"Może wokół zapuszczonych altan słychać w powietrzu zbyt wiele szeptów, których dźwięk płoszy zwierzęta. Może za dużo obcych istot ociera się o ich drżące ciała, gdy przemierzają zarośnięte ścieżki. Może pasąc się na zdziczałych trawnikach podnoszą wzrok, dostrzegają w stojącym przed nimi posągu cień życia i, przerażone swoją omyłką, rzucają się do ucieczki.
A może czasem wcale się nie mylą.
Być może."
Z racji mej aktualnej zapaści czytelniczej, dotyczącej wydawanych nowości, które ostatnio w większości są przereklamowane, nie w moim guście, rozczarowujące /kiedy MIAŁY BYĆ w moim guście, a okazało się, że nie były.../, pomyślałam sobie, że pora wrzucić ściągę z zapomnianych lub nieznanych arcydzieł, które niesłusznie odeszły do lamusa.
A jest ich całkiem sporo...
I okazuje się, że pomimo tego, iż są starszawe, nie są znane większości czytelnikom /przykład: Zagubieni chłopcy Orsona Carda/.
Moim zdaniem, kolejną powieścią, która POWINNA ZOSTAĆ wznowiona, jest Wąwóz.
Generalnie, Clive Barker, znany głównie z psychodelicznej serii Hellriser /nie bardzo mojej ulubionej zresztą/ jest wyśmienitym pisarzem, jeśli chodzi o powieści grozy, mystery i fantasy.
Połknęłam wszystkie jego wytwory wyobraźni, a ta należy do mojej czołówki.
Rewelacyjnie mroczna, cudownie klimatyczna powieść rodem z piekła!
Czułam atmosferę hotelu Panorama Stephena Kinga, w latach jej świetności. Klimat jest tu mega atutem. O narracji nie wspomnę, bo takich wirtuozów przekazu można policzyć na paluszkach... dwóch rąk:)
Mamy tu dwie opowieści, ale trzy światy. Pomiędzy tymi dwoma opowieściami poznajemy świat Hollywood. Widać i czuć, że autor był zafascynowany tamtym środowiskiem i społecznością.
Historia rozpoczyna się w Rumunii w latach dwudziestych XX wieku, kiedy szaleje bieda i choroba. Amerykański agent talentów, William Zeffer, jest menedżerem gwiazdy kina niemego, Katyi Lupi, aktorki filmowej z epoki Chaplina, urodzonej w Rumunii.
Para postanawia odwiedzić właśnie ten kraj, a przy okazji również i krewnych Katyi.
Zwiedzając fortecę w Rumunii, miejsce zamieszkałe przez grupę mnichów, William odkrywa niesamowite... dzieło sztuki.
Pokazano mu specjalny pokój, który znajduje się pod fortecą - duży pokój, komnatę, której ściany, sufit i podłoga pokryte są płytkami, w sumie stanowiącymi obrazowe przedstawienie groteskowe i obsceniczne innego dziwnego świata, utożsamianego z miejscową legendę hrabiego, który został przeklęty, by nawiedzać pobliską okolicę przez całą wieczność.
Zeffer jest dziwnie oszołomiony atmosferą, panującą w komnacie i samym dziełem. Postanawia zaproponować mnichom niebotyczną kwotę za tą... mozaikę. Chce ją ofiarować Katyi.
Oferta zostaje zaakceptowana, a cała struktura zostaje przeniesiona do Kalifornii, do posiadłości, leżącej w kanionie niedaleko Hollywood, gdzie zostaje idealnie zrekonstruowana dokładnie tak, jak w Rumunii.
Kanion ten, na przestrzeni dziesięcioleci, okrywa się złą sławą i jest nazywany "Wąwozem Kamiennego Serca" - na pamiątkę właścicielki zapomnianej już rezydencji, Katyi, która została zapamiętana jako zła okrutna kobieta...
Druga część opowieści rozpoczyna się w roku 2000, kiedy to "przestarzała" gwiazda filmowa, Todd Pickett, który zbudował swoją karierę na swoim wyglądzie, decyduje się na lifting twarzy, który nie do końca okazuje się udany...
Starając ukryć przed światem swą twarz, w ramach rehabilitacji po nieudanym zabiegu, zleca swojej zmęczonej jego humorami agentce, Maxine, znalezienie jakiegoś odludnego miejsca, "na przeczekanie".
I otóż to ona znajduje starą posiadłość, w której może się ukryć Todd - opuszczony dom należący niegdyś do zapomnianej gwiazdy kina niemego, Katyi Lupi, leżący w Wąwozie kamiennego Serca - zacisznej okolicy za hucznym i zaludnionym Hollywood.
Tam Todd wkrótce odkrywa, że Katya i jej "poddani" nadal sprawują rządy...
PRAWDZIWY HORROR.
PRAWDZIWA GROZA.
PRAWDZIWA TAJEMNICA.
NAWIEDZONY DOM.
