Kolejna /nie wiem, dlaczego nie wznawiana/ rewelacyjna opowieść o dzieciakach mistrza pióra.
1983 rok, dzieciak, gry komputerowe Atari /XD/ - klimat Starnger Things, groza i tajemnica...
Jak to się zaczyna?
Programista gier komputerowych Atari, Step Fletcher, pobożny Mormon, przeprowadza się wraz z ciężarną żoną DeAnne i trójką ich dzieci (Stevie, Robbie i Elizabeth -7, 4 i 2 lata) z Indiany do małego miasteczka Steuben, w Północnej Karolinie. Chce w spokoju i ciszy rozpocząć pracę jako programista nad nowym komputerowym projektem.
Życie zapowiada się bajecznie.
Niestety...
Nowy dom Fletchera jest okresowo atakowany przez hordy różnych rodzajów owadów.
Klasa, łącznie z nauczycielką Stevie'go nienawidzą go. Stevie unika towarzystwa i rzeczywistości. Zaczyna zamykać się w sobie. Gra na swoim komputerze i bawi się z wymyślonymi przyjaciółmi w ogrodzie - wszyscy są chłopcami.
Jego rodzice zaczynają się martwić ta izolacją i wymyślonymi przyjaciółmi. Zabierają syna do psychiatry.
Jednak pewnego dnia zauważają artykuł w gazecie o młodych chłopcach, którzy zniknęli. Imiona wymyślonych przyjaciół Stevie'go są dokładnie takie same jak imiona zaginionych chłopców...
I tu dopiero zaczyna się mrożąca krew w żyłach niesamowita opowieść!
MOJA OCENA: 9/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Chłopiec
Oto jak ojciec pokrzykiwał na niego, kiedy ten zrobił coś złego:
- Gdzie się podziewałeś, kiedy to się stało, Chłopcze? Co ty sobie wyobrażasz, Chłopcze?
To słowo zapadło mu w pamięć głęboko, było imieniem wszelkich jego niepoprawnych pragnień. To Chłopiec kazał mu płatać figle, z których nikt się nie śmiał, to Chłopiec kazał oszukiwać na testach w szkole, nawet gdy znał poprawne odpowiedzi i nie musiał uciekać się do szachrajstwa. To Chłopiec sprawił, że czaił się za szafą - kiedy rodzice myśleli, że śpi - i podglądał, jak to robią na pieska; brzuch ojca trzęsący się luźno, matka taka blada, słaba i martwa, piersi zwisały jej niczym dwie śnięte ryby. Najgorszą rzeczą, jaką Chłopiec kazał mu zrobić, było to podglądanie. Ku jego zdumieniu Chłopcu też to się nie podobało, gorzej, Chłopiec bardziej niż on nienawidził tego, że ojciec jest taki kiepski.
Nigdy tego nie zrobię, rzekł Chłopiec tkwiący w jego wnętrzu. Obrzydliwe jest zabijanie kobiety w ten sposób, tak aby przeżyła, by móc jej to robić powtórnie.
Od tego czasu, gdy spoglądał na wielkie kobiety z ich piersiami, tajemnicami i twarzami, które paraliżowały wzrokiem, Chłopiec go opuszczał - nie chciał brać udziału w tej grze.
Lecz nie znaczyło to wcale, że Chłopca nie było albo że milczał, nie. Chłopiec nadal tam był, miewał też swoje zachcianki, o tak; znalazł sobie nowe przedmioty pożądania. Tyle tylko że Chłopiec był niedbały. Chciał czegoś, dopóki jego żądze nie zostały zaspokojone, po czym wycofywał się w cień, zostawiając go na pastwę wyrzutów i reprymend, choć przecież on nie chciał tego robić.
Obecnie żaden człowiek nie dopuszczał go do swych dzieci, a to z powodu rzeczy, jakie musiał wykonywać z polecenia Chłopca. Bądź przeklęty, Chłopcze! Giń, przepadnij!
Obiecali, że nie powiedzą, zapewniał Chłopiec. Dzieci obiecywały, że nie powiedzą, jednak powiedziały.
