Nieludzkie łomotanie do drzwi domu mojej babki przy Washington Square North 19 o godzinie drugiej w nocy 3 marca 1896 roku wyciągnęło z sypialni najpierw służącą, a potem samą babkę. Ja leżałem w łóżku, już nie pijany, ale jeszcze nie całkiem trzeźwy, bo nie zdążyłem się pokrzepić snem, i świadom, że ktokolwiek stoi pod drzwiami, ma raczej sprawę do mnie niż do babki. Zakopałem się jednak w obleczone lnem poduszki z nadzieją, że wkrótce da spokój i odejdzie.
– Pani Moore! – dobiegło mnie wołanie służącej. – Co za okropny rumor. Mam otworzyć?
– Pod żadnym pozorem – odrzekła babka surowym tonem, oddzielając każde słowo. – Obudź mojego wnuka, Harriet. Pewnie zapomniał o jakimś karcianym długu!
Posłyszawszy zbliżające się kroki, uznałem, że lepiej będzie wstać. Mieszkałem u babki mniej więcej dwa lata, od krachu mojego narzeczeństwa z panną Julią Pratt z Waszyngtonu, i staruszka coraz bardziej sceptycznie odnosiła się do sposobu, w jaki spędzam wolny czas. Powtarzałem jej wielekroć, że jako redaktor kroniki policyjnej „New York Timesa” muszę odwiedzać zakazane dzielnice i domy i przestawać z osobnikami podejrzanej konduity; lecz babka za dobrze pamiętała mą wczesną młodość, aby wierzyć tym – przyznaję – naciąganym wyjaśnieniom. Stan, w jakim na ogół wracałem do domu, utwierdzał ją w opinii, że to osobista skłonność, a nie obowiązek zawodowy, pcha mnie co wieczór ku dansingom i zielonym stolikom Tenderloinu[1]. Słysząc jej uwagę o kartach, uświadomiłem sobie, że muszę się zaprezentować jako mężczyzna trzeźwy i zajęty poważnymi sprawami. Pospiesznie wdziałem czarne chińskie kimono, przygładziłem moje krótkie włosy i otworzyłem drzwi w chwili, gdy służąca znalazła się przy nich.
– Ach, Harriet – powiedziałem spokojnie, trzymając dłoń w rozcięciu kimona. – Nie ma powodu do paniki. Przeglądałem właśnie notatki do artykułu i odkryłem, że potrzebuję pewnych materiałów. To na pewno goniec z redakcji.
– John! – zagrzmiała babka, gdy Harriet z zakłopotaniem skinęła głową. – Czy to ty?
– Nie, babciu – odparłem, zbiegając po schodach wyłożonych grubym perskim dywanem. – Doktor Holmes.
Doktor H. H. Holmes był nieopisanie sadystycznym mordercą i oszustem, oczekującym właśnie w Filadelfii na powieszenie. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu babka lękała się, iż może on uciec z więzienia przed spotkaniem z katem i przyjechać do Nowego Jorku, aby ją zabić. Przystanąłem w drzwiach jej sypialni i pocałowałem staruszkę w policzek, co przyjęła bez uśmiechu, choć sprawiłem jej przyjemność.
– Nie bądź zuchwały, John. To twoja najmniej sympatyczna cecha. I nie myśl, że mnie udobruchasz tymi męskimi sztuczkami.
Znów rozległo się walenie w drzwi, a potem jakiś chłopięcy głos zawołał mnie po nazwisku. Babka mocniej zmarszczyła brwi.
– Kto to, u licha, jest i czego, u licha, chce?
– Sądzę, że to goniec z redakcji – powiedziałem, podtrzymując moje kłamstwo, ale i mnie niepokoiła tożsamość młodego człowieka, który tak się pastwił nad frontowymi drzwiami.
– Z redakcji? – powtórzyła babka, nie wierząc mi za grosz. – Dobrze, skoro tak, to otwórz.
