"Wyobraź sobie, że jesteś pływającą w stawie rybą. Możesz się poruszać do przodu i do tyłu, pływać na boki, ale nigdy nie możesz znaleźć się nad wodą. Gdyby ktoś stał obok stawu i cię obserwował, nie miałabyś pojęcia o jego istnieniu. Dla ciebie całym wszechświatem jest staw. Wyobraź sobie teraz, że ten ktoś sięga do stawu i cię z niego wyjmuje. Dostrzegasz w ten sposób, że to, co uważałaś za cały świat, to jedynie mały staw. Nagle widzisz inne stawy. Drzewa. Niebo w górze. Dociera do ciebie, że jesteś częścią znacznie większej i dużo bardziej tajemniczej rzeczywistości, niż ci się kiedykolwiek śniło."
Nareszcie coś dobrego.
Warto czasami sięgnąć po pewniaki, jeśli chodzi o autorów, żeby odpocząć od tych reklamowo nadmuchanych czytelniczych wydmuszek o niczym.
Rewelacyjna historia, która u mnie w humanistycznej głowie zmiksowała rozsądek z pojmowaniem;) Mimo, iż koncept pojęłam, to już nie bardzo zawiłości fizyczno-jakieś tam :) Nie przeszkadzało mi to jednak w delektowaniu się tą opowieścią.
Nie wiedziałabym za bardzo, jak rozumnie streścić, o co tu chodzi, biorąc pod uwagę naukę - stąd ten długi cytat na początku, który /mi/ rozjaśnił mroki niepojętego XD
Narracja jak zwykle nie pozwala czytelnikowi iść nawet na siusiu:) Podsumuję cytatem z tejże oto właśnie książki:
"Najpiękniejszą rzeczą jakiej możemy doświadczyć, jest oczarowanie tajemnicą."
Polecam wszystkie powieści tego pana.
MOJA OCENA: 9/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Jeden
Uwielbiam czwartkowe wieczory.
W ich atmosferze jest coś ponadczasowego.
Są naszą tradycją, tylko nasza trójka, rodzinny wieczór.
Mój syn, Charlie, siedzi przy stole i rysuje w szkicowniku. Wkrótce skończy piętnaście lat, w lecie urósł pięć centymetrów i już dogonił mnie wzrostem.
Przerywam krojenie cebuli i odwracam się do niego.
— Mogę zobaczyć?
Charlie podnosi szkicownik i pokazuje mi pasmo górskie, które wygląda jak z innej planety.
— Świetne — mówię. — To tak dla siebie?
— Zadanie domowe. Na jutro.
— No to z powrotem do roboty, panie Last Minute.
Stoję, szczęśliwy i lekko podpity, w naszej kuchni, całkowicie nieświadom, że dziś to wszystko się skończy. Wszystko, co wiem, wszystko, co kocham.
Nigdy nie pojawia się ostrzeżenie, że wszystko zaraz się zmieni, zostanie nam odebrane. Nie istnieje żaden alarm zbliżeniowy, alarmowa lampka, że stoi się nad przepaścią. Może właśnie to czyni tragedie tak bardzo tragicznymi. Nie samo wydarzenie, ale sposób, w jaki przebiega: cios bez ostrzeżenia, trafiający jak grom z jasnego nieba, gdy najmniej się tego spodziewamy. Bez chwili na unik czy skulenie głowy.
Światła reflektorków sufitowych odbijają się w winie, cebula zaczyna szczypać mnie w oczy. Na starym adapterze w salonie obraca się płyta Theloniousa Monka. W analogowych nagraniach jest głębia, którą nigdy nie mogę się wystarczająco nacieszyć — zwłaszcza te trzaski między nagraniami. Cały pokój jest zawalony stertami rzadkich winyli, które trzymam, wmawiając sobie, że któregoś dnia je posegreguję.
Moja żona, Daniela, siedzi przy kuchennej wyspie, jedną ręką kręci niemal pustym kieliszkiem do wina, w drugiej trzyma telefon. Wyczuwa moje spojrzenie i uśmiecha się, nie podnosząc wzroku znad ekranu.
— Wiem — mówi. — Łamię kardynalną zasadę rodzinnego wieczoru.
— Co jest aż tak ważne? — pytam.
