Marcin Szczygielski jest jednym z najlepszych, najbardziej inteligentnych i błyskotliwych polskich pisarzy:-)
Uwielbiam jego książki i jeszcze nigdy się nie zawiodłam - w tym przypadku nie było inaczej:) Super powieść, klimat napięcia, narastająca groza i wrażenie, że coś jest nie tak, jak odbicie w krzywym zwierciadle...
Zdjęcia na końcu książki podkręcają klimat - świetna powieść, przeczytana w jeden wieczór jednym tchem!
MOJA OCENA: 9/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
(Duszę się)
– Duszę się! – chrypię półgłosem.
Mój głos brzmi jak skrzek. Biegnę korytarzem, utykam. Nie byłam jeszcze w tym skrzydle,
jestem tego pewna. W oddali (zbyt blisko) za moimi plecami słyszę miarowy odgłos kroków
Iry i dwóch innych numerów. Oni idą, my biegniemy. A jednak nas doganiają. Korytarz przede
mną się zwęża, matowe kule szklanych lamp zwisają coraz niżej. Rozbłyskują chorobliwie
pełgającym, mdłym światłem w kolorze uryny. Czubkiem głowy dotykam już pierwszej z nich.
Schylam się i biegnę, kuleję. Jedno płuco nie radzi sobie z gęstym, zatęchłym powietrzem.
– Nusiu… – Ira woła za mną śpiewnie.
Jej głos rozlega się tuż za moim uchem. Zachłystując się z przerażenia, spoglądam przez
ramię, lecz zarazem – zdaję sobie sprawę, że to reakcja histeryczna – chce mi się śmiać. Wręcz
nie mogę powstrzymać chichotu, który odbiera mi resztki powietrza… Jasna, połyskliwa postać
Iry majaczy w głębi korytarza za nami. Gdzie są inne numery? Dywan pokrywający podłogę
w tym obcym, nieznanym mi skrzydle budynku staje się coraz bardziej miękki, grzęzną w nim
moje obcasy. Nagle potykam się i upadam na kolana. Dłonie zagłębiają mi się w musztardowym
chodniku, który ugina się i rozstępuje pod moimi palcami z obrzydliwym mokrym cmoknięciem.
Jest zimny i wilgotny, bije od niego fetor spleśniałych grzybów. Przeszywa mnie dreszcz wstrętu,
próbuję krzyknąć i oczywiście zanoszę się kaszlem. Za wszelką cenę staram się nad nim zapanować
i złapać oddech. Łapanie oddechu to moja specjalność. Poprawka: nasza specjalność.
– Wstawaj! Wstawaj! – histerycznym piskiem ponagla mnie Dorcia.
Dopada do mnie, chwyta moją sukienkę na karku i ciągnie w górę. Jak to możliwe, że
taka chudzina ma tyle siły? Sukienka wpija się pod pachami, nagle zapięcie pęka z trzaskiem.
Guziki strzelają na boki, a ja czuję, że moje ubranie staje się luźniejsze – chwilowa ulga. Adam
sprawił mi tę sukienkę w Krakowie. Zakład nazywał się Ewelina.
– Wstawaj! Kurwać! Wstawaj! – jęczy Dorcia.
Umieram ze strachu, ale nadal nie mogę zapanować nad śmiechem, a to straszne, wulgarne
słowo, które pada z jej ust, jeszcze go potęguje. Kto by pomyślał, że grzeczna, niewinna Dorcia
zna takie słowo? Dorcia, do której raz w miesiącu wiśniową tatrą ze składanym, beżowym
dachem przyjeżdża elegancki papa, nieodmiennie przywożąc w podarunku dla córki równie eleganckie
pudełko pomadek Lindt z pierwszorzędnej krakowskiej cukierni. Papa Dorci jest ogromnie
postępowy – sam wpadł na pomysł, by jego jedyna córka przyjęła eksperymentalną szczepionkę
BCG (prawdziwy przewrót w medycynie!). Postępowy, a jednak nie na tyle, aby tolerował
podobne słowa w ustach własnego dziecka. Skąd też Dorcia może je znać?
– Nusiu…
Wreszcie udaje mi się wyrwać ręce z oślizgłego chodnika – puszcza je z niechętnym
mlaśnięciem. Podnoszę dłonie do oczu, przekonana, że będą uwalane brązowym, śmierdzącym
szlamem, w jaki zmienił się dywan wyściełający podłogę korytarza. Ale nie. Moje ręce są czyste
i różowe – jak środek muszli. Przyglądam im się w chwilowym zdumieniu. W zagłębieniach linii
przecinających wnętrza dłoni lśnią drobniutkie kropelki potu. Są złote. Mówił, że je wydalimy,
ale nie sądziłam, że przez skórę. Pocę się złotem. Gdyby mnie wydestylować, starczyłoby może
na kolczyk. Albo na koronkę zęba. Jestem nieznacznie cenna.