Czego się spodziewasz, głupi, wstrętny Chłopcze? Czego się spodziewasz, zły Chłopcze? Nie pomyślałeś, że może w nich są inni Chłopcy, którzy każą im okłamywać ciebie? Obiecują, że nic nie powiedzą, a potem ci Chłopcy każą im złamać przyrzeczenie i mówić. I tu masz nauczkę, Chłopcze, gdyż nikt cię nie dopuści w pobliże swoich dzieci, będziesz musiał żuć własne ciało w czasie głodu i pić własną krew w czasie pragnienia.
Do tego nie dojdzie, odpowiada Chłopiec. Znajdę miejsce, gdzie je zabiorę, nigdy nie uwierzę, gdy zaczną obiecywać, że nie powiedzą rodzicom. Zabiorę je tam i nikt się nigdy nie dowie, gdzie przebywają, nigdy też nie wrócą - jak zatem poskarżą się rodzicom?
Nic podobnego nie zrobisz, Chłopcze, bo ja ci nie pozwolę.
A Chłopiec nic, tylko się śmiał i śmiał, wiedząc, że on zrobi to wszystko, że przygotuje kryjówkę, potem zbierze ich dla niego i sprowadzi, Chłopiec natomiast będzie już wiedział, co ma z nimi zrobić. Chłopiec nie przestraszy się niczego. Chłopiec zrobi wszystko, co zechce, gdyż wie, że nie opuszczą kryjówki, by powiedzieć rodzicom.
Oto dlaczego malcy ze Steuben zaczęli znikać i dlaczego żadnego nie odnaleziono, aż do wigilii Bożego Narodzenia 1983 roku.
Rozdział pierwszy
Gałganiarz
Oto jakim samochodem przyjechali z Vigor w Indianie do Steuben w Karolinie Północnej: srebrnoszarym renaultem deluxe 18i, modelem z roku 1981, mającym na liczniku około czterdziestu tysięcy mil, z czego dwadzieścia pięć tysięcy sami nabili. Na lakierze zaczęły pojawiać się mikroskopijne rdzawe cętki, instalacja przepaliła już z piętnaście bezpieczników, trzy razy musieli wymieniać wał napędowy, gdyż tak go skonstruowano, że w razie zużycia łożyska kulkowego trzeba wymienić cały zespół. Nie mógł wspiąć się pod górkę przy pięćdziesięciu pięciu milach na godzinę, lecz przynajmniej dwoje dorosłych zagłębiało się w wygodne skórzane przednie fotele, a z tyłu troje dzieci. Step Fletcher prowadził, odkąd późnym popołudniem opuścili dom. Pusty dom. Podczas całej drogi do Indianapolis słyszał echa. W którymś momencie musiał wyprzedzić ciężarówkę z meblami, jednak nie zauważył jej albo nie rozpoznał, albo kierowca zjechał akurat do McDonalda bądź na stację benzynową.
Pasażerowie posnęli wkrótce po przekroczeniu rzeki Ohio. Rzeka rozczarowała dzieciaki po tym, jak ojciec snuł opowieści o płaskodennych łodziach i walkach z Indianami. Tylko most wywarł na nich duże wrażenie. Potem zapadły w drzemkę. DeAnne czuwała nieco dłużej, szybko jednak ścisnęła jego rękę i wtuliła głowę w poduszkę, którą wetknęła między oparcie fotela a szybę.
Jak zwykle, pomyślał Step. Nie wykazuje śladu senności, dopóki ja jestem rześki, potem kiedy powieki zaczynają ciążyć i mogłaby mnie zmienić za kółkiem, zapada w sen.