DUCHY.
ŻYCIE WIECZNE.
GROZA.
I POKUSA...
MOJA OCENA: 9/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Prolog: Wąwóz
Noc ściele się nad Wąwozem Kamiennego Serca. Znad pustyni wieje wiatr.
Santa Ana, tak się ten wiatr nazywa. Wieje znad Mojave, niosąc uczucie niemocy i groźbę pożarów. Niektórzy twierdzą, że zawdzięcza nazwę świętej Annie, matce Maryi; inni - że generałowi meksykańskiej kawalerii Santa Anie, który w swoim czasie wzniecił wiele zamętu; są i tacy, którzy utrzymują, że nazwa wiatru pochodzi od słowa „santanta”, czyli „diabelski wicher”.
Mniejsza jednak o nazwę, oto fakty: Santa Ana wieje jakby prosto z pieca i niesie ciężki, słodkawy aromat, jak gdyby wchłonął wonie wszystkich strząśniętych po drodze kwiatów - bzów i dzikich róż, szałwi i ohydnych bieluni, heliotropów i krzewów kreozytowych; jakby owionął je wszystkie swoim rozpalonym oddechem i przeniósł wprost do ukrytego przed światem wąwozu.
Naturalnie kwiatów nie brakuje i w samym wąwozie. Można by wręcz powiedzieć, że Wąwóz Kamiennego Serca jest zadziwiająco zielony. Niektóre rośliny przywiał tu z daleka właśnie ten palący wicher, Santa Ana; inne zakiełkowały z odchodów wędrujących tędy dzikich zwierząt - jeleni, kojotów i szopów; jeszcze inne rozpleniły się z ogrodów pałacu marzeń, który niezagrożony włada tym skrawkiem Hollywood. Te ostatnie to obce kwiaty, orchidee i lotosy, nie przycinane i nie podlewane, odkąd ogrodnicy, którzy się nimi opiekowali, odeszli, zostawiając zielone zakątki (niegdyś tak przez nich cenione) na pastwę natury.
Z niewiadomych powodów wszystkie rosnące tu kwiaty mają w sobie jakąś gorycz. Nawet wygłodniałe jelenie, przepłoszone ze swoich odwiecznych terenów przez turystów odwiedzających Fabrykę Snów, nie zabawią dłużej w wąwozie. Owszem, spacerują po skalnych grzbietach, zapuszczają się w dół stromych zboczy, a ciekawość - zwłaszcza wśród młodszych osobników - sprawia, że przeskakują spróchniałe płoty i walące się ściany i docierają do sekretnych zakamarków ogrodu, ale nigdy nie zostają tam zbyt długo.
Może nie chodzi tylko o to, że płatki kwiatów i liście drzew gorzko smakują. Może wokół zapuszczonych altan słychać w powietrzu zbyt wiele szeptów, których dźwięk płoszy zwierzęta. Może za dużo obcych istot ociera się o ich drżące ciała, gdy przemierzają zarośnięte ścieżki. Może pasąc się na zdziczałych trawnikach podnoszą wzrok, dostrzegają w stojącym przed nimi posągu cień życia i, przerażone swoją omyłką, rzucają się do ucieczki.
A może czasem wcale się nie mylą.
Być może.
Wąwóz jest za pan brat z „być może”, z ewentualnościami, które mogą nigdy się nie ziścić. Najwyraźniej czuje się to w taką noc jak ta, kiedy wonny wiatr wzdycha nad pustynią, a mieszkające w wąwozie dusze tęsknią za tym, o czym śniły, że do nich należy - albo za tym, o czym śniły, że śnią. Ich głosy są tak ulotne, że ludzkie ucho nie byłoby w stanie ich wychwycić, nawet gdyby w wąwozie był ktoś kto nasłuchuje - a to się nigdy nie zdarza.
Chociaż nie, to nie jest do końca prawda. Od czasu do czasu trafia się jakiś nieustępliwy człowiek, któremu udaje się znaleźć drogę do tej doliny luksusu i łez - może to być turysta, a nawet cała rodzina turystów, która uprze się zbadać to co nieznane, leżące w bok od wytyczonej w przewodniku trasy. Będą szukać miłosnego gniazdka słynnego amanta, liczyć na przelotne spotkanie z gwiazdą, która niczego nieświadoma wyjdzie z psem na spacer. Bywa i tak, że ktoś zakrada się do wąwozu celowo, wiedziony niejasnymi wzmiankami w historii Hollywood. Ci nieliczni goście są ostrożni; można by nawet powiedzieć, że żywią coś w rodzaju nabożnej czci do tego miejsca. Wszyscy jednak, bez względu na to, jak przybyli, opuszczają Wąwóz Kamiennego Serca tak samo: w pośpiechu, oglądając się nerwowo przez ramię. Nawet największe prymitywy i prostacy, którzy twierdzą, że nie ma w nich ani krzty duchowości, uciekają zaniepokojeni tym, co wyczuwają w powietrzu. Przekonują się, że ich szósty zmysł jest znacznie bardziej wyczulony niż sądzili. Dopiero kiedy wymkną się natrętnym cieniom wąwozu i padnie na nich blask neonów na Bulwarze Zachodzącego Słońca, wycierają lepkie od potu dłonie i zachodzą w głowę, czego się wystraszyli w tak niewinnie wyglądającym miejscu.
