"W L. drzemała autentyczna ciekawość, głębokie i odświeżane zainteresowanie, ja zaś nie miałam żadnego powodu, by się go wystrzegać."
Trudniejsza, wymagająca dużego skupienia, bardziej ambitna i nie tak oczywista wersja Sublokatorki.
Poczucie ciągłego zagrożenia, takiego podskórnego - niby wszystko jest ok, ale...
Polecam, choć to nie jest łatwa lektura.
W ekranizacji uwielbiana przeze mnie Eva Green!
MOJA OCENA: 8/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Oczarowanie
(…) sposób, w jaki się o tym dowiedział, był wielce niepokojący – jakby dotyczyło to postaci z jakiejś książki czy sztuki – postaci, której przeszłość w gruncie rzeczy nie jest przeszłością, a jedynie zwykłą fikcją literacką.
Stephen King Misery, przeł. Robert P. Lipski
Chciałabym opowiedzieć, w jaki sposób, w jakich okolicznościach L. wkroczyła w moje życie, chciałabym dokładnie opisać kontekst, który umożliwił L. przeniknięcie w moją sferę prywatną i cierpliwe jej przejęcie. To nie jest takie proste. W chwili zaś, gdy piszę zdanie: w jaki sposób L. wkroczyła w moje życie, uświadamiam sobie, ile jest w nim pompatyczności, lekkiej przesady, jak podkreśla dramatyzm, który jeszcze nie istnieje, ową chęć obwieszczenia punktu zwrotnego albo nieoczekiwanego wydarzenia. Owszem, L. wkroczyła w moje życie i powoli, zdecydowanie, podstępnie przewróciła je do góry nogami. L. wkroczyła w moje życie jak na scenę w teatrze, w samym środku przedstawienia, zupełnie jakby reżyser czuwał nad tym, żeby wszystko wokół się rozmyło, aby zrobić jej miejsce, jakby wejście L. zostało przygotowane, żeby wzmocnić jej znaczenie, aby dokładnie w tej chwili widz oraz pozostałe postacie obecne na deskach (akurat ja) patrzyły tylko na nią, aby wszystko wokół nas zastygło w bezruchu i żeby jej głos niósł się aż na koniec sali, jednym słowem: żeby wywarła wrażenie.
Lecz pędzę zbyt szybko.
Spotkałam L. pod koniec marca. W następne wakacje L. poruszała się w moim życiu niczym stara przyjaciółka, po znanym terenie. Po kolejnych wakacjach miałyśmy już nasze private jokes, wspólny język pełen niedopowiedzeń i podtekstów, spojrzenia, które wystarczały, abyśmy się zrozumiały. Nasze porozumienie opierało się na wspólnych tajemnicach, ale także na niedomówieniach i cichych komentarzach. Z perspektywy czasu i zważywszy na gwałtowność, jaką przybrała później nasza relacja, mogłoby mnie kusić, aby powiedzieć, że L. wdarła się w moje życie siłą, jako jedyny cel mając zagarnięcie mojego terytorium, tylko że byłaby to nieprawda.
L. wkroczyła łagodnie, z niezmierzoną delikatnością, ja zaś spędziłam z nią chwile zaskakującej jednomyślności.
Tamtego popołudnia, które poprzedziło nasze spotkanie, oczekiwano mnie na targach książki w Paryżu. Natknęłam się tam na mojego przyjaciela Oliviera, który był gościem programu na żywo na stoisku Radio France. Wmieszałam się w publiczność, by go posłuchać. Następnie przegryźliśmy w kąciku po kanapce razem z jego starszą córką Rose, siedząc we trójkę na wytartej wykładzinie. O czternastej trzydzieści miałam podpisywać książki, zostało nam więc mało czasu. Olivier nie omieszkał zauważyć, że wyglądam na zmęczoną, naprawdę zmęczoną, zapytał z niepokojem, jak sobie z tym wszystkim daję radę, przy czym to wszystko oznaczało jednocześnie, że napisałam tak osobistą, tak intymną książkę i że ta książka zyskała taką popularność – popularność, której nie brałam pod uwagę nawet przez chwilę, wiedział o tym, i na którą w konsekwencji nie byłam przygotowana.