Kieruje ciemne hiszpańskie oczy w moją stronę.
— Nic.
Podchodzę do niej, delikatnie wyjmuję jej telefon z dłoni i kładę go na kontuarze.
— Mogłabyś zacząć przygotowywać makaron — mówię.
— Wolę patrzeć, jak ty gotujesz.
— Tak? — I dodaję ciszej: — Kręci cię to, co?
— Nie, tylko znacznie fajniej jest pić i nic nie robić.
Jej oddech jest słodki od wina, jej usta ułożyły się w jeden z tych uśmiechów, które wydają się z fizjologicznego punktu widzenia niemożliwe. Ciągle mnie on rozwala.
Dopijam wino.
— Co ty na to, byśmy jeszcze coś otworzyli?
— Byłoby głupotą tego nie zrobić.
Gdy wyciągam korek z nowej butelki, Daniela podnosi telefon i pokazuje mi ekran.
— Czytałam recenzję wystawy Marshy Altman w „Chicago Magazine”.
— Byli łaskawi?
— To w zasadzie list miłosny.
— Dobrze dla niej.
— Zawsze sądziłam… — Daniela nie kończy zdania, ale wiem, co miała na myśli. Piętnaście lat temu, zanim się poznaliśmy, Daniela była ważną postacią na arenie artystycznej w Chicago. Miała pracownię w Bucktown, wystawiała w kilku galeriach i właśnie szykowała się do pierwszej indywidualnej wystawy w Nowym Jorku. Wtedy nadeszło życie. Ja. Charlie. Epizod obezwładniającej depresji poporodowej.
Wypadła z obiegu.
Teraz daje prywatne lekcje sztuki gimnazjalistom.
— Nie myśl, że jej zazdroszczę. Jest znakomita, zasługuje na to wszystko.
— Jeśli poprawi ci to samopoczucie, to Ryan Holder właśnie zdobył nagrodę imienia Pavii — odpowiadam.
— Co to jest?
— Multidyscyplinarna nagroda za osiągnięcia w naukach przyrodniczych i fizycznych. Ryan dostał ją za osiągnięcia z zakresu neurobiologii.
— Coś ważnego?
— Milion dolarów. Wyrazy uznania. Otwarte bramy do grantów.
— Bardziej cycate asystentki?
— To chyba jej prawdziwa wartość. Zaprosił mnie na małą nieformalną uroczystość dziś wieczorem, ale spasowałem.
— Dlaczego?
— Bo to nasz wieczór.
— Powinieneś iść.
— Niekoniecznie.
Daniela unosi pusty kieliszek.
— Innymi słowy, mówisz, że oboje mamy powody wypić dziś wieczorem mnóstwo wina.
Całuję ją, po czym nalewam szczodrze z nowo otwartej butelki.
— Ty mogłeś dostać tę nagrodę — mówi Daniela.
— A ty mogłaś zawładnąć sceną sztuki tego miasta.
— Ale zrobiliśmy to. — Daniela robi dłonią gest w kierunku wysokiego sufitu naszego domu z ciemnobrązowego kamienia. Kupiłem go, zanim poznałem Danielę, z pieniędzy ze spadku. — I to — dodaje Daniela, wskazując na Charliego, który rysuje w uroczym skupieniu, kojarzącym mi się z zagłębioną w malowaniu Danielą.
Bycie rodzicem nastolatka to coś przedziwnego. Wychowanie chłopca to jedno, ale gdy wiedzy poszukuje ktoś na progu dorosłości, to całkiem inna para kaloszy. Czuję, że mam mało do zaoferowania. Wiem, że istnieją ojcowie, którzy widzą świat w jednoznaczny sposób, jasno i z przekonaniem, którzy wiedzą, co mówić synom i córkom. Ale ja do nich nie należę. Im jestem starszy, tym mniej rozumiem. Kocham syna i znaczy dla mnie wszystko, a jednak nie umiem się pozbyć wrażenia, że go zawodzę. Wysyłam go między wilki z okruchami własnego niepewnego oglądu.
Podchodzę do szafki przy zlewie, otwieram ją i rozpoczynam polowanie na pudełko makaronu fettuccine.
— Twój ojciec mógł zdobyć Nobla — mówi Daniela do Charliego.