Na resztę drogi włożył taśmę do odtwarzacza. Rozległa się słodka, upajająca melodia „The E Street Shuffle”. Przez chwilę nie słuchał. DeAnne musiała ją puszczać, załatwiając ostatnie sprawunki w Vigor. Step włączył ten utwór na ich drugiej randce. Jako rodzaj sprawdzianu. DeAnne była taka poważna w sprawach religijnych, że musiał mieć pewność, iż da sobie radę z jego trochę dzikim gustem muzycznym. Wiele mormońskich dziewcząt oczywiście pominęłoby milczeniem podteksty seksualne piosenek, lecz DeAnne była prawdopodobnie bystrzejsza od Stepa, więc nie tylko zauważyła fragmenty o dziewczynach obiecujących zrzucić niewygodne dżinsy i o prawdziwej orgii wróżek, lecz także wychwyciła kawałki o wskakiwaniu do nocnego ekspresu; zamiast się zmieszać, wybuchła śmiechem, dzięki czemu poznał, że wszystko będzie okej: była religijna, ale nie dewotka, a co za tym idzie, nie musi udawać krystalicznie prawego, żeby z nią być. To się działo dziesięć lat wcześniej, w 1973 roku. Obecnie mieli trójkę dzieci, które siedziały na tylnym siedzeniu renaulta 18i - możliwe, że najgorszego samochodu kiedykolwiek sprzedawanego w Ameryce - i zmierzali do Steuben w Karolinie Północnej, gdzie Step dostał pracę.
Dobrą pracę. Trzydzieści tysięcy rocznie, co jest nie lada gratką dla świeżo upieczonego doktora filozofii w okresie recesji gospodarczej. Szkoda tylko, że nie mógł uczyć historii, nie mógł pisać historii, jego zadanie miało polegać na opracowywaniu instrukcji obsługi dla firmy produkującej oprogramowanie komputerowe. Nawet nie na programowaniu - nawet do tego nie chciano go zatrudnić, chociaż w 1981 roku Hacker Snack był najlepiej sprzedawaną grą na Atari. Przez chwilę wyglądało na to, że zrobi karierę przy tworzeniu gier. Mieli tyle pieniędzy, że rozpatrywali możliwość jego powrotu na uczelnię, gdzie mógłby skończyć doktorat. Wtedy nastała recesja i podły Commodore 64 wypierał Atari ze sklepów, i nagle jego gra przestała się sprzedawać, nikt go już nie chciał, chyba że do pisania instrukcji obsługi.
Tak więc Springsteen przygrywał w takt jego przygnębienia, a on prowadził samochód krętymi górskimi drożynami, na zachodzie już słońce się kryło, a szlak skręcał głównie na wschód, w stronę ciemności. Powinienem być szczęśliwy, wmawiał sobie. Mam stopień naukowy, dobrą pracę, nic też nie stoi na przeszkodzie, żebym w wolnym czasie stworzył następną grę, nawet gdybym to musiał zrobić na głupim Commodorze. Mogło być gorzej. Mógłbym dostać pracę przy oprogramowaniu dla Apple’a.
Mimo że dodawał sobie otuchy, wciąż czuł w ustach gorycz niepowodzenia. Trzydzieści dwa lata na karku, trójka dzieci, staczam się. Przywykłem do pracy dla siebie, teraz będę musiał przestawić się na pracę dla kogoś innego. Dokładnie jak mój tata w kompanii reklamowej, która upadła. Miał szramę pooperacyjną na plecach, wyjęto mu kręg. Ja przynajmniej nie mam widocznych ran. Jednego dnia błyszczałem, drugiego odkryłem, że moje honorarium nie wynosi już 40 000 dolarów jak ostatnio, tylko 7000, zaczęliśmy zabiegać o pracę, wpadając po uszy w długi, jestem rozbity do końca życia, jak zresztą wielu moich kolegów, i to z własnej winy. Niewolnik hazardu, jak ojciec.
Tak więc nie spala mnie wstyd, że żona musi godzić się na wszawą pracę w godzinach wieczornych, podobnie jak moja mama. Jeśli chce poszukać sobie roboty, to okej, gorzej, gdy musi.
Lecz myśląc o tym, wiedział, że tak właśnie się stanie - nie zdołają sprzedać domu w Vigor i będzie musiała rozejrzeć się za pracą, by płacić za jego utrzymanie. Głupotą było kupować dom, sądziliśmy jednak, że to dobra inwestycja. Kiedy się wprowadzaliśmy, nie było recesji, a ja dobrze zarabiałem. Głupcy, wierzyliśmy, że sielanka trwać będzie wiecznie. Nic nie trwa wiecznie.