Później Olivier zaproponował, że mnie odprowadzi, toteż skierowaliśmy się ku stoisku mojego wydawcy. Minęliśmy gęstą, zbitą kolejkę oczekujących, spróbowałam dojrzeć, który autor znajduje się na jej drugim końcu, pamiętam, że podniosłam wzrok, by zobaczyć plakat z jego nazwiskiem, a wtedy Olivier szepnął: myślę, że to do ciebie. Rzeczywiście, kolejka ciągnęła się daleko, po czym zakręcała ku stoisku, przy którym na mnie czekano.
W innych czasach, a nawet kilka miesięcy wcześniej napełniłoby mnie to radością i bez wątpienia dumą. Spędziłam wiele godzin, wypatrując czytelników na rozmaitych targach, grzecznie siedząc za stosem własnych książek, chociaż nikt nie przyszedł, znałam to rozczarowanie, tę nieco wstydliwą samotność. Teraz doznałam zupełnie innego wrażenia, czegoś w rodzaju zawrotu głowy, przez moment zaświtała mi myśl, że to za dużo, za dużo jak dla jednej osoby, za dużo dla mnie. Olivier oznajmił, że zostawia mnie samą.
Moja książka ukazała się pod koniec sierpnia, ja zaś od kilku miesięcy jeździłam od miasta do miasta, ze spotkania na podpisywanie, z czytania na debatę, po księgarniach, po bibliotekach, po mediatekach, gdzie czekało na mnie coraz więcej czytelników.
Czasami pochłaniało mnie to uczucie, że idealnie się wstrzeliłam, że pociągnęłam ze sobą, za sobą tysiące czytelników, to, bez wątpienia zwodnicze, przeświadczenie, że mnie usłyszano.
Byłam szczęśliwa, spełniona, oszołomiona.
Dumna i nadal pełna niedowierzania.
Napisałam książkę, lecz nie spodziewałam się, jakie będzie miała znaczenie.
Napisałam książkę, której długofalowe oddziaływanie miało być odczuwalne wewnątrz mojej rodziny i wokół mnie, której szkodliwych skutków ubocznych nie przewidziałam, książkę, która miała wkrótce obnażyć niezniszczalnych sprzymierzeńców, ale również fałszywych przyjaciół, i której spóźnione efekty miały jeszcze długo być widoczne.
Nie wyobrażałam sobie efektu zwielokrotnienia przedmiotu i jego następstw, nie wyobrażałam sobie wizerunku matki, powielonego w setkach, później w tysiącach, tej fotografii na obwolucie, która mocno przyczyniła się do upowszechnienia tekstu, fotografii, która bardzo szybko się od niej oddzieliła, teraz zaś nie była już moją matką, lecz postacią z powieści, mglistą i zwichrowaną.
Nie wyobrażałam sobie, że czytelnicy będą wzruszeni, onieśmieleni, nie wyobrażałam sobie, że niektórzy będą przy mnie płakać ani jak trudno będzie mi nie zapłakać wraz z nimi.
Całkiem pierwszy raz wydarzył się w Lille, kiedy to pewna młoda kobieta, wątła i wyraźnie osłabiona licznymi pobytami w szpitalu, wyjaśniła, jak to powieść dała jej szaloną, niedorzeczną nadzieję, że pomimo choroby, pomimo tego, co jej się przytrafiło i czego nie da się naprawić, pomimo tego, na co je skazała, być może dzieci mogłyby ją kochać…
A potem, innym znów razem, w Paryżu, pewnego niedzielnego poranka jakiś mężczyzna u kresu wytrzymałości opowiadał mi o spojrzeniach rzucanych przez ludzi na niego, na tych, którzy budzą tak wielki strach, że wszystkich, dwubiegunowych, schizofreników, tych z depresją, wpycha się do jednego worka, przyklejając etykietki niczym kurczakom w celofanie, w zależności od tego, jakie akurat obowiązują tendencje i co widać na okładkach czasopism, Lucile zaś, moja nietykalna bohaterka, wszystkim przywraca godność.