Wybucham śmiechem.
— To prawdopodobnie przesada.
— Charlie, nie daj się zwieść. Twój ojciec to geniusz.
— Jesteś słodka — mówię. — I leciutko podpita.
— Ale to prawda i doskonale o tym wiesz. Nauka mniej się rozwinęła, ponieważ kochasz rodzinę.
Pozostaje mi się jedynie uśmiechnąć. Gdy Daniela pije, zauważam trzy rzeczy: zaczyna mówić z wrodzonym akcentem, robi się zadziornie uprzejma i ma skłonność do wyolbrzymiania.
— Twój ojciec powiedział mi któregoś wieczoru… nigdy tego nie zapomnę… że badania podstawowe są bardzo czasochłonne. Powiedział, że… — na chwilę, ku mojemu zaskoczeniu, opanowują ją emocje. Jej oczy zachodzą mgłą, a ona kręci głową jak zawsze, gdy zbiera jej się na płacz. W ostatniej chwili jednak bierze się w garść. — Powiedział: „Danielo, na łożu śmierci wolałbym wspominać ciebie, a nie zimne, sterylne laboratorium”.
Patrzę na Charliego — nie przerywając rysować, przewraca oczami.
Prawdopodobnie pokaz rodzinnego melodramatu nieco go żenuje.
Wpatruję się w głąb szafki i czekam, aż zelżeje ucisk w gardle.
Gdy jestem gotów, biorę makaron i zamykam drzwiczki.
Daniela pije wino.
Charlie rysuje.
Chwila mija.
— Gdzie jest przyjęcie Ryana? — pyta Daniela.
— W Village Tap.
— To twój bar, Jason.
— No i?
Podchodzi do mnie i wyjmuje mi z dłoni pudełko z makaronem.
— Idź się napić z kumplem z uniwerku. Powiedz mu, że jesteś z niego dumny. Trzymaj głowę wysoko. Dodaj, że ja też mu gratuluję.
— Nie powiem mu tego.
— Bo?
— Ma na ciebie chętkę.
— Daj spokój.
— To prawda. Od dawna. Od czasu, gdy razem mieszkaliśmy. Pamiętasz ostatnie przyjęcie bożonarodzeniowe? Jak próbował tak manipulować, byś stanęła razem z nim pod jemiołą?
Daniela reaguje śmiechem.
— Jak wrócisz, kolacja będzie na stole.
— Co oznacza, że powinienem wrócić za…
— Czterdzieści pięć minut.
— Kim byłbym bez ciebie?
Daniela całuje mnie.
— Nawet o tym nie myśl.
Biorę klucze i portfel z ceramicznej misy, która stoi obok mikrofalówki, i idę do jadalni, patrząc prosto na hipersześcian żyrandola nad stołem. Daniela podarowała mi go na dziesiątą rocznicę ślubu. Najlepszy prezent, jaki dostałem w życiu.
Gdy dochodzę do drzwi, Daniela krzyczy za mną:
— Przynieś lody!
— Miętowe z kawałkami czekolady! — dodaje Charlie.
Unoszę ramię i wyciągam w górę kciuk.
Nie oglądam się za siebie.
Nie żegnam się.
Także ta chwila mija niezauważona.
Koniec wszystkiego, co wiem, wszystkiego, co kocham.
Mieszkam przy Logan Square od dwudziestu lat i najlepszą porą jest tu pierwszy tydzień października. Zawsze przypomina mi to wers ze Scotta-Fitzgeralda: „Życie zaczyna się dopiero jesienią, kiedy robi się chłodniej”1.
Popołudnie jest chłodne, a niebo na tyle klarowne, że da się dostrzec garść gwiazd. Bary są bardziej hałaśliwe niż zwykle, nabite rozczarowanymi kibicami Cubsów.
Zatrzymuję się na chodniku w blasku krzykliwego neonu, który miga literami VILLAGE TAP, i gapię się przez otwarte drzwi narożnego baru, jakich pełno w każdym szanującym się zakątku Chicago. Ten akurat jest moim „domowym” wodopojem. Znajduje się najbliżej domu — kilka przecznic od naszej kamienicy.
Przechodzę przez niebieską plamę padającego z frontowego okna neonowego światła i mijam próg.