Wyrzuty sumienia odpędzały senność, tak że przez godzinę mógł jeszcze prowadzić. Taśma przewinęła się po raz drugi, kiedy zaczął zjeżdżać stromym zboczem w kierunku Frankfort. Nieźle. Z pewnością w stolicy stanu znajdzie się jakiś motel. Zdołam tam dojechać, DeAnne nie będzie musiała się budzić, nim dotrzemy na miejsce.
- Tato - powiedział Stevie z tylnego siedzenia.
- Tak? - odpowiedział Step cicho, by nie obudzić pozostałych.
- Betsy wymiotowała - poinformował.
- Troszkę czy to coś poważnego?
- Troszkę - odparł Stevie.
Nagle przeciągły, głęboki gulgot dobiegł z tyłu.
- Teraz to coś poważnego - rzekł Stevie.
Do licha, do licha, do licha, pomyślał Step.
- Dzięki, że mi powiedziałeś, Stevie.
Dźwięk rozległ się znowu, dokładnie w chwili, gdy zjeżdżał z drogi; poczuł gorzki zapach wymiocin. Jedno z dzieci niemal zawsze wymiotowało podczas każdej z dłuższych wycieczek, zwykle jednak dochodziło do tego już w pierwszej godzinie.
- Dlaczego się zatrzymujemy? - W głosie DeAnne, kiedy się ocknęła, czuło się odcień paniki. Nie cierpiała nieprzewidzianych zdarzeń, oczekując wtedy najgorszego.
Springsteen właśnie śpiewał o rybiej pani i gałganiarzu, Step po raz pierwszy od długiego czasu przypomniał sobie, skąd się wzięło pieszczotliwe przezwisko DeAnne - Rybia Dama.
- Hej, Rybia Damo, pociągnij tylko nosem, a sama się przekonasz.
- O, nie! Które tym razem?
- Betsy Wetsy [przyp. tłum.: Ang. Wet - mokry]. - rzucił Stevie z tyłu. Kolejny stary żart. DeAnne na ogół irytowała się, kiedy nadawał dzieciakom lekceważące przezwiska. Nie cierpiała zdrobnienia Betsy, jednak z powodu żartu imię się utrwaliło i teraz Betsy sama siebie tak nazywała.
- Bardziej jak Betsy Pukesy [przyp. tłum.: Ang. Puke - zwymiotować]. - stwierdził Step. Stevie wybuchnął śmiechem.
Stevie miał przyjemny śmiech. Step wpadł w dobry humor, zapominając o tym, że będzie musiał ubrudzić się po łokcie w wymiocinach szkraba.
Zaparkował głęboko na poboczu, mógł więc otworzyć drzwi Betsy bez wystawiania tyłka na jezdnię. Mimo to nie podobał mu się świst powietrza przemykających za plecami samochodów. Co za śmierć - rozsmarowany jak naleśnik na tylnych drzwiach samochodu, rodzaj drogowej kanapki. Przez chwilę myślał, co by to znaczyło dla dzieciaków, gdyby zginął na ich oczach. Najmniejsze prawdopodobnie nie pamiętałyby go ani tego, jak zginął. Lecz Stevie by nie zapomniał. Pierwszy raz Step myślał o tym w ten sposób - Stevie był już wystarczająco duży, by wszystko zapamiętać. Zaledwie osiem lat, a życie straciłoby barwy, gdyż pamiętałby to wydarzenie.
Zapamięta, jak zareagował tatuś na wymioty Betsy i jak nie wpadł w szał, nie przeklinał. Jak tatuś pomógł uprzątnąć bałagan, zamiast stać i gapić się bezradnie, podczas gdy wszystkim zajmowała się mama. Taką przysięgę złożył przed małżeństwem, że nie będzie pracy w rodzinie, której on by się brzydził, jeśli DeAnne może bez wstrętu ją wykonać. Szedł z nią łeb w łeb, pieluszka w pieluszkę, kiedy dzieciaki dorastały; małe wymiotowanko nie sprawi mu kłopotu.