Część pierwsza: Cena polowania
1
- Pańska żona miała już dość zwiedzania zamku, panie Zeffer? - zapytał ojciec Sandru, widząc, że drugiego dnia przystojny, smutny mężczyzna w średnim wieku przyszedł sam.
- Ta pani nie jest moją żoną - odparł Zeffer.
- Ach tak... - Współczujący ton zdradzał, że mnich nie pozostał bynajmniej obojętny na wdzięki Katyi. - Żałuje pan tego, prawda?
- Owszem - przyznał nieco skrępowany Zeffer.
- To bardzo piękna kobieta.
Mówiąc, mnich obserwował twarz Zeffera, ale ten nie miał ochoty na dłuższą spowiedź.
- Jestem jej menedżerem - wyjaśnił. - Poza tym nic nas nie łączy.
Jednakże ojciec Sandru łatwo nie rezygnował.
- Po tym, jak wczoraj państwo poszliście - mówił, a ojczysty język rumuński zaznaczał się delikatnie w jego angielskim - jeden z braci stwierdził, że jest najpiękniejszą kobietą, jaką widział w życiu... Cielesną kobietą, naturalnie - dodał po chwili wahania.
- Nawiasem mówiąc, ma na imię Katya - powiedział Zeffer.
- Wiem o tym, wiem - przytaknął pospiesznie braciszek, przeczesując palcami splątaną, siwiejącą brodę. Zerknął z ukosa na Zeffera.
Trudno byłoby o większy kontrast, niż stanowili ci dwaj: krągły Sandru o zaczerwienionej twarzy, w przykurzonym brunatnym habicie, i szczupły, elegancki Zeffer w jasnym płóciennym garniturze.
- Jest gwiazdą filmową, tak?
- Widział ojciec któryś z jej filmów?
Sandru skrzywił się, odsłaniając zaniedbane zęby.
- Nie, skądże. Nie oglądam takich rzeczy. W każdym razie niezbyt często. Ale w Ravbacu jest takie małe kino i niektórzy młodsi braciszkowie bywają w nim dość regularnie. Oczywiście uwielbiają Chaplina. I jest jeszcze taka... jak to się mówi? Kobieta-wamp?
- Wamp - przytaknął rozbawiony Zeffer. - To dobre słowo.
- Theda Bara.
- Oczywiście. Znamy Thedę.
Wtedy - czyli w 1920 roku - wszyscy znali Thedę. Theda Bara była jedną z najsłynniejszych aktorek na świecie. Podobnie jak Katya. Obie były sławne i w obu wypadkach sława ta miała cudownie dekadencki posmak.
- Następnym razem wybiorę się z którymś z braci, żeby ją zobaczyć.
- Tak się zastanawiam... Czy ojciec zdaje sobie sprawę, jakiego rodzaju kobiety gra Theda Bara?
Krzaczaste brwi ojca Sandru uniosły się w wyrazie zdumienia.
- Mam już swoje lata, panie Zeffer. W Biblii jest pełno takich kobiet. Takich wampów. To kurwy, prawda? Babilońskie ladacznice. Wodzą mężczyzn na pokuszenie, a potem ich niszczą?
Zeffer roześmiał się, słysząc tak dosadne słowa w ustach Sandru.
- Mniej więcej - zgodził się.
- A jaka jest naprawdę Theda Bara?
- Naprawdę nazywa się Theodosia Goodman i pochodzi z Ohio.
- I jest zgubą mężczyzn?
- W świecie rzeczywistym? Wątpię. Z pewnością zdarza jej się czasem urazić czyjeś wybujałe ego, ale to wszystko.
Ojciec Sandru był chyba lekko rozczarowany.
- Przekażę braciom, co mi pan powiedział. To bardzo interesujące. A teraz... Może wejdziemy do środka?
* * *
Willem Matthias Zeffer był człowiekiem światowym. W swoim czterdziestotrzyletnim życiu mieszkał w Paryżu, Rzymie, Londynie i - przez krótki okres - w Kairze. Obiecał sobie, że wyprowadzi się z Los Angeles - gdzie próżno by szukać sztuki lub choćby woli jej tworzenia - gdy tylko publiczność znuży się Katyą, a samej Katyi znudzi się odrzucanie jego oświadczyn. Wtedy się pobiorą i wrócą do Europy; znajdą sobie dom, w którego kościach drzemie prawdziwa historia, w przeciwieństwie do podrabianego hiszpańskiego dworku, który Katya kazała zbudować za grube pieniądze w jednym z wąwozów w Hollywood.
