważyłem Albinosa. Oczywiście nie było to jego prawdziwe nazwisko. Potem dowiedziałem się, że był to pan Halloran i że miał być naszym nowym nauczycielem.
Trudno go było przeoczyć. Był bardzo wysoki i szczupły. Miał na sobie wyblakłe dżinsy, luźną, białą koszulę i duży kapelusz słomkowy. Wyglądał jak ten piosenkarz z lat siedemdziesiątych, którego lubiła moja mama. David Bowie.
Albinos stał obok budki z hot dogami, sączył oranżadę i patrzył na waltzera. A przynajmniej wydawało mi się, że patrzy na karuzelę.
W pewnej chwili też tam spojrzałem i wtedy zauważyłem tę dziewczynę. Ciągle przepełniała mnie złość z powodu zgubionego portfela, ale poza tym byłem dwunastoletnim chłopcem, którego hormony właśnie zaczynały buzować. Nocy w swoim pokoju nie spędzałem wyłącznie na czytaniu komiksów z latarką pod kołdrą.
Dziewczyna stała z jasnowłosą koleżanką, którą widywałem czasem w naszym miasteczku (jej ojciec był chyba policjantem), ale ją mój umysł natychmiast odsunął na drugi plan. To smutna prawda, że piękno, prawdziwe piękno, przesłania wszystko i wszystkich dookoła. Blondynka była ładna, ale Waltzerka – tak ją nazywałem nawet po tym, jak już poznałem jej nazwisko – była absolutnie piękna. Wysoka i szczupła, z długimi ciemnymi włosami i jeszcze dłuższymi nogami, które były tak gładkie i brązowe, że błyszczały w promieniach słońca. Miała na sobie spódniczkę rara, luźną kamizelkę z napisem „Relax”, a pod spodem jaskrawozielony top. W pewnym momencie założyła włosy za ucho i błysnęła złotym kolczykiem.
Przyznam ze wstydem, że z początku nie zwróciłem większej uwagi na jej twarz, ale kiedy odwróciła głowę, żeby powiedzieć coś Blondynce, bynajmniej się nie zawiodłem. Okazała się piękna do bólu, z pełnymi ustami i oczami w kształcie migdałów.
A sekundę później już jej nie było.
W jednej chwili Waltzerka tam stała, widziałem jej twarz, a w następnej rozległ się potworny, rozdzierający ryk, jakby jakaś piekielna kreatura zawyła spod ziemi. Później dowiedziałem się, że to pękł pierścień łożyska osi obrotowej przestarzałej karuzeli; łożysko było nadmiernie obciążone, a niewystarczająco starannie konserwowane. Zobaczyłem srebrny błysk i twarz dziewczyny, a właściwie jej połowa, znikła, oderwana, a na jej miejscu pozostała odsłonięta masa chrząstki, kości i krwi. Mnóstwo krwi.
Ułamek sekundy później, jeszcze zanim zdążyłem otworzyć usta do krzyku, przed oczami przeleciało mi coś ogromnego, fioletowo-czarnego. Rozległ się ogłuszający huk i jeden z wózków waltzera uderzył w budkę z hot dogami, a w powietrze poleciały odłamki metalu i drewna. Ludzie zaczęli krzyczeć i w popłochu rzucili się do ucieczki. Ktoś mnie potrącił i upadłem na ziemię.
Inni mnie przygnietli, ktoś przydeptał mi nadgarstek, dostałem kolanem w głowę, czyjś but kopnął mnie między żebra. Zaskamlałem, ale udało mi się wydostać spod zwalonych na mnie ciał. I wtedy jęknąłem jeszcze raz. Waltzerka leżała tuż obok mnie. Na szczęście włosy zakryły jej twarz, ale rozpoznałem T-shirt i fluorescencyjny zielony top, mimo że obie części ubrania nasiąkły już krwią. Krew spływała jej też po nodze. Drugi kawałek ostrego metalu przeciął jej kość tuż pod kolanem. Noga ledwo się trzymała na kilku ścięgnach.
Zacząłem się podnosić, by stamtąd odejść. Dziewczyna nie żyła, to było oczywiste. Nie byłem w stanie jej pomóc. I właśnie wtedy jej dłoń chwyciła mnie za rękę.
Waltzerka odwróciła w moją stronę swoją zakrwawioną, zmasakrowaną twarz. Spod czerwonej mazi patrzyło na mnie jedno piwne oko. Drugie leżało bezradnie na zniszczonym policzku.
– Pomóż mi – wycharczała. – Pomóż.
Chciałem uciekać, krzyczeć, płakać, wymiotować – wszystko naraz. I pewnie bym to zrobił, gdybym nie poczuł na barku czyjejś silnej dłoni i nie usłyszał łagodnego głosu:
– Wszystko w porządku. Wiem, że się boisz, ale musisz mnie uważnie posłuchać i robić to, co powiem.