Tym razem nie było takie małe. Betsy, blada i wyczerpana, zmusiła się do uśmiechu.
W tym czasie DeAnne wyszła z samochodu, okrążyła go i wyciągnęła dziecinne chusteczki z plastikowego słoika.
- Macie - powiedziała - dajcie mi ją, to zmienię jej ubranie, a wy wyczyśćcie fotele.
Po sekundzie DeAnne trzymała przed sobą ociekającą Betsy, obeszła z nią samochód, na swoim miejscu już wcześniej rozłożyła pieluchę, by chronić tapicerkę.
Robbie, czterolatek, też się już obudził, wyciągał rączkę. Siedział pośrodku, tuż obok Betsy, na rękawie widniała paskudna plama.
- Czy to nie miłe ze strony twojej siostrzyczki, że się z tobą podzieliła? - spytał Step. Wytarł rękaw Robbiego.
- Gotowe, Chrabąszczu.
- Śmierdzi.
- To mnie nie dziwi - odpowiedział Step. - Bądź dumny, jak z rany zdobytej w bitwie.
- Czy to był kawał, tato? - spytał Robbie.
- Tylko żart - odparł Step. Robbie chciał się nauczyć opowiadać kawały. Step wyjaśnił mu niedawno, jak się mówi dowcipy, dzięki czemu Robbie nie powtarzał na okrągło tego samego kawału, jednak różne odmiany humoru wciąż go intrygowały i próbował je posegregować. Jeśli doświadczenie ze Steviem było dobrym przykładem, zabierze mu to lata.
- Zmienimy ci koszulkę, kiedy tylko tatuś wytrze dziecięcy fotelik Betsy - mówiła DeAnne do Robbiego z przedniego siedzenia.
Stepowi jakoś nie szło czyszczenie sprzączki w pasie bezpieczeństwa córeczki.
- Pasy bezpieczeństwa będą takie same dopiero wtedy - powiedział - kiedy Betsy zdoła ochlapać pozostałe.
- Posadźmy ją kolejno na każdym miejscu w aucie, a zanim dotrzemy do Karoliny Północnej, obrzyga każdy zakamarek - rzekł Stevie.
- Nie wymiotuje przecież tak często - wtrąciła DeAnne.
- To taki kawał, mamo - powiedział.
- Nie, to był żart - wyskoczył Robbie.
A więc zaczynał pojmować.
Dziecinne chusteczki nie poradziły sobie z tym, co Betsy wyrzuciła z organizmu. Skończyły się na długo przed tym, nim jej siedzenie doprowadzono do stanu dalszej używalności.
- Gdy pójdzie fama, że po raz czwarty jesteś w ciąży, akcje Johnson and Johnson skoczą na giełdzie o dziesięć punktów.
- Jest jeszcze trochę chusteczek w tej dużej, szarej torbie w bagażniku - powiedziała DeAnne. - Upewnij się, że kupiłeś kilka akcji, nim to ogłosisz.
Step podszedł do bagażnika tego, co ludzie z Renaulta zwali „modelem deluxe”, otworzył klapę i zajrzał do wnętrza. Odsunął zamek torby, lecz nie mógł znaleźć chustek.
- Hej, Rybia Damo, gdzie zapakowałaś te chustki?
- Są gdzieś w torbie, chyba głęboko - zawołała. - Skoro już tam jesteś, to potrzebuję pieluszki dla Betsy. Zmoczyła się, a jak już ją trzymam rozebraną, mogę się tym zająć.
Wręczył Steviemu pieluchę, żeby ten podał ją dalej, po czym nagle odnalazł chusteczki. Cofał się właśnie o krok, żeby zamknąć bagażnik, kiedy zdał sobie sprawę, że z tyłu, nieco na lewo, ktoś stoi. Mężczyzna w wysokich butach. Gliniarz. W jakiś sposób radiowóz zdołał zahamować za nimi, a on nawet tego nie słyszał.
- Jakieś kłopoty? - zapytał policjant.
- Moja dwuletnia córka zwymiotowała na tylne siedzenie - wyjaśnił Step.
- Wiecie, że pobocze autostrady jest tylko dla nagłych wypadków? - spytał gliniarz.