Matt, barman i właściciel, kiwa mi głową, gdy idę w głąb baru, przeciskając się przez tłum otaczający Ryana Holdera.
— Właśnie opowiadałem Danieli o tobie — mówię mu do ucha.
Ryan, elegancko wypielęgnowany na użytek wsłuchanego w niego kręgu — szczupły i opalony, w czarnym golfie, z brodą, nad którą musiał pracować fachowiec — uśmiecha się.
— Cholernie dobrze cię widzieć. Jestem poruszony, że przyszedłeś. Skarbie? — Dotyka nagiego ramienia młodej kobiety, zajmującej stołek obok niego. — Nie miałabyś nic przeciwko temu, żeby mój stary dobry przyjaciel ukradł ci na chwilę miejsce?
Kobieta posłusznie wstaje i wspina się na stołek po drugiej stronie Ryana.
Ryan woła barmana.
— Chcielibyśmy, żebyś zaopatrzył nas w dwie szklaneczki najdroższego, czym dysponuje ten lokal.
— Ryan, nie trzeba.
Ryan chwyta mnie za ramię.
— Dziś wieczór pijemy, co najlepsze.
— Mam dwudziestopięcioletniego Macallana — odpowiada Matt.
— Dwie podwójne. Na mój rachunek.
Kiedy barman odchodzi, Ryan pcha mnie pięścią w ramię. Mocno. Na pierwszy rzut oka nie wzięłoby się go za naukowca. Jako student grywał w lacrosse’a i w dalszym ciągu ma szerokie bary i swobodę ruchów urodzonego atlety.
— Jak Charlie i przemiła Daniela?
— Super.
— Trzeba było ją przyprowadzić. Nie widziałem jej od Bożego Narodzenia.
— Kazała przekazać gratulacje.
— Dostała ci się dobra kobieta, ale to w zasadzie nie nowina.
— Jakie szanse, że ty się w najbliższej przyszłości ustatkujesz?
— Cienkie. Samotne życie i jego znaczne zalety wydają mi się pasować. W dalszym ciągu jesteś w Lakemont College?
— Tak.
— Przyzwoita szkoła. Fizyka na studiach magisterskich, zgadza się?
— Dokładnie.
— A uczysz ich…
— Mechaniki kwantowej. Głównie podstaw. Nic szczególnie seksownego.
Matt wraca z naszymi drinkami, Ryan wyjmuje mu szklaneczki z dłoni i stawia jedną przede mną.
— Więc ta uroczystość… — Przerywam w połowie zdania.
— Improwizowane spotkanie kilku moich przypadkowo zebranych doktorantów. Niczego nie lubią bardziej, niż mnie upić i brylować w towarzystwie.
— Wspaniały miałeś rok. Ciągle jeszcze pamiętam, jak mało brakowało, abyś przepadł na równaniach różniczkowych.
— A ty ratowałeś mi tyłek. Niejeden raz.
Przez krótką chwilę przez pewność siebie i błyszczącą powierzchnię przebija się durnowaty, rozrywkowy student, z którym przez półtora roku dzieliłem obrzydliwe mieszkanie.
— Dostałeś Pavię za pracę nad…
— …identyfikacją kory przedczołowej jako generatora świadomości.
— No tak. Oczywiście. Czytałem artykuł na ten temat.
— I co sądzisz?
— Błyskotliwy.
Jego mina wskazuje na to, że komplement sprawia mu prawdziwą przyjemność.
— Jeśli mam być szczery, Jasonie, a mówię bez fałszywej skromności, zawsze sądziłem, że to ty będziesz publikował przełomowe prace.
— Naprawdę?
Ryan obserwuje mnie znad czarnych oprawek okularów.
— Oczywiście. Jesteś bystrzejszy ode mnie. Wszyscy o tym wiedzieli.
Popijam whisky. Próbuję nie myśleć o tym, jaka jest przepyszna.
— Tak à propos — odzywa się Ryan — uważasz się dziś bardziej za naukowca czy za nauczyciela?