Nim to jednak nastąpi, musiał szukać estetycznej pociechy w dziełach sztuki kupowanych podczas wycieczek za granicę: meblach, kobiercach, rzeźbach. Miały mu wystarczyć do czasu, gdy znajdzie zamek nad Loarą albo osiemnastowieczny dom w Londynie; miejsce, w którym nie będzie mu się robiło niedobrze od taniego hollywoodzkiego manieryzmu.
- Podoba się panu w Rumunii? - zapytał ojciec Sandru, otwierając zamek masywnych dębowych drzwi u stóp schodów.
- Naturalnie - przytaknął Zeffer.
Sandru spojrzał na niego z ukosa.
- Proszę nie czuć się zmuszonym do grzechu przez wzgląd na mnie.
- Do grzechu?
- Kłamstwo jest grzechem, panie Zeffer. Niewielkim, ale jednak.
Mój Boże, pomyślał Zeffer. Gdzie się podziało moje poczucie przyzwoitości? W Los Angeles kłamanie weszło mu w krew; łgał codziennie, co godzina. Życie, które wiedli z Katyą, opierało się na tysiącu głupich, małych kłamstewek.
Teraz jednak nie znajdował się w Hollywood. Dlaczego więc kłamał?
- Ma ojciec rację. Wcale mi się ten kraj nie podoba. Jestem w nim tylko dlatego, że Katya chciała tu przyjechać. Jej matka i ojciec, to znaczy ojczym, mieszkają w tej wiosce.
- Tak, wiem o tym. Jej matka nie jest dobrą kobietą.
- Ojciec jest jej spowiednikiem?
- Nie. Nie służymy ludziom. Jedynym celem istnienia Zakonu Świętego Teodora jest pilnowanie zamku.
Sandru pchnął drzwi. Z ciemności zapachniało wilgocią.
- Wybaczy ojciec, że pytam, ale wczoraj wydawało mi się, że poza wami nikogo tu nie ma.
- To prawda. Jesteśmy tylko my, zakonnicy.
- To czego właściwie pilnujecie?
- Zaraz sam pan zobaczy. - Sandru uśmiechnął się lekko. - O ile będzie pan chciał zobaczyć.
Pstryknął przełącznikiem i światło zalało dziesięciometrowy odcinek korytarza. Na jednej ścianie wisiał ogromny kobierzec, tak bardzo poszarzały od kurzu i lat, że nie dałoby się powiedzieć, co właściwie przedstawia.
Sandru ruszył przodem. Zapalił następną lampę.
- Miałem nadzieję, że przekonam pana do zakupu.
- Czego? - zdziwił się Zeffer.
Nie robił sobie wielkich nadziei po tym, co widział do tej pory. Parę mebli miało swoisty rustykalny urok, ale do głowy by mu nie przyszło, żeby któryś kupić.
- Nie wiedziałem, że wyprzedajecie wyposażenie twierdzy - przyznał.
- Ech... - westchnął Sandru. - Niestety, musimy czasem coś sprzedać, żeby mieć co jeść. A skoro tak musi być, to wolałbym, żeby co cenniejsze skarby trafiły w ręce ludzi, którzy się nimi należycie zaopiekują. Takich ludzi jak pan.
Cały czas szedł przodem; zapalił trzecią, później czwartą lampę. Zeffer zaczynał dochodzić do wniosku, że lochy zamczyska są znacznie rozleglejsze niż nadziemne kondygnacje. Korytarze rozchodziły się we wszystkich kierunkach.
- Zanim jednak to panu pokażę, proszę mi powiedzieć: ma pan ochotę coś kupić?
- Ojcze... - Zeffer uśmiechnął się z pobłażaniem. - Jestem Amerykaninem. Zawsze mam ochotę coś kupić.
* * *
Poprzedniego dnia Sandru streścił Katyi i Zefferowi historię zamku. Z tego, co Zeffer pamiętał, w jego opowieści pobrzmiewały fałszywe nuty; Zakon Świętego Teodora coś ukrywał. Według Sandru dzieje twierdzy skrywały wiele tajemnic, choć żadna z nich nie była szczególnie krwawa: w pobliżu nie toczono wielkich bitew, w lochach nie trzymano ani nie torturowano więźniów, na dziedzińcu nie odbywały się egzekucje. Katya, jak zwykle bezpośrednia, bez ogródek przyznała, że w to nie wierzy.
- Kiedy byłam dzieckiem, o tym zamku opowiadano straszliwe historie - stwierdziła. - Działy się tu okropne rzeczy. Podobno zaprawa murarska ma domieszkę ludzkiej krwi. Krwi dzieci.
- Z całą pewnością musiała się pani pomylić - powiedział Sandru.
- To wykluczone. W zamku mieszkała małżonka diabła. Nazywała się Lilith. Posłała księcia na polowanie, z którego już nie wrócił.