Szybko, choć ostrożnie, zszedłem do sieni, gdzie uświadomiłem sobie, że znam głos, który mnie woła, lecz nadal nie mogłem go skojarzyć z osobą. Fakt, że był to głos młody, bynajmniej nie dodał mi otuchy – niektórzy spośród najbardziej niebezpiecznych złodziei i morderców, jakich spotykałem w Nowym Jorku roku 1896, mieli jeszcze mleko pod nosem.
– Panie Moore! – zawołał ponownie chłopak, wzmacniając walenie pięścią kilkoma zdrowymi kopniakami. – Muszę mówić z panem Johnem Schuylerem Moore’em!
Stałem już na czarno-białej marmurowej posadzce, z dłonią na zasuwie.
– Kto tam? – zapytałem.
– To ja, proszę pana! Stevie!
Z westchnieniem ulgi otworzyłem ciężkie drewniane wierzeje. Za nimi, w słabym świetle lampy gazowej – jedynej w całym domu, której babka nie pozwoliła zastąpić żarówką elektryczną – stał Stevie Taggert, znany jako Stevie Palacz. Do jedenastego roku życia Stevie zdążył napsuć krwi policji w piętnastu rewirach, potem jednak wyprowadził go na ludzi i zatrudnił u siebie jako stangreta oraz chłopca na posyłki znakomity lekarz i alienista, a mój przyjaciel, doktor Laszlo Kreizler. Stevie opierał się o jedną z białych kolumienek ganku i dyszał – coś wyraźnie chłopaka przeraziło.
– Stevie! – wykrzyknąłem, widząc, że jego długa grzywa prostych brązowych włosów jest zlepiona potem. – Co się stało?
Z tyłu zobaczyłem małą kanadyjską kolaskę[2] Kreizlera, zaprzężoną w czarnego wałacha imieniem Frederick. Koń był, podobnie jak Stevie, mokry od potu, który parował w chłodnym marcowym powietrzu.
– Czy doktor Kreizler jest z tobą?
– Pan doktor powiedział, że ma pan ze mną jechać! – odparł pospiesznie Stevie, złapawszy już oddech. – Natychmiast!
– Ale dokąd? Jest druga w nocy…
– Natychmiast!
Zrozumiałem, że nie jest w stanie niczego mi wyjaśnić, więc kazałem mu zaczekać. Kiedy się ubierałem, babka krzyczała do mnie przez drzwi sypialni, że cokolwiek „ten dziwaczny doktor Kreizler” i ja zamierzamy robić o drugiej w nocy, na pewno nie jest to nic przyzwoitego. Starając się nie zwracać na nią uwagi, wyszedłem z domu i otulony tweedowym płaszczem wskoczyłem do powozu.
Nie zdążyłem jeszcze usiąść, gdy Stevie zaciął Fredericka długim batem. Poleciałem do tyłu na rdzawe skórzane siedzenie i miałem ochotę zbesztać chłopaka, ale znów zastanowił mnie wyraz lęku na jego twarzy. Zebrałem się w sobie, bo powóz turkotał po kocich łbach Washington Square z dość niepokojącą szybkością. Kołysanie i wstrząsy zelżały tylko minimalnie, gdy wjechaliśmy na długie, szerokie płyty Broadwayu. Zmierzaliśmy w stronę śródmieścia, w stronę śródmieścia i na wschód, ku tej części Manhattanu, gdzie Laszlo Kreizler uprawiał swoje rzemiosło i gdzie im dalej się zapuszczałeś, tym bardziej nędzne i podłe stawało się życie: Lower East Side.