— Sądzę…
— Bo ja uważam siebie, na pierwszym miejscu i przede wszystkim, za człowieka, który poszukuje odpowiedzi na fundamentalne pytania. Jeśli otaczający mnie ludzie… — wskazuje dłonią na studentów, którzy zaczęli zapełniać bar — …są wystarczająco bystrzy, aby chłonąć wiedzę dzięki byciu w moim pobliżu… to świetnie, ale przekazywanie wiedzy jako takiej mnie nie interesuje. Liczy się tylko nauka. Badania.
Chyba wyczuwam w jego głosie ton irytacji, może nawet złości, narastającej, jakby był na granicy powiedzenia czegoś niezbyt przyjemnego.
Próbuję zbyć to śmiechem.
— Jesteś na mnie zły? To zabrzmiało, jakbyś uważał, że wystawiłem cię do wiatru.
— Posłuchaj: wykładałem w MIT, na Harvardzie, u Johna Hopkinsa, w najlepszych uczelniach tego globu. Poznałem najbystrzejszych skurwieli kręcących się po aulach i wiem, że gdybyś zdecydował się iść tą ścieżką, zmieniłbyś świat. Gdybyś został. Zamiast tego uczysz przyszłych lekarzy i rzeczników patentowych podstaw fizyki.
— Nie wszyscy mogą być gwiazdorami jak ty, Ryanie.
— Nie, jeśli się poddają.
Kończę whisky.
— No cóż, cieszę się, że wpadłem. — Schodzę ze stołka.
— Nie zachowuj się tak. To miał być komplement.
— Jestem z ciebie dumny, stary. Naprawdę.
— Jasonie…
— Dzięki za drinka.
Na zewnątrz dociera do mnie, że idę sztywny, jakbym kij połknął. Im bardziej oddalam się od Ryana, tym bardziej narasta we mnie złość.
I nie bardzo wiem właściwie na kogo.
Płonie mi twarz.
Spod pach spływają mi strużki potu.
Nie myśląc, wchodzę na jezdnię na czerwonym i natychmiast dociera do mnie tępy dźwięk blokowanych hamulców i pisk sunących po asfalcie opon.
Odwracam się i zdziwiony wbijam wzrok w pędzącą na mnie żółtą taksówkę.
Przez rosnącą w oczach przednią szybę widzę taksówkarza w najdrobniejszych szczegółach — wąsy, rozszerzone w panice oczy, napięcie całej sylwetki w oczekiwaniu uderzenia.
Po chwili moje dłonie leżą płasko na gorącym, żółtym metalu maski, a taksówkarz wisi wychylony przez okno i drze się na mnie.
— Ty pojebie zasrany, o mało cię nie przejechałem! Wyjmij łeb z dupy!
Za taksówką zaczyna się trąbienie.
Wycofuję się na chodnik i patrzę, jak ruch wraca do normy.
Pasażerowie trzech samochodów są na tyle grzeczni, aby zwolnić, by móc pokazać mi środkowy palec.
W Whole Foods pachnie tak, jak pachniała hipiska, z którą chodziłem przed Danielą: mieszanką świeżej żywności, mielonej kawy i olejków eterycznych.
Strach wywołany incydentem z taksówką mocno mnie stonował i grzebię w szufladach zamrażarki jak otoczony mgłą, śpiący, niemal w letargu.
Po wyjściu na zewnątrz mam wrażenie, jakby się ochłodziło. Od jeziora wieje rześka bryza, zwiastując czyhającą tuż za rogiem zasraną zimę.
Wracam do domu inną drogą, nie przejmując się dyndającą torbą z lodami. Nadrabiam sześć przecznic, ale pozwala mi to zyskać odrobinę samotności. Najpierw Ryan, potem taksówka — potrzebuję czasu na reset.
Mijam jakiś plac budowy, opuszczony na noc, kilka przecznic dalej dochodzę do placu przed podstawówką, do której chodził mój syn. Wypolerowana na połysk zjeżdżalnia jarzy się pod uliczną latarnią, huśtawki podrygują na wietrze.
W tutejszych jesiennych wieczorach jest energia, która dotyka we mnie czegoś pierwotnego. Czegoś, co pochodzi sprzed wielu wielu lat. Z dzieciństwa na zachodzie stanu Iowa. Myślę o meczach futbolowych w szkole średniej i skierowanych na graczy potężnych, oślepiających reflektorach. Czuję zapach dojrzewających jabłek i kwaśny odór piwa na odbywających się na polach kukurydzy imprezach wokół beczek. Czuję na twarzy powiew wiatru, gdy jadę nocą wiejską drogą, na pace starego pikapa, za którym w tylnych światłach wiruje czerwonawy kurz, a przede mną otwiera się, niczym wielka paszcza, moje przyszłe życie.