Sandru się roześmiał. Jeżeli tylko udawał wesołość, to był doskonałym aktorem.
- Kto pani naopowiadał takich rzeczy?
- Moja matka.
- Ech... - Sandru pokręcił głową. - Na pewno chciała też, żeby się pani położyła spać i grzecznie zasnęła, zanim diabeł przyjdzie i obetnie pani głowę.
Katya nie zareagowała.
- Dzieciom cały czas opowiada się podobne historie. Bajki. Naturalnie, ludzie zawsze coś wymyślą, ale proszę mi wierzyć: to nie jest żadne przeklęte zamczysko. Nie byłoby nas tutaj.
Z pozoru wiarygodne zapewnienia zakonnika nie do końca przekonały Zeffera, ale przy okazji pobudziły jego ciekawość. Dlatego wrócił. Jeżeli ojciec Sandru kłamał (czyli, według własnej definicji, grzeszył), to jaki miał w tym interes? Co próbował chronić? Bo chyba nie kolejne komnaty z brudnymi gobelinami i prymitywnie rzeźbionymi sprzętami. Czyżby w zamku było coś, co naprawdę zasługiwało na uwagę? A jeśli tak, to jak zjednać sobie ojczulka, żeby pokazał swój skarb?
Najlepsza będzie zachęta finansowa, uznał Zeffer. Jeżeli coś miało przekonać Sandru, to z pewnością zapach gotówki. A ponieważ zakonnik sam poruszył temat handlu, łatwo było teraz do niego wrócić.
- Wiem, że Katya bardzo by się ucieszyła, mogąc zabrać do Hollywood jakąś pamiątkę z ojczyzny - powiedział Zeffer. - Mamy ogromny dom, miejsca nie zabraknie.
- Tak?
- Pieniędzy również - wypalił Zeffer.
Zdawał sobie sprawę, że poczyna sobie dość obcesowo, ale z doświadczenia wiedział, że nadmiar subtelności nie sprawdzał się w takich sytuacjach. Szybko się przekonał, że i tym razem miał rację.
- O jakiej sumie mówimy? - zainteresował się Sandru.
- Katya Lupi jest jedną z najlepiej opłacanych aktorek w Hollywood. Ja zaś mam jej błogosławieństwo, aby kupować wszystko, co moim zdaniem mogłoby sprawić jej przyjemność.
- Pozwoli pan zatem, że zapytam: co sprawia jej przyjemność?
- Wszystko, czego prawdopodobnie nikt inny... Nie: wszystko, czego nikt inny na pewno nie będzie miał. Lubi się chwalić swoją kolekcją. Chce, żeby każdy jej element był jedyny w swoim rodzaju.
Sandru z uśmiechem rozłożył ręce.
- Tu wszystko jest jedyne w swoim rodzaju.
- Ojcze... Mam wrażenie, że sprzedałby mi ojciec fundamenty zamku, gdybym tylko złożył odpowiednią ofertę.
- To przecież tylko przedmioty, prawda? - odparł filozoficznie mnich. - Kamień, drewno, nić, farba. Z czasem pojawią się inne przedmioty, które zajmą ich miejsce.
- Ale te, które się tu znajdują, muszą mieć chyba jakąś wartość religijną?
Mnich wzruszył ramionami.
- W kaplicy, na górze, owszem. Nie sprzedałbym panu na przykład ołtarza. - Uśmiechnął się, jakby sugerował, że w sprzyjających okolicznościach nawet ołtarz mógłby mieć swoją cenę.
- Poza tym jednak całe wyposażenie zamku służyło świeckim celom. Umilało życie książętom i ich damom. Teraz zaś nikt się nim nie interesuje, poza nielicznymi podróżnymi, którzy, tak jak państwo, zawitają tu przejazdem. Nie widzę powodu, dla którego nasz zakon nie mógłby się go pozbyć. Nadmiar zysków moglibyśmy rozdać biednym.
- Z pewnością nie brakuje tu ludzi w potrzebie - zgodził się z nim Zeffer.
Był wstrząśnięty, kiedy zobaczył, jak prymitywne życie wiodą miejscowi wieśniacy. Mieszkali w rozlatujących się szopach, uprawiali kamienistą, prawie jałową ziemię, w dodatku ze wszystkich stron wioskę otaczały góry - na wschodzie pasmo Bucegi, na zachodzie Góry Fogaraskie - o nagich, szarych stokach i przyprószonych śniegiem szczytach. Jeden Bóg wiedział, jak wyglądają tutejsze zimy, kiedy ziemia zamarza na kamień, rzeczkę ścina lód, a ściany szop nie są w stanie zatrzymać pędzącej z górskich grani wichury.