W Strasburgu, w Nantes, w Montpellier byli jeszcze inni ludzie, których czasami miałam ochotę wziąć w ramiona.
Stopniowo, w miarę możliwości wznosiłam niewidzialny szaniec, kordon sanitarny, który pozwalał mi to ciągnąć, trwać, zachować właściwy dystans, wypracowałam ruch przepony, który zatrzymywał powietrze na wysokości mostka, tworząc maleńką warstwę izolującą, niewidoczną poduszkę powietrzną, następnie wydychałam je powoli ustami, gdy tylko niebezpieczeństwo minęło. Mogłam więc słuchać, mówić, rozumieć narastającą wokół książki otoczkę, owe wzajemne relacje między czytelnikiem a tekstem, przy czym niemal zawsze i z powodów, których nie potrafię wyjaśnić, książka odsyłała czytelnika do jego własnej historii. Była rodzajem zwierciadła, którego głębia obrazu ani kontury już do mnie nie należały.
Wiedziałam jednak, że pewnego dnia wszystko to mnie dopadnie, liczba, owszem, liczba czytelników, komentarzy, zaproszeń, liczba odwiedzonych księgarni i godzin spędzonych w pociągach TGV, a wtedy coś pęknie pod ciężarem moich wątpliwości i sprzeciwów. Wiedziałam, że pewnego dnia nie dam rady się przed tym ustrzec i że będę musiała spojrzeć trzeźwo na wszystko, nie mogąc się od tego uwolnić.
Tamtej soboty na targach bezustannie podpisywałam książki. Ludzie przyszli, aby ze mną porozmawiać, ja zaś z trudem znajdowałam słowa, by im podziękować, odpowiedzieć na ich pytania, spełnić ich oczekiwania. Słyszałam, jak głos mi drży, oddychałam z wysiłkiem. Poduszka powietrzna przestała działać, nie umiałam już temu stawić czoła. Byłam przemakalna. Wrażliwa.
Około osiemnastej pomiędzy dwoma słupkami przewiązano taśmę, aby zniechęcić kolejnych przybyszów, którzy w konsekwencji byli zmuszeni zawrócić. Słyszałam, jak znajdujący się kilka metrów dalej pracownicy stoiska tłumaczyli, że przerywam podpisywanie, ona musi iść, przerywa podpisywanie, przykro nam, ona już wychodzi.
Gdy tylko zakończyłam składanie autografów tym, których wskazano jako ostatnich w kolejce, zostałam parę minut, żeby porozmawiać z moją wydawczynią i dyrektorem handlowym. Pomyślałam o czekającej mnie drodze na dworzec, czułam się wyczerpana, mogłabym się wyciągnąć na wykładzinie i tak leżeć. Staliśmy przy stoisku, ja byłam odwrócona plecami do targowych alejek i do stolika, przy którym dopiero co siedziałam. Podeszła do nas od tyłu jakaś kobieta, zapytała, czy mogę umieścić na jej egzemplarzu dedykację. Usłyszałam, jak odpowiadam jej bez wahania „nie”. Chyba wyjaśniłam, że gdybym podpisała jej książkę, inni znów ustawiliby się po dedykacje i nieuchronnie zrobiłaby się kolejka.