W tym właśnie tkwi piękno młodości.
Jest w niej przenikająca wszystko lekkość, ponieważ nie zostały podjęte żadne przeklęte decyzje, nie wybrano żadnej określonej ścieżki, a rozwidlająca się w przodzie droga to czysty, nieograniczony potencjał.
Kocham moje życie, ale od wieków nie czułem tej lekkości. W takie jesienne wieczory jestem najbliżej tego uczucia.
Chłód zaczyna mi przejaśniać w głowie.
Miło będzie znowu znaleźć się w domu. Ciekawe, czy nie należałoby zacząć palić w kominku. Jeszcze nigdy nie robiliśmy tego przed Halloween, ale dziś jest tak nietypowo zimno, że po przejściu półtora kilometra na wietrze marzy mi się jedynie usiąść przed ogniem z Danielą i Charliem, i kieliszkiem wina w dłoni.
Ulica biegnie pod estakadą kolei metropolitalnej.
Przechodzę pod rdzewiejącymi kratownicami.
Chicagowska kolej metropolitalna, czyli „L”, jest dla mnie uosobieniem tego miasta znacznie bardziej niż sylwetka wieżowców centrum na tle nieba.
To mój ulubiony fragment spaceru w kierunku domu, ponieważ jest najciemniejszy i najcichszy.
W tej chwili…
Nie jedzie żaden pociąg.
W żadnym kierunku nie świecą reflektory.
Nie słychać hałasu z żadnej knajpy.
Nie słychać niczego poza dalekim rykiem lecącego wysoko w górze samolotu, nalatującego na O’Hare.
Chwileczkę…
Coś się zbliża — kroki na chodniku.
Spoglądam za siebie.
Sunie ku mnie cień, odległość między nami zmniejsza się szybciej, niż jestem w stanie pojąć, co się dzieje.
Najpierw widzę twarz.
Białą jak duch.
Wysokie, łukowate brwi, które wyglądają na ściągnięte.
Czerwone, wydęte usta — za cienkie, zbyt perfekcyjne.
I przerażające oczy — wielkie i czarne jak otchłań, bez źrenic i tęczówek.
Następne, co widzę, to lufa pistoletu — dziesięć centymetrów od czubka mojego nosa.
— Odwróć się — rozlega się zza maski gejszy cichy, chrapliwy głos.
Waham się, zbyt zaskoczony, by się ruszyć.
Nieznajomy wciska mi pistolet w twarz.
Odwracam się (...)
***
"Jesteś w życiu szczęśliwy?" To ostatnie słowa, które słyszy Jason Dessen, zanim zamaskowany porywacz pozbawia go przytomności. Gdy się budzi, jest przywiązany do noszy i otaczają go ludzie w kombinezonach zabezpieczających przed działaniem substancji niebezpiecznych. Uśmiecha się do niego mężczyzna, którego Jason nigdy w życiu nie widział, który zaczyna przemowę od słów: "Witaj z powrotem, Jasonie. Gratulacje". W świecie, w którym się obudził, życie Jasona jest całkiem inne niż to, które prowadził. Jego żona nie jest jego żoną. Jego syn nigdy nie przyszedł na świat. A on sam nie jest tuzinkowym profesorem fizyki na uniwersytecie, lecz fetowanym geniuszem, który osiągnął coś wielkiego. Coś niemożliwego. Czy ten świat jest snem, czy snem był świat poprzedni? Nawet jednak jeśli dom, który pamięta, jest prawdziwy, jak Jason ma wrócić do rodziny, którą kocha? Odpowiedź na to pytanie pojawia się w trakcie podróży dziwniejszej i bardziej przerażającej, niż jeszcze niedawno byłby sobie w stanie wyobrazić - podróży, będącej walką z przerażającym wrogiem, który wydaje się nie do pokonania, podróży, która zmusi Jasona Dessena do zajrzenia w najgłębsze zakamarki własnej duszy.