W dzień przyjazdu Katya zabrała Willema na cmentarz, żeby mu pokazać grób dziadków. Napatrzył się przy okazji na warunki, w jakich jej krewni żyli i umierali. To nie miejsce spoczynku staruszków zrobiło na nim największe wrażenie, lecz niekończące się szeregi maleńkich krzyży, znaczących groby dzieci - zmarłych na zapalenie płuc, z niedożywienia, ze zwykłej słabości. Smutek setek małych grobków poruszył go do głębi; myślał o bólu matek, o zdławionych łzach ojców i dziadków. Nawet w najczarniejszych snach nie spodziewał się czegoś takiego. Pochorował się z żalu.
Katya jakby się nie przejmowała widokiem cmentarza i cały czas opowiadała o swoich ekscentrycznych przodkach. No, ale przecież stąd pochodziła, znała ten świat na wylot. Nie powinien się dziwić, że całe to cierpienie było dla niej czymś zupełnie oczywistym. Czy nie mówiła kiedyś, że miała czternaścioro braci i sióstr, z których przeżyła tylko szóstka? Może pozostałych ośmioro zostało pochowanych właśnie tutaj, na cmentarzu, po którym teraz razem spacerowali. Zresztą Katya zawsze ozięble traktowała sprawy sercowe. To właśnie dawało jej siłę, siła zaś - widoczna w każdym ruchu i każdym spojrzeniu - sprawiała, że publiczność, zwłaszcza jej kobieca część, ją uwielbiała.
Spędziwszy z nią trochę czasu w jej rodzinnych okolicach, Zeffer lepiej rozumiał jej oziębłość. Widział dom, w którym się urodziła i wychowała. Poznał jej matkę, dla której narodziny Katyi musiały zakrawać na cud - była śliczna jak obrazek, a ciemne oczy i promienny uśmiech wyróżniały ją spośród wszystkich wioskowych dzieci. Nawiasem mówiąc, matka szybko wykorzystała jej urodę: kazała jej w wieku dwunastu lat tańczyć na ulicach i - przynajmniej według samej Katyi - sprzedawać swoje wdzięki mężczyznom, którzy płacili, by przez noc móc cieszyć się jej delikatnym ciałem. Szybko uciekła z domu, ale też równie szybko przekonała się, że zamiast zarabiać na rodzinę, musi w ten sam sposób zarabiać na własne życie. Miała piętnaście lat, kiedy Zeffer spotkał ją w Bukareszcie (śpiewała na ulicy, żeby zarobić na kolację) i była kobietą pod każdym względem - poza wiekiem. Rozkwitła tak cudownie, że tym, którzy ją widzieli, zapierało dech w piersi. Trzy wieczory z rzędu odwiedzał plac, na którym śpiewała. Dołączał do wiernej grupy wielbicieli, przychodzących podziwiać czarodziejkę-dziecko. Dość szybko doszedł do wniosku, że powinien zabrać ją ze sobą do Ameryki. Nie miał jeszcze żadnego doświadczenia w przemyśle filmowym (mało kto miał - był rok 1916 i film dopiero raczkował), ale instynkt podpowiadał mu, że w twarzy i sylwetce tej istotki jest coś absolutnie wyjątkowego. Miał wpływowych przyjaciół na Zachodnim Wybrzeżu - głównie ludzi, którzy znudzeni małostkowymi przepychankami i mizernymi zyskami na Broadwayu rozglądali się, gdzie by tu na nowo ulokować swoje talenty i pieniądze. Twierdzili, że kino jest nowym Eldorado, a łowcy talentów na gwałt szukają twarzy, które pokocha kamera i publiczność. Czy ta mała kobietka nie miała takiej właśnie twarzy? Czy kamera nie oniemieje z zachwytu, spoglądając w te uwodzicielskie, piękne oczy? A kiedy kamera się w niej zakocha, publika nie da na siebie długo czekać.
Dowiedział się, że dziewczyna nazywa się Katya Lupescu i pochodzi ze wsi Ravbac. Podszedł do niej, zagaił rozmowę, a przy kolacji (zjedli gołąbki i ser) powiedział, co mu chodzi po głowie. Przyjęła jego pomysł z dziwną rezerwą, żeby nie powiedzieć obojętnością. Owszem, przyznała, że to brzmi interesująco, ale nie jest pewna, czy chce wyjeżdżać z Rumunii. Boi się, że zacznie tęsknić za rodziną.
Rok czy dwa lata później, kiedy jej kariera w Stanach zaczęła nabierać rozpędu - nie była już Katyą Lupescu, lecz Katyą Lupi, Willem zaś został jej menedżerem - wrócili do tej rozmowy. Zeffer przypomniał jej, że bez entuzjazmu zareagowała na jego propozycję, Katya zaś wyznała, że jej opanowanie było tylko pozorne. Z jednej strony nie chciała wyjść na prostaczkę, z drugiej wolała nie robić sobie wielkich nadziei.