Przez chwilę myślałem, że coś się przytrafiło Laszlowi. To mogłoby tłumaczyć rozdrażnienie, z jakim Stevie popędzał Fredericka – wiedziałem bowiem, że zazwyczaj traktuje konia z bezbrzeżną łagodnością. Kreizler był pierwszym człowiekiem, któremu udało się wydobyć ze Steviego coś więcej niż złość i agresję, i bez wątpienia wyłącznie dzięki niemu smarkacz opuścił ów zakład na Randalls Island eufemistycznie nazywany „schroniskiem dla chłopców”. Prócz tego, że był, jak napisano w raporcie policyjnym, „urodzonym zakałą społeczeństwa, złodziejem, kieszonkowcem, pijakiem, nikotynistą, naganiaczem” – członkiem gangu szulerów, zwabiającym naiwnych do gry – zanim skończył dziesięć lat, już w zakładzie Stevie zaatakował i ciężko okaleczył jednego ze strażników, który, jak twierdził, próbował go wykorzystać. („Wykorzystanie” w dziennikarskim języku sprzed ćwierć wieku niemal zawsze oznaczało gwałt.) Ponieważ strażnik miał żonę i dzieci, zakwestionowano prawdomówność chłopca, a w końcu jego poczytalność – i wtedy na scenę wkroczył Kreizler, jeden z najwybitniejszych ówczesnych ekspertów od psychiatrii sądowej. Na rozprawie Kreizler po mistrzowsku odmalował obraz życia Steviego na ulicy od chwili, gdy w wieku lat trzech został porzucony przez matkę, bardziej oddaną opium niż synowi. Mowa Kreizlera zrobiła na sędzi lepsze wrażenie od zeznań poturbowanego strażnika, lecz zgodził się zwolnić Steviego dopiero wtedy, gdy Kreizler wyraził gotowość wzięcia chłopca do siebie i poręczył za jego przyszłe sprawowanie. Myślałem wówczas, że Laszlo kompletnie oszalał; ale w ciągu zaledwie roku Stevie stał się zupełnie innym chłopakiem. I jak niemal każdy, kto pracował dla Kreizlera, przywiązał się do swego opiekuna, mimo tego szczególnego emocjonalnego dystansu, który tak bardzo zbijał z tropu wielu jego znajomych.
– Stevie, gdzie jest doktor Kreizler?! – zawołałem, przekrzykując stukot kół powozu o wytarte krawędzie granitowych płyt. – Czy coś mu się stało?
– W Instytucie! – odparł chłopak; jego niebieskie oczy były szeroko otwarte.
Laszlo praktykował w Instytucie Dziecięcym Kreizlera, założonym przezeń w latach osiemdziesiątych i będącym połączeniem szkoły z ośrodkiem badawczym. Miałem już spytać, co tam robi o tej godzinie, ale ugryzłem się w język, bo przelatywaliśmy pędem przez wciąż ruchliwe skrzyżowanie Broadwayu i Houston Street. Jak ktoś kiedyś słusznie zauważył, można by tutaj strzelić z pistoletu w dowolnym kierunku bez obawy, że trafi się w uczciwego człowieka.
– Jedziemy do Instytutu? – krzyknąłem.
Stevie tylko ostro skierował konia w lewo, w Spring Street, gdzie pod dwoma czy trzema kabaretami przeszkodziliśmy w interesach: prostytutki udające tancerki umawiały się na późniejsze schadzki w tanich hotelach z jakimiś nieszczęsnymi, na ogół przyjezdnymi głupcami. Ze Spring Street Stevie skręcił w Delancey – właśnie poszerzaną, aby mogła przyjąć ruch z nowego mostu Williamsburskiego, którego budowę niedawno zaczęto – a potem przemknęliśmy obok kilku ciemnych już teatrów. Z każdej mijanej przecznicy dobiegał mnie rozpaczliwy, obłąkany gwar pijackich spelunek: plugawych nor, gdzie przy zastępującej szynkwas brudnej desce sprzedawano po pięć centów za kieliszek podły bimber, zaprawiony czym się dało – od benzyny po kamforę. Stevie nie zwolnił tempa – zmierzaliśmy, jak się wydawało, na sam kraniec wyspy.
Podjąłem ostatnią próbę dowiedzenia się czegoś:
– Nie jedziemy do Instytutu?!