Odwróciłem się i zobaczyłem wpatrującego się we mnie Albinosa. Dopiero teraz zauważyłem, że jego twarz, ukryta pod szerokim rondem kapelusza, była niemal tak biała jak koszula, którą miał na sobie. Nawet oczy miał szare, prawie przeźroczyste. Wyglądał jak duch albo wampir i pewnie w innych okolicznościach bym się go przestraszył. Ale teraz był dla mnie dorosłym, a ja potrzebowałem dorosłego, żeby mi powiedział, co robić.
– Jak masz na imię? – zapytał.
– Okej, Eddie. Masz jakieś obrażenia?
– To dobrze. Ale ta młoda dama jest ranna, więc musimy jej pomóc. Zgoda?
– Posłuchaj mnie. Przytrzymaj tutaj. Zaciśnij z całej siły.
Wziął mnie za ręce i ułożył moje dłonie dookoła jej nogi. Poczułem ciepłą, lepką krew.
Znów kiwnąłem głową. Strach napełnił mi usta gorzkim, metalicznym smakiem. Krew sączyła mi się między palcami, mimo że zaciskałem je tak mocno, jak tylko umiałem.
W oddali słychać było dudniącą muzykę i głosy bawiących się ludzi. Tymczasem dziewczyna przestała krzyczeć. Leżała teraz bez ruchu i tylko ciężko dyszała, choć i ten dźwięk powoli słabł.
– Eddie, musisz się skupić, okej?
Spojrzałem na Albinosa, który wyciągnął pasek ze spodni. Był długi, zbyt długi jak na jego wąską talię, ale miał dodatkowe dziurki. Dziwne, jakie szczegóły człowiek dostrzega w najmniej odpowiednich momentach. Na przykład ja zauważyłem, że Waltzerce spadł jeden but. Plastikowy sandał, różowy i błyszczący. Przyszło mi do głowy, że pewnie nie będzie go już potrzebowała, skoro jedną nogę miała przekrojoną na pół.
– To dobrze. Jeszcze chwila. Świetnie ci idzie.
Albinos owinął pasek wokół uda dziewczyny, a potem bardzo mocno go pociągnął. Był silniejszy, niż mogło się wydawać. Prawie od razu poczułem, że krwotok słabnie.
W końcu spojrzał na mnie i powiedział:
Zabrałem dłonie, które natychmiast zaczęły się trząść, więc wcisnąłem je pod pachy.
– Nie wiem. Miejmy nadzieję, że uda się uratować jej nogę.
– A twarz? – zapytałem prawie szeptem.
Albinos podniósł na mnie wzrok i coś w jego bladych oczach wprawiło mnie w osłupienie.
– Patrzyłeś na jej twarz, Eddie?
Otworzyłem usta, ale nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie rozumiałem, dlaczego jego głos nagle przestał być przyjazny.
Po chwili Albinos odwrócił głowę i powiedział cicho:
– Będzie żyła. To najważniejsze.
W tym samym momencie nad naszymi głowami zagrzmiało i spadły pierwsze krople deszczu.
Chyba wtedy pierwszy raz w życiu zrozumiałem, jak błyskawicznie wszystko może się zmienić. To, co wydaje nam się oczywiste, w każdej chwili może nam zostać odebrane. Może dlatego go zabrałem. Żeby mieć coś na pamiątkę. Żeby znaleźć dla niego bezpieczne miejsce. Przynajmniej tak to sobie tłumaczyłem.
Ale jak to zwykle bywa z rzeczami, które sobie sami wmawiamy, była to pewnie jedna wielka szufla kitu (...)
***
W mrocznych zakamarkach ludzkiego umysłu kryją się najbardziej fascynujące koszmary i tajemnice.
Rok 1986. Eddie i jego przyjaciele dorastają w sennym angielskim miasteczku. Spędzają czas, jeżdżąc na rowerach i szukając wrażeń. Porozumiewają się kodem: rysowanymi kredą ludzikami. Pewnego dnia jeden tajemniczy znak prowadzi ich do ludzkich zwłok. Od tej chwili wszystko zmienia się w ich życiu.
Trzydzieści lat później Eddie i jego przyjaciele dostają listy z wiadomością napisaną tajemniczym kodem z dawnych lat. Uważają, że to żart do momentu, gdy jeden z nich nie ginie w niewyjaśnionych okolicznościach. Do Eddiego dociera, że jedyną drogą do ocalenia siebie przed podobnym losem jest próba zrozumienia, co tak naprawdę stało się przed laty.
Kredziarz to najlepszy rodzaj suspense’u, w którym teraźniejszość doskonale współgra z reminiscencją, każda postać jest wyraźnie zarysowana i interesująca, żadna z zagadek nie pozostawia w czytelniku niedosytu, a zwroty akcji zaskoczą nawet najbardziej doświadczonego czytelnika.