Przez chwilę do Stepa nie docierało, co oznacza ta uwaga.
- Twierdzi pan, że dziecko wymiotujące na tylnym siedzeniu to nie nagły wypadek?
Przez moment gliniarz przewiercał go oczyma na wylot. Step znał tę minę. Mówiła: „Domyśl się”, widywał ją często, gdy otrzymywał mandaty za nadmierną szybkość, nim odebrano mu prawo jazdy w 1974 roku i DeAnne musiała wszędzie ich wozić. Step wiedział, że powinien teraz milczeć, gdyż każdym następnym słowem mógł jedynie pogorszyć sprawę.
Na ratunek pośpieszyła DeAnne. Okrążyła samochód, niosąc przesiąknięte i cuchnące ubranie Betsy.
- Oficerze, sądzę, że gdyby pan przez trzydzieści sekund miał to w samochodzie, też by pan zjechał z drogi.
Gliniarz spojrzał na nią zaskoczony. Wyszczerzył zęby.
- Myślę, że trafiła pani w sedno. Tylko się pośpieszcie. W tym miejscu niebezpiecznie jest się zatrzymywać. Ludzie czasem zjeżdżają z dużą prędkością i biorą zakręt szerokim łukiem.
- Dzięki za troskę, oficerze - rzekł Step. Policjant zmrużył oczy.
- Taka moja robota - odparł nieco obruszony, po czym odmaszerował do auta.
Step zwrócił się do DeAnne:
- O czym to ja mówiłem?
- Wyciągnij, proszę, tę czerwoną torbę - powiedziała. - Jeśli będę to dłużej wąchała, zemdleję.
Dał jej reklamówkę, do której upchała wszystkie brudy.
- Wszystko, co mu powiedziałem, to „Dzięki za troskę”, a on zachowywał się, jakbym mu obwieścił, że jego matka nigdy nie wyszła za mąż.
Pochyliła się do niego i rzekła ciepło:
- Step, kiedy mówisz: „Dziękuję ci za troskę”, brzmi to, jakbyś tylko przez przypadek opuścił słowo „palancie”.
- Nie chciałem być uszczypliwy - bronił się Step. - Każdy zawsze myśli, że jestem uszczypliwy, a wcale tak nie jest.
- Nie mogę tego potwierdzić - powiedziała DeAnne. - Nie byłam przy tym, gdy nie byłeś uszczypliwy.
- Zdaje ci się, że pozjadałaś wszystkie rozumy, Rybia Damo?
- O wiele więcej niż ty, Gałganiarzu.
Pocałował ją.
- Daj mi minutę, a uporam się z posadzeniem lalki Betsy Wetsy z powrotem na miejsce.
Słyszał, jak mruczy, podchodząc do drzwi:
- Ma na imię Elisabeth.
Step wyszczerzył zęby i powrócił do wycierania siedzenia Betsy.
- Nie słyszałem, kiedy gliniarz podjeżdżał - rzekł Stevie.
- Gliniarz? - zapytał Robbie.
- Wracaj do spania, Chrabąszczu - upomniał go Step.
- Dostaliśmy mandat, tato? - zapytał Robbie.
- Chciał się jedynie upewnić, czy wszystko w porządku.
- Chciał, żebyśmy usunęli stąd nasze tyłki - rzekł Stevie.
- Step! - nie wytrzymała DeAnne.
- To Stevie to powiedział, nie ja - bronił się Step.
- Nie mówiłby w ten sposób, gdybyś go nie nauczył.
- Czy ciągle tu jest? - zapytał Step.
Stevie wyciągnął szyję, by spojrzeć ponad stertą rupieci.
- No - potwierdził.
- I ja go nie słyszałem - powiedział Step. - Po prostu się odwróciłem i był.
- A jeśliby to nie był policjant? Gdybyś się odwrócił, a tam stałby bandyta? - zadał pytanie Stevie.
- Tę chorobliwą wyobraźnię ma po tobie - stwierdziła autorytatywnie DeAnne.
- Nikt nam nic nie zrobi na otwartym terenie przy autostradzie, gdzie każdy przejeżdżający mógłby zauważyć.