Stevie w odpowiedzi potrząsnął głową, po czym znów strzelił z bata. Wzruszyłem ramionami i usiadłem, aby przytrzymać się boków powozu. Byłem ciekaw, co tak bardzo przestraszyło tego chłopca.
Delancey Street poprowadziła nas obok pozamykanych straganów, na których w dzień sprzedawano owoce i ubrania, i dalej, w jedną z najgorszych części Lower East Side, przy nabrzeżu powyżej Corlears Hook. Po obu stronach ulicy rozciągało się żałosne morze małych baraków i tandetnych nowych czynszówek. Rejon ten był tyglem różnych imigranckich kultur i języków; na południe od Delancey przeważali Irlandczycy, bardziej na północ, bliżej Houston – Węgrzy. Od czasu do czasu kościół takiego czy innego wyznania wyłaniał się między rzędami ponurych domów, które nawet tej mroźnej nocy były udrapowane sznurami z praniem. Prześcieradła i części garderoby, zamarznięte niemal na sztywno, wykręcały się na wietrze pod kątem, który mógł się wydać nienaturalny, ale prawdę powiedziawszy, w takim miejscu nic nie było nienaturalne. Znajdowaliśmy się w dzielnicy, która niewiele wiedziała o prawach, ludzkich czy boskich, która budziła radość gości i mieszkańców dopiero wtedy, gdy mogli oglądać jej upadek z oddali, po udanej ucieczce.
Przy końcu Delancey Street zapach morza i świeżej wody oraz fetor odpadków, które codziennie po prostu spychano z krawędzi Manhattanu, mieszały się ze sobą, tworząc charakterystyczny zapach tego ścieku, który nazywamy East River. Wkrótce wyrosła przed nami jakaś duża, pochyła konstrukcja: wiadukt rodzącego się mostu Williamsburskiego. Bez zatrzymywania, i ku mojemu przerażeniu, Stevie pognał konia na oszalowaną jezdnię; podkowy i koła zastukały o deski znacznie głośniej niż przedtem o kamień.
Skomplikowany labirynt stalowych przypór wiaduktu wyniósł nas dziesiątki stóp w górę w nocne powietrze. Gdy znów począłem się zastanawiać, dokąd, u licha, jedziemy – wieżom mostu bowiem daleko było do ukończenia, a otwarcie całości miało nastąpić dopiero za kilka lat – nagle zamajaczył przede mną kształt przypominający mury dużej chińskiej świątyni. Ta szczególna budowla, wzniesiona z olbrzymich granitowych bloków i uwieńczona dwiema przysadzistymi wieżami, z których każdą otaczał delikatny pierścień stalowej galeryjki, była manhattańskim przyczółkiem mostu, który miał w przyszłości trzymać jeden koniec wiązki grubych stalowych lin dźwigających środkowe przęsło. W pewnym sensie jednak moje skojarzenie ze świątynią nie było niedorzeczne: podobnie jak most Brooklyński, którego gotyckie łuki rysowały się ku południowi na tle nocnego nieba, ta nowa przeprawa przez East River była miejscem, gdzie wielu robotników oddało życie za Inżynierię, nową religię, która w ciągu ostatnich piętnastu lat stworzyła podniebne cuda na całym Manhattanie. Nie wiedziałem wszelako, że krwawa ofiara złożona tej właśnie nocy na szczycie zachodniego przyczółku mostu Williamsburskiego miała zupełnie inny charakter.
W pobliżu wejścia do wież, w lichym świetle paru żarówek elektrycznych, stało z latarniami w dłoniach kilku policjantów, których małe mosiężne odznaki wskazywały na przynależność do Trzynastego Komisariatu (minęliśmy go przed chwilą na Delancey Street). Towarzyszył im sierżant z Piętnastki, co z miejsca wydało mi się dziwne – w ciągu dwóch lat prowadzenia kroniki kryminalnej „Timesa”, nie mówiąc już o spędzonym w Nowym Jorku dzieciństwie, przekonałem się, iż każdy z miejskich komisariatów policji zazdrośnie strzeże swego terenu. Jeśli Trzynastka wezwała człowieka z Piętnastki, musiało się dziać coś szczególnego.