To jednak była tylko część prawdy. W pewnym sensie obojętność, jaką okazała przy pierwszym spotkaniu z Zefferem (a także ostatnio na cmentarzu), stanowiła nieodłączną część jej natury. Miała ją we krwi, być może dlatego, że pochodziła z rodu, który na przestrzeni wieków wycierpiał tyle nieszczęść, że nic nie mogło odcisnąć na nim trwałego piętna - ani ogromne szczęście, ani wielka tragedia. Z własnej woli Katya stała się osobą, która tłamsi w sobie skrajne uczucia, aby dozować je po kawałku na użytek publiczności. Te właśnie drobiny noc w noc przychodzili oglądać zebrani na placu gapie. A Katya użyła tej samej sztuczki, stanąwszy przed kamerą filmową.
Co ciekawe, poprzedniego dnia nie zdradziła się z nią przed ojcem Sandru. Właściwie wyglądało na to, że gra zupełnie inną rolę: przeciętnej, bogobojnej dziewczyny w obecności ukochanego kapłana. Z szacunkiem spuszczała wzrok, nie podnosiła głosu, a jej słowa - często tak ostre - stały się słodkie i zgodne.
Przesada w jej zachowaniu śmieszyła Zeffera, natomiast Sandru najwyraźniej dał się nabrać. W pewnym momencie ujął ją pod brodę, spojrzał jej w oczy i powiedział, że nie powinna być taka nieśmiała.
Nieśmiała! - pomyślał Zeffer. Gdyby ojciec wiedział, do czego zdolna jest ta „nieśmiała” kobieta! Gdy słyszał o przyjęciach, które wydawała w wąwozie, przezwanym przez dziennikarzy „Wąwozem Kamiennego Serca”; o ekscesach, do jakich dochodziło za murami dworku; o ohydzie, do jakiej była zdolna, jeśli miała odpowiedni nastrój. Gdyby maska, którą przywdziała na jego użytek, zsunęła się choć na chwilę i biedny, oszukany Sandru ujrzał prawdziwe oblicze Katyi, zamknąłby się w celi na cztery spusty, opieczętował drzwi modlitwami i spryskał je święconą wodą, żeby nie dostała się do środka.
Katya była jednak zbyt dobrą aktorką, by dać mu poznać prawdę.
Być może w pewnym sensie całe życie Katyi Lupi stało się grą. Kiedy pojawiała się na ekranie, grała o połowę młodsze od siebie kokietki, maltretowane sieroty, a publiczność wierzyła, że taka jest naprawdę. Tymczasem mniej więcej co tydzień, z dala od spojrzeń tych, którzy uważali ją za wzór cnót wszelakich, urządzała przyjęcia dla innych hollywoodzkich gwiazd, wampów, klownów i awanturników, które przeraziłyby jej wielbicieli. Która Katya Lupi była prawdziwa: zapłakane dziecko, idolka milionów czy Czerwona Dama, pani Wąwozu Kamiennego Serca? Sierota i ofiara życiowych burz czy znarkotyzowana diablica? Może żadna z nich? A może obie?
Takie myśli zaprzątały umysł Zeffera, gdy ojciec Sandru oprowadzał go po kolejnych komnatach, pokazywał stoły i krzesła, dywany i obrazy, nawet ozdobne kominki.
- Wpadło coś panu w oko? - zapytał na zakończenie.
- Nieszczególnie, ojcze - odparł szczerze Zeffer. - W Stanach mogę kupić równie piękne dywany; nie muszę przyjeżdżać po nie do dzikiej Rumunii.
- Naturalnie. - Zakłopotany Sandru pokiwał głową.
Zeffer dyskretnie spojrzał na zegarek.
- Chyba powinienem wracać do Katyi - powiedział.
Prawdę mówiąc, perspektywa powrotu do wioski, gdzie będzie musiał siedzieć godzinami w chałupie, w której urodziła się Katya, pić gęstą kawę, objadać się obrzydliwie słodkim ciastem i patrzeć, jak krewni Katyi przychodzą obejrzeć (a nawet z niedowierzaniem pomacać) gości z Ameryki, wcale go nie pociągała. Spotkanie z Sandru donikąd jednak nie prowadziło, a od kiedy mnich ujawnił swoje materialne pobudki, Zeffer czuł się raczej niezręcznie. Nie znalazł w podziemiach nic, co chciałby zabrać za ocean.
Sięgnął do kieszeni po portfel; zamierzał dać gospodarzowi sto dolarów za fatygę, ale nim zdążył wyjąć banknot, ojciec Sandru nagle spoważniał.
- Proszę poczekać. Zanim mnie pan odprawi, chcę panu coś powiedzieć. Moim zdaniem dobrze się rozumiemy. Pan szuka czegoś wyjątkowego, czego nie kupi pan nigdzie indziej. Niepowtarzalnej pamiątki, prawda? Mnie zaś zależy na pieniądzach.
- Czy jest tu coś, czego jeszcze mi ojciec nie pokazał? - zdziwił się Zeffer. - Coś wyjątkowego?
Sandru skinął głową.