Widziałam w jej oczach, że nie rozumie, nie mogła zrozumieć, przecież wokół nas nie było już nikogo, ci, którzy nie mieli szczęścia, rozeszli się, najwyraźniej wszystko wróciło do równowagi i zapanował spokój, widziałam w jej oczach, że myśli sobie: za kogo ta kretynka się uważa, jakie znaczenie ma jedna czy dwie książki więcej i czy nie po to właśnie pani tu przyszła, żeby sprzedawać i podpisywać książki, chyba nie ma pani powodów do narzekań…
Nie mogłam jej powiedzieć: przykro mi, proszę pani, już dłużej nie dam rady, jestem zmęczona, nie wyrabiam, nie mam zacięcia i tyle, doskonale wiem, że inni potrafią wytrzymać całe godziny bez jedzenia i picia, aż wszyscy odejdą zadowoleni, prawdziwe wielbłądy, atleci, na pewno, ale nie ja, nie dzisiaj, już dłużej nie mogę wypisywać własnego nazwiska, moje nazwisko to szalbierstwo, mistyfikacja, proszę mi wierzyć, moje nazwisko na tej książce nie jest więcej warte od ptasiego gówna, które spadłoby nieszczęśliwie na wklejkę.
Nie mogłam jej powiedzieć: jeśli umieszczę dedykację na pani książce, rozpadnę się na dwie części, oto co się dokładnie zaraz stanie, ostrzegam, proszę się odsunąć, proszę się oddalić, cieniutka nić, która łączy obie połówki mojej osoby, zaraz pęknie, a wtedy się rozpłaczę, a może nawet zacznę wrzeszczeć, a to może być bardzo krępujące dla nas wszystkich.
Opuściłam targi, nie zważając na budzące się we mnie poczucie winy.
Wsiadłam do metra na stacji Porte de Versailles, pociąg był zatłoczony, mimo to znalazłam miejsce siedzące. Z nosem przyklejonym do szyby jęłam odgrywać tę scenę, scena ta wróciła do mnie po raz pierwszy, potem kolejny. Odmówiłam kobiecie podpisania książki, chociaż byłam na miejscu i prowadziłam rozmowę, nie mieściło mi się to w głowie. Czułam się winna, śmieszna, było mi wstyd.
Opisuję dzisiaj tę scenę, wraz z zawartym w niej zmęczeniem i przesytem, ponieważ jestem niemal pewna, że gdyby nie ona, nie spotkałabym L.
L. nie dostrzegłaby we mnie tak delikatnego, tak podatnego, tak sypkiego gruntu.
Kiedy byłam dzieckiem, płakałam w urodziny. W chwili gdy zgromadzeni goście intonowali tradycyjną piosenkę, której słowa są niemal identyczne we wszystkich znanych mi rodzinach, gdy zbliżał się ku mnie tort przybrany kilkoma świeczkami, wybuchałam płaczem.
Nie mogłam znieść tej skupionej na mojej osobie uwagi, tych zwróconych na mnie spojrzeń, tego zbiorowego wzruszenia.
Nie miało to nic wspólnego z rzeczywistą przyjemnością, jaką odczuwałam skądinąd z tego powodu, że specjalnie na moją cześć urządzono przyjęcie, nie zakłócało to w niczym radości z otrzymywania prezentów, lecz w tej konkretnej chwili następowało coś w rodzaju efektu Larsena, tak jakbym w odpowiedzi na ów zbiorowy hałas specjalnie dla mnie mogła wytworzyć jedynie inny, jeszcze bardziej świdrujący hałas o nieznośnej i katastrofalnej częstotliwości. Nie wiem, jak długo powtarzał się ten scenariusz (niecierpliwość, napięcie, radość, a potem ja, znienacka zasmarkana i przerażona, naprzeciw reszty), zachowałam wszakże wyraźne wspomnienie doznania, jakie mnie wówczas ogarniało, nasze najszczersze życzenia, i niech te płomyki przyniosą ci szczęście, oraz pragnienia, by natychmiast zniknąć. Pewnego razu, musiałam mieć wtedy osiem lat, uciekłam.