Przy tej grupce niebieskich płaszczy Stevie wreszcie ściągnął cugle, zeskoczył z kozła i wziąwszy ciężko dyszącego Fredericka za uzdę, poprowadził go na pobocze, do olbrzymiej sterty materiałów budowlanych. Chłopak z nawyku mierzył policjantów nieufnym wzrokiem. Sierżant z Piętnastego Komisariatu, wysoki Irlandczyk, którego ziemista twarz wyróżniała się tylko tym, że nie zdobiły jej bujne wąsy, tak popularne wśród stróżów prawa, wystąpił naprzód i przyjrzał się Steviemu ze złowrogim uśmiechem.
– Czy to nie mały Stevie Taggert? – spytał z silnym akcentem. – Chyba pan komisarz nie ciągnął mnie taki kawał drogi, żebym ci natarł uszu, co, Stevie, ty jucho?
Wysiadłem z powozu i podszedłem do Steviego, który posłał sierżantowi ponure spojrzenie.
– Nie przejmuj się, Stevie – powiedziałem jak najbardziej współczującym tonem. – Pod skórzanym hełmem często mieszka głupota. – Chłopak rozchmurzył się nieco. – Ale chętnie bym usłyszał, co tu robimy.
Stevie ruchem głowy wskazał wieżę północną.
– Tam. Pan doktor powiedział, że ma pan wejść na górę.
Ruszyłem ku drzwiom osadzonym w granitowej ścianie, ale Stevie nadal stał przy koniu.
– Nie idziesz?
Chłopak wzruszył ramionami i odwrócił się, wyjmując z kieszeni pogniecionego papierosa.
– Już to widziałem. I starczy mi na caluchne życie.
Z rosnącym niepokojem skierowałem się do drzwi, lecz w progu zatrzymała mnie ręka sierżanta.
– A kim to pan jest, że się rozjeżdża z małym Palaczem o takiej nieprzyzwoitej godzinie? Miarkuj pan, to miejsce przestępstwa.
Podałem mu moje nazwisko i zawód, na co wyszczerzył zęby, odsłaniając imponującą złotą plombę.
– Aaa, dżentelmen z prasy, i to z samego „Timesa”! No cóż, panie Moore, sam ledwo co tu dotarłem. Pilne wezwanie, widać nikomu innemu nie mogli zaufać. Nazywam się Flynn, sierżant Flynn, nie jakiś tam posterunkowy. Proszę, pójdziemy razem. A ty się zachowuj, Stevie, bo wylądujesz z powrotem na Randalls Island, zanim zdążysz splunąć!
Stevie odwrócił się do konia.
– Idź się gonić – mruknął na tyle głośno, że sierżant go usłyszał.
Flynn zrobił w tył zwrot z morderczym wyrazem twarzy, ale zmitygował się, przypomniawszy sobie o mojej obecności.
– Niepoprawny smarkacz, panie Moore. Pojęcia nie mam, czemu taki człowiek jak pan się z nim zadaje. Chyba że potrzebny panu łącznik ze światem przestępczym. Do góry, sir, i proszę uważać, ciemno tu jak w grobie!
Istotnie, było ciemno. Potykając się, pokonywałem strome schody, na których szczycie majaczyła kolejna postać w skórzanym hełmie. Dostrzegłszy nas, posterunkowy z Trzynastego Komisariatu odwrócił się i zawołał do kogoś:
– To Flynn, sir. Już jest.
