Jakież niekonwencjonalne przerobienie konwencjonalnej baśni:)
Super pomysł, czyta się z nieustającym uśmiechem na twarzy.
Polecam - narracja bardzo dobra;)
Rewelacyjne rysunki:)
MOJA OCENA: 7/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Księżniczka siedziała na parapecie
wąskiego okna Wieży. Znudzonym wzrokiem wodziła po
doskonale znanym krajobrazie. Wciąż te same pola, lasy i
smętne bajora z topniejącego śniegu. Dzisiaj słoneczko
przygrzewało już nieco mocniej, jakby właśnie się
dowiedziało, że najwyższy czas na przedwiośnie, i
postanowiło nadrobić wszystkie poprzednie zaniedbania.
Księżniczka ziewnęła. Poprawiła tradycyjny hennin w
kształcie wysokiego stożka z ciągnącym się niemiłosiernie
muślinowym welonem, który zawsze o wszystko
zawadzał i darł się przy byle okazji.
– Pomocy, pomocy – obwieściła beznamiętnym
tonem, bardziej z poczucia obowiązku niż rzeczywistej
nadziei na wsparcie. – Ratunku.
– Cicho tam – powiedział Strażnik, również
trzymając się obowiązującej konwencji.
Siedział po turecku na wyliniałej trawie pod Wieżą,
wystawiając twarz na ożywcze promienie słońca. Położył
włócznię na skrzyżowanych kolanach, oparł się rękami o
rozmiękłą ziemię. W zębach zgryzał jakieś źdźbło
niewiadomego pochodzenia.
Księżniczka wychyliła się z okna i z bezbłędnym
wyczuciem napluła mu na sam środek hełmu.
– A masz – stwierdziła. – Kacie, oprawco.
Strażnik nie przejął się tym hańbiącym czynem ani
odrobinę.
– Eee tam. Wielkie mi co. Jak mi hełm zardzewieje,
Książę Pan kupi mi nowy. Nie masz co się wysilać.
Westchnęli oboje. Rzeczywiście, w ogóle nie było się
po co wysilać.
Powiało tradycyjnym wczesnowiosennym chłodem.
Strażnik wstał, przeciągnął się. Podszedł do Wieży,
otworzył małe, kamienne drzwiczki i zniknął we wnętrzu
ciemnej izdebki.
Księżniczka westchnęła raz jeszcze, zrezygnowana.
Rozejrzała się po zastygłej w bezruchu okolicy. Nic się
nie działo, absolutnie nic.
Po chwili Strażnik wyszedł, opatulony grubym
kocem. Popatrzyła na niego z zazdrością. Takiemu to
dobrze, koc fajna rzecz... Też by się tak zawinęła, ale jej
nie wypadało. Wiało w tej Wieży jak cholera, a ona nic,
tylko te muśliny i batysty, musi być przecież zwiewna i
powiewna. Pociągnęła nosem. No tak, kolejny katar.
Strażnik zapatrzył się gdzieś w pole.
– Oo... – powiedział sennie. – Znowu jedzie. Jakieś
coś.
Księżniczka wbiła wzrok w dal. Dostrzegła
mikroskopijną kropkę na horyzoncie.
– Aha – potwierdziła. – Ale może to nie do mnie... –
pocieszyła się złudnie.
– Daj spokój – zrugał ją Strażnik. – Ile chcesz tu
siedzieć, co? Lata lecą, a ty ciągle w tej Wieży. Inne w
twoim wieku to już mają mężów i dzieci, i w ogóle...
Stroją się, na bale chodzą... – podpuszczał ją sprytnie.
Ziewnęła.
– I dzień w dzień muszą uśmiechać się do jakiegoś
palanta, kłaniać mu się w pas i mówić: o tak, panie mężu
– rzuciła z pogardą. – Brrrr... Nie dla mnie.
– Jasne – powiedział zgryźliwie Strażnik. – Siedź tu
sobie, siedź. Pewnie ci się wydaje, że ta placówka jest
szczytem również moich marzeń.
– Obchodzą mnie twoje marzenia... – zadrwiła
ostentacyjnie.
Nie odpowiedział.
Kropka rosła, zbliżając się, ujawniała szczegóły
swojej tożsamości. Bez wątpienia Rycerz na koniu.
Księżniczka popatrzyła z dezaprobatą. Przeszła na drugą
stronę Wieży, tę od jeziora.
– Te, Paskuda – zawołała głośno, wychyliwszy się
przez okno. – Rycerz jedzie.
Nic się nie stało.
– Paskuda! – powtórzyła Księżniczka. – Wstawaj!
Micha! Podano do stołu!
Woda zabulgotała. Z gwałtownym plaśnięciem z
głębiny wynurzyło się olbrzymie, zaspane oko, na wpół
przykryte zieloną, chropowatą powieką. Załypało
niepewnie, po czym jakby oprzytomniało nieco. Podążyło
w górę, wyłaniając się z wody razem z drugim okiem i
resztą potwornego pyska.
– Mniam? – zapytała Paskuda nieufnie.
– Tak, mniam – westchnęła Księżniczka. – Znowu
przywlokło jakiegoś łowcę przygód...
– Mniam! – zgodziła się z nagłym entuzjazmem
Paskuda.
Wstała powoli, przeciągając się wśród ogłuszającego
szumu przelewającej się wody. Ogromne, zielone,
kostropate cielsko zachrzęściło, zazgrzytało. Paskuda z
wyraźną przyjemnością rozłożyła błoniaste, podobne do
nietoperzych skrzydła i spojrzała prosto w przedwiosenne
słońce.
– Schowaj się, głupia! – ofuknęła ją Księżniczka. –
Jak cię teraz zobaczy, spierniczy, zanim zdąży zrozumieć,
co widział. I na tym będzie koniec, po obiedzie, zero
mniam, kapujesz?
Paskuda obrzuciła ją złym spojrzeniem, zanurzyła się
jednak posłusznie (...)
***
Za górami, za lasami, w niedostępnej krainie król srogi córę swą nadobną w brylantowej wieży z kości słoniowej uwięzić kazał. Niezwyciężonego rycerza, o czarnym sercu, dla ochrony przed chmarą zalotników jej przydał i smoka srogiego przy wieży ulokował. Jednak piękny i mężny królewicz niczego się nie uląkł...
Tyle można przeczytać w oficjalnych kronikach, ale wiemy przecież kto płaci kronikarzom.
Naprawdę było tak:
Król, owszem srogi, córa... o całkiem miłej aparycji, wieża – średni standard niedofinansowanego dewelopera, niezbyt kwalifikowany strażnik, a smok... A smok był faktycznie srogi. I paskudny…
Dowcipne i pełne ciepła opowieści o Księżniczce, Strażniku i smoku, którzy – skazani na swoje towarzystwo – muszą odkryć siebie i innych na nowo. O rodzącej się solidarności, przyjaźni i, oczywiście, miłości.