– Na rany pana Boga jedynego, wstawaj! – Dorcia szarpie mnie za włosy.
Nagle zanosi się znajomym mokrym kaszlem, który brzmi tak, jakby ktoś potrząsał termoforem
pełnym kisielu. Wreszcie udaje jej się odkrztusić śluz i spluwa pacyną krwi na podłogę
tuż obok mojego kolana. Z ulgą bierze oddech – zbyt pośpiesznie jednak. Atak wraca.
– Nusiu…
Głos Iry naprawdę rozlega się tuż za nami. Temperatura w korytarzu wzrasta szybko, już
pieką mnie policzki. Nagle podłoga kołysze się pod moimi kolanami, ściany wokół trzeszczą,
tynk pęka pod pożółkłymi, wybrzuszonymi nieoczekiwanie tapetami. Zrywam się na równe nogi,
Dorcia wciąż kaszle zgięta wpół, opiera dłonie na udach. Chcę biec dalej, ale korytarz przede
mną jest już tak wąski, że nie zmieściłabym się w nim nawet bokiem.
– Nusiu…
Dogonili nas – choć oni szli, a my biegłyśmy. Odwracam się powoli. Ira stoi tuż za moją
towarzyszką, jest zupełnie naga, golusieńka. Złoto sączy się z porów jej skóry, spływa kroplami
po odsłoniętych piersiach, okala cienką strużką zaskakująco blade, małe, naprężone sutki i sunie
w dół po brzuchu, zbierając się w zagłębieniu pępka. Jest cała złota, niczym starannie oczyszczona
z patyny mosiężna statuetka. A może to tylko pot, który w żółtawym, niewyraźnym świetle
przybrał kolor kruszcu? Nie, przecież widzę wyraźnie. Za Irą stoją dwa pozostałe numery, oddychają
z wysiłkiem, gapią się na mnie pustym wzrokiem. Obaj także są prawie nadzy. Ira leniwym
gestem odgarnia włosy z czoła i uśmiecha się łagodnie – niemal tkliwie. Z ust wyrywa mi się
skrzek przerażenia.
Dorcia jeszcze jej nie widzi. Wciąż zanosi się mokrym kaszlem, krew płynie jej po brodzie.
Długie warkocze skaczą na boki; ma bardzo piękne włosy, choć sama nie jest ładna. Dorcia
skończyła dopiero czternaście lat, mogłaby jeszcze kiedyś wyładnieć, szkoda, że nie zdąży. Lecz
być może nie zdążyłaby tak czy siak, bez względu na to, jak postąpi za chwilę nasza kochana,
złota Ira.
Dorcia przyjechała do nas prosto z Lubeki, w ostatnich czasach to pechowe miasto –
przynajmniej dla niej i dla innych dwustu pięćdziesięciorga dwojga dzieci, które tak jak i ją zaszczepiono
eksperymentalną szczepionką przeciw gruźlicy (Cud Nowoczesnej Farmaceutyki!).
Wszystkie zachorowały. Z tego, co mi wiadomo, do dziś zmarło siedemdziesiąt dwoje, ale już za
chwilę – mam przeczucie graniczące z pewnością i nawet fiszka z mojego futuroskopu jest tu
zbędna – statystyka będzie wymagała uaktualnienia. „Tragedia lubecka zatacza kręgi”, a do tego
trzy wykrzykniki. Dobry tytuł, może nie na pierwszą stronę, ale na drugą już tak. Cofam się bezwiednie
o krok, tu chodnik jest bardziej grząski. Moja prawa stopa zapada się w nim aż po
kostkę.
Nagle Ira błyskawicznym ruchem chwyta Dorcię za włosy (piękne). Widzę rozszerzone
przerażeniem oczy dziewczyny, blade tęczówki w szarym nijakim kolorze. Dorcia nie jest ładna,
co zawsze było dla niej wielkim utrapieniem. Ale już nie będzie. Jej usta układają się w zaskoczone
„o”. Okrągłe placki rumieńców na policzkach, okrągłe oczy, okrągłe usta. Wygląda komicznie,
niczym postać z cartoon story w dodatku kinowym wyświetlanym przed właściwym seansem
filmowym. Bezsensownie trzepocze ramionami jak ptak z połamanymi skrzydłami.
– Nusiu – rozbawionym, choć nieco karcącym tonem mówi do mnie Ira. – Nieładnie. Naprawdę.