Weszliśmy do małego pomieszczenia zawalonego kozłami do cięcia drewna, deskami, mnóstwem nitów oraz kawałków metalu i drutu. Z szerokich okien roztaczał się widok na wszystkie strony – miasto za nami, rzekę i niedokończone wieże mostu przed nami. Drugie drzwi prowadziły na galeryjkę okalającą wieżę. Nieopodal zajął miejsce wąskooki, brodaty sierżant służby śledczej, Patrick Connor, którego znałem z moich wizyt w Kwaterze Głównej Policji przy Mulberry Street. Obok niego, spoglądając na rzekę i kołysząc się lekko z rękoma założonymi za plecy, stała dużo bardziej znajoma postać: Theodore.
– Sierżancie Flynn – powiedział Roosevelt, nie zmieniając pozycji. – Niestety, wezwaliśmy pana z powodu ohydnej zbrodni. Ohydnej.
Moje poczucie dyskomfortu wzrosło, gdy Theodore odwrócił się do nas. W jego powierzchowności nie było nic niezwykłego: kosztowny, nieco dandysowski kraciasty garnitur, w jakich wówczas gustował; okulary, które podobnie jak oczy za nimi były zbyt małe w stosunku do mocnej, kanciastej czaszki; okazałe wąsy jeżące się pod szerokim nosem. Niemniej jego twarz miała nader dziwny wyraz. Nagle dotarło do mnie: zęby. Jego zwykle kłapiące zęby – nie było ich widać. Zaciskał szczęki jakby w namiętnej wściekłości lub w poczuciu winy. Coś bardzo wstrząsnęło Rooseveltem.
Na mój widok wpadł w jeszcze większą konsternację.
– Co… Moore! Co ty tu, u diaska, robisz?
– Ja też się cieszę, że cię widzę, Roosevelt – zdobyłem się na żart, wyciągając doń rękę.
Uścisnął ją, lecz tym razem nie obluzował mi ramienia w stawie.
– Co… Och, wybacz, Moore. Oczywiście niezmiernie mi miło cię widzieć, niezmiernie. Ale kto ci powiedział…?
– Co mi powiedział? Zostałem porwany i przywieziony tutaj przez chłopaka Kreizlera. Na jego polecenie, bez słowa wyjaśnień.
– Kreizler! – mruknął Theodore nieco natarczywym tonem, spoglądając przez okno z wyrazem zakłopotania, wręcz lęku, zupełnie dlań nietypowym. – Tak, Kreizler tu był.
– Był? To znaczy, że już poszedł?
– Nim ja przyszedłem. Zostawił notatkę. I raport. – Theodore pokazał mi kartkę, którą ściskał w lewej ręce. – Wstępny raport, w każdym razie. Był pierwszym lekarzem, którego udało im się znaleźć. Ale nie mógł już nic zrobić…
Ująłem go za ramię.
– Roosevelt. O co chodzi?
– No właśnie, panie komisarzu, ja też chciałbym to wiedzieć – dodał sierżant Flynn z odpychającym uniżeniem w głosie. – I tak niewiele śpimy w Piętnastce, więc chętnie bym…
– Dobrze – powiedział Theodore, zbierając się w sobie. – Jakie macie żołądki, panowie?
Ja nic nie odrzekłem, a Flynn zażartował głupio, że naoglądał się już w życiu makabry; ale oczy Theodore’a patrzyły z niewzruszoną powagą. Wskazał nam drzwi na galeryjkę. Sierżant śledczy Connor odsunął się i Flynn wyszedł pierwszy.
Mimo niepokoju pomyślałem najpierw, że widok z galeryjki jest jeszcze bardziej niezwykły niż z okien wieży. Za wodą leżał Williamsburg, niegdyś spokojne prowincjonalne miasteczko, dzisiaj dynamiczna część metropolii, która za kilka miesięcy miała zostać oficjalnie przyłączona do Wielkiego Nowego Jorku. Na południu, znowu, most Brooklyński; dalej, na południowym zachodzie, nowe drapacze chmur przy Printing House Square, a pod nami spienione, czarne fale rzeki…
I nagle to zobaczyłem (...)