- Jest ciemno - upierał się Stevie. - Samochody jadą tak szybko.
- No dobra, nic się nie stało - rzekła DeAnne ostrożnie. - Nie lubię rozmawiać o takich rzeczach.
- Gdyby to był bandyta, tata by walnął go w nos! - stwierdził Robbie.
- Tak, dokładnie - odparł Step.
- Tata nie dopuści, by spotkało nas coś złego - dorzucił Robbie.
- To prawda - powiedziała DeAnne. - Tak samo jak mama.
- Siedzenie jest już czyste - obwieścił Step - ale pas w tym życiu nie będzie już czystszy.
- Pomogę jej.
- Spinaczka! - krzyknęła wesoło Betsy i zanim DeAnne zdążyła ją złapać, mała przecisnęła się luką pomiędzy siedzeniami. Zapięła pas bezpieczeństwa, spojrzała do góry na Stepa i uśmiechnęła się.
- Dobra robota, moja mała laleczko. - Nachylił się, by pocałować jaw czoło; zasiadł za kierownicą i zamknął za sobą drzwi. Gliniarz wciąż nie odjeżdżał, co przyprawiało go o obłęd, tak że sprawdzał kilka razy, czy wszystko jest w porządku. Dał sygnał. Jadąc nie przekraczał dozwolonej prędkości. Ostatnia rzecz, jakiej pragnęli, to sprawa w sądzie w jakiejś dziurze w Kentucky.
- Ile zostało do Frankfortu? - spytała DeAnne.
- Może pół mili, a może mniej - odpowiedział Step.
- Rany, musiałam długo spać.
- Z godzinę.
- Jesteś bohaterem, że prowadzisz przez całą drogę - powiedziała.
- Później wręczysz mi medal - rzekł.
- Z pewnością.
Z powrotem nastawił głośniej stereo. Każdy zdawał się pogrążony we śnie, było tak spokojnie. Wtedy przemówił Stevie:
- Tato, gdyby to był bandyta, dowaliłbyś mu?
Co miał odpowiedzieć, rozkaz, mój chłopcze, walnąłbym go tak, że do końca życia nosiłby nos po drugiej stronie głowy? Czy było to konieczne, by Stevie poczuł się bezpiecznie? Dumny z ojca? Czy też powinien powiedzieć prawdę, że nigdy nie uderzył nikogo w gniewie, że nigdy na nikogo nie podniósł ręki?
Nie, mój synu, moje podejście do bójek zawsze było jednakowe: obrócić sprawę w żart i odejść, a kiedy nie chcieli mnie puścić, brać nogi za pas.
- To zależy - rzekł Step.
- Od czego?
- Od tego, czy to walnięcie pogorszyłoby, czy poprawiło sytuację.
- Aha.
- To znaczy, że jeśli jest ode mnie wyższy o stopę, waży trzysta funtów i dzierży kawał żelastwa, bicie się z nim to nie najlepszy pomysł. Sądzę, że w podobnej sytuacji byłbym skłonny oddać mu portfel, żeby sobie poszedł.
- A gdyby chciał nas wszystkich zamordować?
DeAnne odpowiedziała bez podnoszenia głowy znad poduszki.
- Wówczas wasz tata zabiłby go, a jeśli nie on, to ja bym to zrobiła - rzekła beznamiętnie.
- A co będzie, jeśli zabije was pierwszy? - zapytał Stevie. - A później przyjdzie, żeby zabić Robbiego i Betsy?
- Stevie - powiedziała DeAnne - Ojciec Niebieski nie pozwoli, żeby coś takiego wam się przydarzyło.
To było więcej, niż Step mógł znieść.
- Bóg tak nie działa - powiedział. - Nie powstrzymuje przestępców od popełniania zbrodni.
- Pyta nas, czy jest bezpieczny - zauważyła DeAnne.