Jej dłoń śmiga w górę, mdławe światło lamp odbija się w wąskim, podłużnym ostrzu,
które trzyma w złotych palcach. Wzdycham głośno – znam ten przedmiot. Brzytwa Adama
zagłębia się w gardle Dorci i przenika je z lepkim świstem, zupełnie jakby cięła masło, a nie
ludzką tkankę. Niezwykle ostra brzytwa, Adam ostrzył ją każdego dnia rankiem – przedwczoraj
też. Nienawidzę tego przedmiotu, choć sam w sobie jest wcale ładny, kosztowny, ma rękojeść
wykładaną kością z kła morsa. W dodatku sama ją wybrałam i kupiłam, oczywiście za pieniądze
Adama. To była nasza pierwsza rocznica, poniewczasie zorientowałam się, że ten rodzaj prezentu
był złowróżbny i niewłaściwy, ale nikt mnie nie uprzedził. Zresztą wtedy jeszcze i tak nie wierzyłam
w przesądy, nie posłuchałabym. Nigdy nikogo nie słuchałam.
Przez sekundę nic się nie dzieje. Cięcie jest doskonale równe, wygląda jak cieniutka,
czerwona nitka opleciona wokół szyi, niedroga ozdoba. Ira puszcza dziewczynę, odsuwa się od
niej miękkim ruchem. Wtedy Dorcia odrzuca głowę w tył i szczelina się rozszerza, otwiera niczym
groteskowy żabi pysk. Pod niski sufit korytarza tryska malownicza fontanna jasnej krwi –
robi to wrażenie taniej sztuczki. Dorcia bulgocze, jakby ktoś wlewał do słoja gotujący się krochmal.
Ten odgłos nie wydobywa się jednak z jej ust, ale prosto z rozpłatanej szyi.
– No! – mówi Ira, przysuwa się znowu i ponownie wbija brzytwę w krtań dziewczyny.
Sanato kurczy się i rozszerza w gwałtownym spazmie. Kołysze się nad nami, pod nami,
wokół nas. Trzeszczy, skrzypi, dudni, huczy. Nowe, zatęchłe korytarze otwierają się tam, gdzie
przed chwilą widać było tylko solidne ściany; zdeptane stopnie schodów prowadzących do nieistniejących
wcześniej kondygnacji budynku wyłaniają się na naszych oczach wprost z podłogi,
okna zarastają tynkiem, boazerie pękają, a aorty rur kanalizacyjnych przenikają sufity.
Wytrzeszczam oczy, moje czynne płuco usiłuje odfiltrować porcję tlenu z oleistego,
zgniłego powietrza. Cofam się znowu o krok, bagnisty chodnik puszcza mój bucik z niechętnym,
pełnym dezaprobaty cmoknięciem. Dorcia gubi równowagę, a jej głowa, niemal oddzielona od
korpusu, odchyla się groteskowo na plecy i odsłania otwarty, tryskający krwią przełyk. Jakież to
myśli przebiegają teraz przez jej pozbawiony podparcia mózg? Czy wzniosłe, uduchowione
i istotne? Wątpię. Prawdopodobnie poprzestaje na kontemplowaniu niecodziennej sensacji, której
właśnie doświadcza. Gdy człowiek umiera, tylko to zaprząta jego umysł, a ekspresowy fotoplastikon
życiowych wspomnień to jedynie mit. Dziewczynka stoi jeszcze kilka chwil, przechyla się na
bok, prostuje, przechyla w drugą stronę i nagle upada na podłogę jak worek wypełniony zgniłą,
rozmiękłą cebulą. Rozlega się ciche, nieprzyzwoite beknięcie, gdy pod wpływem upadku z jej
ciała uchodzi zbędne już powietrze. Ira, naga i pozłocona, z zainteresowaniem przygląda się zakrwawionemu
ostrzu trzymanej w dłoni brzytwy. Udaje mi się wreszcie zaczerpnąć tchu,
napełniam płuco do granic, wstrzymuję oddech na ułamek sekundy i wrzeszczę z całej siły.
Jest 25 grudnia 1931 roku, właśnie mamy Boże Narodzenie.
Ale oczywiście wszystko zaczęło się jakiś czas wcześniej (...)
***
Jesień 1931 roku. Do luksusowego sanatorium w Zakopanem przyjeżdża młody niemiecki lekarz Matys Dresler ze swoją narzeczoną, a zarazem pacjentką Irą, która ma być dowodem na skuteczność jego rewolucyjnej metody leczenia gruźlicy zastrzykami z płynnego złota. Ośmioro pensjonariuszy wyraża zgodę na udział w eksperymentalnej kuracji - wśród nich jest także młoda mężatka Nina. Ryzykowna chryzoterapia początkowo wydaje się przynosić dobre wyniki. Przynajmniej do chwili, gdy w umysłach pacjentów nie zaczyną manifestować się przerażające efekty uboczne...
Autentyczne zapiski Niny Ostromęckiej, które prowadziła podczas tragicznego w skutkach medycznego eksperymentu, stały się podstawą powieści Marcina Szczygielskiego odsłaniającej mroczną tajemnicę krwawych wydarzeń nazwanych przez polskie gazety w 1932 roku "złotą gorączką Sanato".
ZGARNIJ EBOOKA Z