- Nie odsłoniłem przed panem wszystkich zakątków zamku. Dodam, że nie bez powodu. Bo widzi pan, niektórzy ludzie nie powinni oglądać tego, co mam do pokazania. Wydaje mi się jednak, że pan jest inny; jest pan człowiekiem światowym, panie Zeffer.
- Strasznie ojciec tajemniczy.
- Nie wiem, czy jest w tym coś tajemniczego, wiem natomiast, że to smutne - i bardzo ludzkie. Książę Goga, który zbudował ten zamek, nie był dobrym człowiekiem. Opowieści, które Katya słyszała w dzieciństwie...
- Były prawdziwe?
- W pewnym sensie. Goga uwielbiał polować, ale nie ograniczał się bynajmniej do zwierząt.
- Boże święty! Katya miała rację, że się bała.
- Wszyscy trochę się boimy, po tym, co się tu stało. Tym bardziej że nikt nie zna całej prawdy. Tu, w zamku, wszyscy, młodzi i starzy, możemy tylko się modlić i oddawać w opiekę Bogu.
Zeffer był coraz bardziej zaintrygowany.
- Proszę mi o tym opowiedzieć. Chcę wiedzieć, co się tu wydarzyło.
- Niech mi pan wierzy, że nie wiem, od czego zacząć. Brak mi słów.
- Naprawdę?
- Naprawdę.
Zeffer spojrzał na mnicha z zazdrością. Cóż za błogosławiony stan; nie mieć słów na opisanie okropności; milczeć o okrucieństwach, zamiast rozprawiać o nich z jarmarczną swadą. Stwierdził, że i jego ciekawość dziwnie zmalała. Wydawało mu się niesmacznym - a przy tym bezcelowym - nalegać, by Sandru mówił dalej, skoro słowa nie chciały mu przejść przez gardło.
- Proponuję zmienić temat. Proszę pokazać mi coś absolutnie niezwykłego - zaproponował. - To mi wystarczy.
Sandru uśmiechnął się bez przekonania.
- To nic wielkiego - uprzedził.
- Czasem znajdujemy piękno tam, gdzie nigdy byśmy się go nie spodziewali - odparł Zeffer. Przypomniał sobie drobną twarz Katyi Lupescu, bladą w sinym świetle zmierzchu (...)
***
Książka zaczyna się w latach dwudziestych dwudziestego wieku. Gwiazda niemego kina, Katya Lupi, odwiedza swoją rodzinną Rumunię i przywozi stamtąd niezwykłą pamiątkę: pokój wyłożony glazurą, przedstawiającą sceny z jakiegoś na wpół rzeczywistego polowania. Potem okaże się, że obraz przedstawia polowanie na syna szatana, na które Lilith, małżonka diabła, skazała jednego z miejscowych książąt. Książę pozostaje na wieki uwięziony w obrazie, bo według przepowiedni żaden mąż nie może złapać diabelskiego dziecka. Potem przenosimy się do czasów współczesnych i poznajemy drugiego głównego bohatera opowieści. Todd Pickett jest jednym z najbardziej wziętych współczesnych aktorów w Hollywood (na równi z Tomem Cruisem, Brucem Willisem i Melem Gibsonem), gwiazdą wysokobudżetowych filmów akcji. Ma już jednak dobrze ponad trzydzieści lat i producenci z wolna przestają się nim interesować. Jeden z nich sugeruje, żeby Todd poddał się operacji plastycznej i odmłodniał. Todd się zgadza, ale operacja się niezbyt udaje i musi na gwałt szukać dyskretnej kryjówki na czas rekonwalescencji. Trafia do dawnego domu Katyi Lupi, który stoi opuszczony w jednym z hollywoodzkich wąwozów. Tam spotyka właścicielkę, której komnata z "Polowaniem" pozwoliła zachować wieczną młodość. Oprócz niej wąwóz zamieszkują duchy sławnych aktorów (chciałyby dostać się do komnaty z "Polowaniem", która daje im moc) i potwornych hybryd, krzyżówek duchów i zwierząt. Katya wciąga Todda w życie wąwozu, gdzie jak za dawnych czasów trwają orgie i dzikie imprezy z udziałem zmaterializowanych duchów dawnych gwiazd. Tymczasem Tammy, szefowa fanklubu Todda, odkrywa miejsce jego pobytu i zaczyna węszyć w wąwozie. Katya chce wykorzystać Todda - widzi w nim swoją szansę powrotu do aktorskiego światka. Po niezwykłych wizytach w Diabelskiej Krainie owinęła go sobie wokół palca, ale koniec końców okazuje się zbyt zachłanna. W przypływie złości zabija Todda, ale Tammy, korzystając z jej nieuwagi (też już była w Diabelskiej Krainie i pomogła ująć syna szatana - nie jest przecież mężczyzną, więc mogła zakończyć polowanie) niszczy magiczne zabezpieczenia domu i wpuszcza do środka całą gromadę czekających na dworze duchów.