- Tak, Stevie, jesteś bezpieczny, jak każdy mieszkający na ziemi. Lecz zapytałeś o to, co się stanie, kiedy ktoś okrutny zechce wyrządzić naszej rodzinie jakąś paskudną krzywdę, a prawda jest taka, że kiedy ktoś jest prawdziwie, głęboko przesiąknięty złem, wtedy czasem dobro może go nie powstrzymać przed dokonaniem mnóstwa złych czynów. Bywa, że tak też się dzieje.
- Okej - rzekł Stevie. - Lecz Bóg go dorwie za to, no nie?
- Ostatecznie na pewno - odparł Step. - Coś ci powiem, ktoś mógłby wyrządzić przykrość tobie albo innym dzieciom tylko wtedy, gdybym umarł. To ci obiecuję.
- Okej - rzekł Stevie.
- Tylko czemu pytasz o takie rzeczy?
- Bo on miał pistolet.
- Oczywiście, że miał pistolet, kochanie - powiedziała DeAnne. - To przecież policjant. Nosi broń, by chronić nas przed złymi ludźmi.
- Szkoda, że ten policjant nie może być cały czas przy nas - zmartwił się Stevie.
- No tak, byłoby fajnie, nie? - odezwał się Step. Tak fajnie, jak mieć hemoroidy. Musiałbym całą trasę jechać poniżej pięćdziesięciu pięciu mil na godzinę.
Stevie najwidoczniej wyczerpał zasób pytań.
Chwilę potem Step poczuł na udzie dłoń DeAnne. Zerknął na nią.
- Przepraszam - szepnął. - Nie miałem zamiaru przeczyć twoim słowom.
- Miałeś rację - rzekła łagodnie.
Uśmiechnął się do niej i przez chwilę trzymał jej dłoń, dopóki nie potrzebował dwóch rąk, by skręcić kierownicę.
Pomimo to przez resztę drogi do Frankfortu nie potrafił zapomnieć o pytaniach Steviego. Ani o udzielonych odpowiedziach. Powstrzymał DeAnne od przekonywania małego, że Bóg zawsze go obroni przed złymi facetami, potem zaczął mówić, że prędzej zginie, niż jakakolwiek krzywda spotka dzieciaki. Czy była to jednak prawda? Czy dysponował tym rodzajem odwagi? Pomyślał o rodzicach w obozach koncentracyjnych, oglądających śmierć własnych dzieci, nie mogących nic na to poradzić. A gdyby nawet spróbował, czego mógłby dokonać w konfrontacji z kimś, dla kogo przemoc to chleb powszedni? Step nie był wprawiony w bójkach, nie był też przekonany, by ta wprawa przychodziła sama. Pierwszy lepszy rzezimieszek skończyłby z nim bez trudu, a miał tu dzieciaki szukające u niego ochrony. Powinienem zapisać się na karate lub coś takiego. Kung fu. Albo kupić pistolet, tak by Stevie w wieku czternastu lat zauważył, gdzie jest schowany, potem wyszedł się nim pobawić, zabijając przy okazji siebie bądź Robbiego, bądź któregokolwiek z kolegów.
Nie, postanowił Step. Nic z tych rzeczy. Nie zrobię nic podobnego, gdyż jestem cywilizowanym człowiekiem, żyjącym w cywilizowanym społeczeństwie, ale jeśli barbarzyńcy zastukają w me drzwi, będę zgubiony.
Zjechali do Frankfortu, gdzie natrafili na Holiday Inn z wywieszką „Wolne miejsca”. Step uważał to za dobry omen. Oficjalnie nie wierzył w omeny. Lecz do licha z tym, w ten sposób czuł się lepiej (...)
***
Step Fletcher liczył na to, że nowe życie, które wraz z rodziną zacznie po przeprowadzcedo miasteczka Steuben, będzie szczęśliwsze od dotychczasowego. Niestety, stało się inaczej: w pracy nie ukłąda mu się najlepiej, a jego 8-letni syn Stevie nie potrafi znaleźć sobie miejsca w nowym środowisku. Odrzucony przez szkolną społeczność, chłopiec zanurza się w świecie fantazji, zaludnionym przez wyimaginowanych przyjaciół. Może nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że są to ci sami chłopcy, którzy w tajemniczych okolicznościach zaginęli bez wieści w realnym, materialnym świecie.