Pamiętam, że w czasach, gdy urodziny świętowano w klasie (w przedszkolu), matka musiała napisać liścik do nauczycielki z prośbą, aby moich nie obchodzono, liścik, który przeczytała mi na głos dla mojej informacji, a następnie włożyła do koperty, i który zawierał przymiotnik uczuciowa, ja zaś nie znałam jego znaczenia. Nie ośmieliłam się jej o to zapytać, byłam bowiem świadoma, że już samo pisanie do nauczycielki stanowi wyjątkowe postępowanie, wysiłek, który ma na celu skłonienie jej do niemniej niezwykłego postępowania, do ominięcia przepisów, jednym słowem: do specjalnego traktowania. Prawdę mówiąc, długo wierzyłam, że uczuciowy ma coś wspólnego z zasobem słownictwa, jaki posiada dany osobnik: byłam więc małą u-czu-cio-wą dziewczynką, której brakowało słów, co chyba tłumaczyło niezdolność do wspólnego świętowania własnych urodzin. Toteż uznałam, że aby żyć w społeczeństwie, należy się uzbroić w słowa, nie wahać się je mnożyć, rozróżniać, wychwytywać ich najdrobniejsze niuanse. Nabyte w ten sposób słownictwo stopniowo tworzyło gruby i włóknisty pancerz, który umożliwiał obracanie się w świecie, przy zachowaniu czujności i ufności. Tak wiele słów ciągle jednak było mi nieznanych.
Później, w szkole podstawowej, przy wypełnianiu kartonowej fiszki na początku roku, nadal oszukiwałam co do daty urodzin, na wszelki wypadek przesuwając ją o kilka miesięcy na sam środek wakacji.
Tak samo w stołówce albo u przyjaciół wielokrotnie zdarzyło mi się (i to do późnego wieku) połknąć bądź schować migdał, który znajdowałam przerażona w kawałku placka na Trzech Króli. Obwieszczenie zwycięstwa, bycie przez kilka sekund, a nawet minut przedmiotem zbiorowej uwagi wydawało się niemożliwością. Pomijam zwycięskie losy na loterii, mięte lub darte w pośpiechu, w chwili gdy należało się ujawnić, aby odebrać wygraną, nie mówiąc już o rezygnacji z bonu na zakupy w Galeries Lafayette o wartości stu franków na zakończenie roku, kiedy byłam w szóstej klasie. Pamiętam, że oceniłam odległość dzielącą mnie od estrady – trzeba było tam dotrzeć bez potykania się, z naturalną i odprężoną miną, następnie pokonać parę schodków, bez wątpienia podziękować dyrektorce szkoły – i doszłam do wniosku, że gra nie jest warta świeczki.
Znalezienie się w centrum uwagi, choćby tylko na chwilę, znoszenie wielu spojrzeń naraz było po prostu nie do pomyślenia.
Byłam bardzo nieśmiałą dziewczynką i nastolatką, lecz jak daleko sięgam pamięcią, ułomność ta objawiała się przede wszystkim wobec grupy (to znaczy gdy miałam do czynienia z więcej niż trzema, czterema osobami jednocześnie). Pierwszym ucieleśnieniem zbiorowości, która nigdy nie przestała budzić we mnie lęku, była w szczególności klasa. Aż do końca szkoły nie potrafiłam zasnąć w przeddzień głośnej recytacji czy referatu, pominę milczeniem strategie wybiegów, które przez długi czas obmyślałam, aby uniknąć za wszelką cenę publicznego zabierania głosu.
Wydaje mi się natomiast, że już od najmłodszych lat odznaczałam się pewną zręcznością w kontaktach twarzą w twarz, we dwoje i prawdziwą umiejętnością rozmowy z Innym, jak tylko przybierał postać jednostki, a nie grupy, przywiązywania się do niego. Gdziekolwiek się udawałam, gdziekolwiek przebywałam, zawsze znajdowałam kogoś, z kim mogłam się pobawić, porozmawiać, pośmiać, pomarzyć, gdziekolwiek zawitałam, znajdowałam przyjaciół(ki) i nawiązywałam trwałe znajomości, tak jakbym bardzo wcześnie dostrzegła, że moje uczuciowe ocalenie rozegra się w tym miejscu. Dopóki nie spotkałam L.
