Zguba Tomasz Siwiec
Króciutka proza, pisana prostym językiem, z morałem. Idealna dla młodszej młodzieży, ale nie tylko :)
I NIE SMUTNA - co się rzadko zdarza w tego rodzaju historiach.
Opowieść o przyjaźni.
O miłości.
O ludzkiej durnocie.
O bezduszności.
I o tym, że nawet za milion lat nie dorośniemy psom nawet do wilczego pazura...
MOJA OCENA: 6/10
Pamięci Pluta – mojego psa.
1. Rzadko przemieszczałem się tą drogą. Robiłem to jedynie wówczas, kiedy wracałem od rodziców. Ze względu na stan techniczny mojego wysłużonego opla podróż ciągnąca się kilkadziesiąt kilometrów po zniszczonej asfaltówce była bardzo ryzykowna. W każdej chwili mogło coś wysiąść lub odpaść. Jednak wybierając ten skrót, oszczędzałem sporo paliwa. Gdybym chciał dostać się do domu głównymi drogami, byłbym zmuszony nadrobić aż czterdzieści trzy kilometry w korkach i smogu. Droga numer 457, bo taka nazwa widniała na kupionej przed wyjazdem mapie, była drogą bardzo mało uczęszczaną. Na odcinku osiemdziesięciu kilometrów można było podziwiać jedynie drzewa, krzaki i trawy. Nie znajdowały się tutaj żadne domy, ani nawet CPN-y. Czasami tylko jakieś zwierzę czmychnęło przed maską, toteż zbyt mocne dociskanie gazu mogło skończyć się wypadkiem. W zeszłym roku o mało nie wjechałem w watahę spacerujących po drodze dzików. Na szczęście udało mi się wyhamować w porę. Wielka locha najpierw obrzuciła mój samochód gniewnym spojrzeniem, a następnie walnęła łbem o zderzak. Inne dziki, widząc zachowanie swojej przywódczyni, również popędziły w moim kierunku, ale zdążyłem w porę wycofać samochód. Oddaliłem się na bezpieczną odległość i zmuszony byłem przeczekać, aż zwierzęta zejdą z drogi i schowają się w lesie. Zderzak udało mi się zakupić za kilka groszy na podmiejskim szrocie. Kiedyś czytałem w gazecie, że droga 457 ma zostać wzięta pod uwagę w planie przestrzennego zagospodarowania. Jakiś polityk, którego nazwiska nie pamiętam, wypowiadał się, że w przyszłym roku zagraniczny inwestor zamierza wybudować tutaj zakłady do przetwarzania odpadów oraz spalarnię. Zważywszy na okoliczność, byłaby to dobra perspektywa, ale kiedy tylko wspomniałem o tym rodzicom, podniósł się raban. Mój tato stwierdził, że to gwałt na przyrodzie i degradacja ostatniego bastionu żywej natury, a mama zapytała, dlaczego obcokrajowcy u siebie nie budują tego typu zakładów. W pewnym sensie oboje mieli rację, ale prawda jest taka, że pojedyncze głosy nie mają wpływu na postęp cywilizacyjny i rozwój gospodarczy. Za wszystkim stoją pieniądze i wiecznie brudna polityka. Nie chcąc się kłócić ani denerwować, nie ciągnęliśmy tego tematu i pewnie dlatego mama płynnie przeskoczyła do swojego ulubionego, czyli kiedy wreszcie znajdę sobie kobietę. Zawsze poruszała tę kwestię podczas moich wizyt. Nie miałem jej tego za złe. Zdawałem sobie sprawę, że już nie jestem młody, bo prawie czterdzieści lat dźwigałem na karku, ale pomimo tego wciąż nie potrafiłem zdecydować się na stały związek. Jednak w oczach rodziców zapalała się czerwona lampka i pojawiały się pytania. – Paweł, a może ty jesteś chory, albo masz jakieś kłopoty finansowe? – martwiła się mama. Tata tradycyjnie dolewał oliwy do ognia, sugerując, że być może problem tkwi w mojej orientacji. Nie robił tego mi na złość, ale jedynie po to, by rozładować atmosferę oraz zirytować mamę. To właśnie wtedy, gdy pokonywałem ostatni łuk na odludnych terenach, zobaczyłem tego psa. Przysiągłbym, że tuż przed wypadkiem kundel odwrócił łeb w moją stronę i zamerdał ogonem. Wszystko działo się zbyt szybko, abym mógł odpowiednio zareagować. Mam taki nawyk, że kiedy wychodzę z zakrętu, to automatycznie moja prawa noga dociska pedał gazu. Nie inaczej stało się tym razem. To był jednak błąd. Złapałem mocniej kierownicę i wszystkimi siłami docisnąłem hamulec. Niestety za późno. Głośny pisk opon zakłócił leśną ciszę, a samochodem zarzuciło na lewy bok. Zakląłem pod nosem, kiedy usłyszałem głuche łupnięcie o zderzak. Trumany kurzu na moment wzniosły się w powietrze. Przekręciłem kluczyk, bo samochód jakimś cudem wciąż był na chodzie i zaciągnąłem ręczny. Zastanawiałem się, czy zwierzak przeżył. Spojrzałem przez przednią szybę i w opadającej chmurze pyłu dostrzegłem oddalające się światła jakiegoś auta. Nie jestem jakimś super znawcą samochodów, ale na pierwszy rzut oka to musiał być tył Peugeota 204. Natomiast dobry wzrok pozwolił mi jeszcze dojrzeć początek tablicy rejestracyjnej. Zaczynała się od KSU. Tyle mi wystarczyło, aby wiedzieć, że samochód pochodzi prawdopodobnie z jednej z sąsiednich miejscowości, zlokalizowanej jakieś siedemdziesiąt kilometrów stąd. Zdjąłem obolałą nogę z hamulca i włączyłem światła awaryjne, na wypadek gdyby jakiś inny rozpędzony samochód nie mógł w porę wyhamować. Następnie wygramoliłem się ze środka, aby sprawdzić szkody. Zderzak wyglądał całkiem przyzwoicie, ale o psie nie można już było tego powiedzieć. Wyglądał na zwykłego kundla. Leżał z wywalonym jęzorem pod samochodem. Przez chwilę myślałem, że nie żyje, ale pies otworzył oczy i delikatnie zamerdał ogonem. Faktycznie, jest się z czego cieszyć, pomyślałem. Chwyciłem go za futro i ostrożnie przesunąłem w moją stronę. Czarna sierść była delikatna w dotyku. Zwierze mogło mieć najwyżej dwa, może trzy lata. Na jego chuderlawej szyi znajdowała się obroża. Wyglądał na zadbanego i zachowywał się bardzo spokojnie. To mogło świadczyć tylko o jednym. – Twój pan się już tobą znudził, co? (...)