Tamtej soboty, po opuszczeniu targów książki, zamierzałam pognać na dworzec i udać się na wieś, do mężczyzny, którego kocham, aby spędzić z nim wieczór i następny dzień. François pojechał do Courseilles poprzedniego dnia, jak niemal w każdy weekend. Z biegiem lat dom, który dopiero co kupił, kiedy go poznałam, stał się jego schronieniem, ostoją, widząc zaś, jak przekracza jego próg w piątkowy wieczór i głośno wzdycha z lubością bądź ulgą, mam przed oczyma słuchawki telefonów bezprzewodowych, które odkłada się na bazę, gdy się rozładują, słyszę wydawane przez nie zadowolone piknięcie. Otaczający nas ludzie wiedzą, jak bardzo dom ten stanowi fundament jego równowagi i że rzadko się zdarza, by go odwieść od wyjazdu.
François na mnie czekał. Umówiliśmy się, że zadzwonię, gdy wsiądę do pociągu osobowego, który zatrzymuje się na każdej stacji i gdzieś w szczerym polu, parę kilometrów od Courseilles.
Kiedy metro przystanęło na stacji Montparnasse, zawahałam się. Z pewnością się podniosłam, ale nie wysiadłam. Czułam zbyt silny niepokój, żeby wyjechać. Brak gotowości. Incydent na targach w jednej chwili obnażył moje wyczerpanie, ów stan napięcia, kruchości, który martwił François, a do którego z trudem potrafiłam się przyznać. Podążałam dalej w kierunku XI dzielnicy. Wysłałam mu SMS-a, aby uprzedzić, że wracam do domu, zadzwonię trochę później.
Jak tylko znalazłam się w mojej dzielnicy, zatrzymałam się przed supermarketem Super U. Dzieci spędzały weekend u ojca, François na wsi, po drodze skrystalizował się plan spokojnego wieczoru, cichego i samotnego wieczoru, oto dokładnie to, czego było mi trzeba.
Krążąc między sklepowymi regałami z czerwonym plastikowym koszykiem na przedramieniu, usłyszałam, że ktoś mnie woła. Za mną stała rozradowana, ledwie zdziwiona Nathalie. Kilka razy w roku wpadamy na siebie w osiedlowym Super U. Z czasem te przypadkowe szczęśliwe spotkania zamieniły się w coś w rodzaju powtarzanych gagów, w których każdej nie pozostaje nic innego jak odegrać swoją rolę, obie wybuchamy śmiechem, całujemy się, no coś takiego, co za przypadek, nigdy nie bywam tu o tej porze, ja też nie.
Rozmawiałyśmy przez kilka minut przed chłodziarką z jogurtami, Nathalie też spędziła popołudnie na targach, podpisując egzemplarze, i udzieliła wywiadu na temat Byliśmy istotami żywymi, swojej ostatniej książki, zamierzała wpaść na stoisko mojego wydawcy, żeby mnie odwiedzić, ale zabrakło jej czasu, wolała więc wcześnie wrócić do domu, bo jeszcze tego samego wieczoru była zaproszona na przyjęcie, zresztą wysiadła przy Super U, aby kupić butelkę szampana. Jakim cudem w niespełna trzy sekundy zgodziłam się pójść z nią na to przyjęcie, chociaż ledwie chwilę wcześniej cieszyłam się, że będę sama, nie pamiętam.
Przed paroma laty, zanim poznałam François, spędziłam sporo wieczorów w towarzystwie Nathalie oraz innej przyjaciółki, Judith. Wszystkie trzy byłyśmy mniej lub bardziej samotne i miałyśmy ochotę się bawić. Nazywałyśmy te wieczory JDN (Judith, Delphine, Nathalie). JDN dla każdej z nas polegały na tym, aby wraz z pozostałą dwójką dać się zaprosić na najrozmaitsze przyjęcia (urodziny, parapetówkę, Wigilię), a nawet wkręcić się do najbardziej dziwacznych miejsc, mimo że żadnej z nas nie zaproponowano gościny. W ten sposób udało nam się wcisnąć na niejedno otwarcie kawiarni kulturalno-literackiej, potańcówkę na świeżym powietrzu, firmową imprezę pożegnalną czy wręcz wesele, na którym żadna z nas nie znała młodej pary.
O ile lubię przyjęcia, o tyle niemal zawsze unikam czegoś, co określa się mianem kolacji na mieście (nie mam tu na myśli kolacji z przyjaciółkami, mam na myśli kolacje, na których dopuszcza się bardziej lub mniej światowy charakter). Rezerwa ta bierze się stąd, że nie potrafię się przystosować do obowiązujących w tym wypadku zasad. Wówczas wszystko toczy się tak, jakby w jednej chwili powróciła cała moja nieśmiałość. Znów staję się rumieniącą się małą dziewczynką albo nastolatką, którą byłam kiedyś, a która nie jest w stanie uczestniczyć w sposób naturalny i płynny w rozmowie, żywi bowiem potworne przeświadczenie, że nie dorosła, że nie pasuje, zresztą zazwyczaj jeśli jest więcej niż czworo biesiadników, nabieram wody w usta.
Z biegiem czasu w końcu zrozumiałam – albo jest to tylko wymówka, dzięki której potrafię się ze wszystkim pogodzić – że relacja z Innym interesuje mnie dopiero po przekroczeniu określonego progu zażyłości.
JDN zdarzały się coraz rzadziej, potem ustały, sama już nie wiem dlaczego. Może po prostu dlatego, że w życiu każdej z nas zaszły zmiany. Tamtego wieczoru w Super U powiedziałam Nathalie „tak”, myśląc, że przyjęcie będzie, jakże już teraz rzadką, okazją do potańczenia. (O ile bowiem przeraża mnie dzisiaj pomysł, żeby zrobić dobre wrażenie podczas kolacji, o tyle jestem w stanie zatańczyć sama na środku salonu, na przyjęciu, gdzie nikogo nie znam).
Doskonale zdaję sobie sprawę, że wyjaśnienia te mogą sugerować, jakobym zamierzała przytoczyć tu inne opowieści, jakobym zboczyła z kursu pod pretekstem naszkicowania kontekstu, dekoracji. Ale nie. Następstwo wydarzeń wydaje mi się istotne dla zrozumienia, jak poznałam L., a w trakcie tej relacji będę zapewne musiała cofnąć się nawet jeszcze dalej, aby spróbować uchwycić rzeczywistą stawkę owego spotkania.
Biorąc pod uwagę zamęt, jaki wprowadziło ono w moim życiu, zależy mi na wyłuskaniu tego, co pozwoliło L. wpłynąć na mnie i bez wątpienia mnie wpłynąć na L.
Zresztą kiedy moim oczom ukazała się L., właśnie tańczyłam, we wspomnieniach zaś nasze dłonie otarły się o siebie.
L. i ja siedziałyśmy na kanapie. Pierwsza opuściłam parkiet, kiedy muzyka przestała mi się podobać.
L., która tańczyła obok przez ponad godzinę, czym prędzej do mnie dołączyła. Za pomocą jednego uśmiechu zdobyła wąskie miejsce dzielące mnie od sąsiada, który przesunął się bliżej podłokietnika, pozwalając jej się wygodnie rozsiąść. Zrobiła wówczas porozumiewawczą minę wyrażającą zwycięstwo.
– Prześlicznie pani wygląda, kiedy tańczy – oznajmiła, jak tylko zajęła miejsce. – Jest pani piękna, ponieważ tańczy pani tak, jakby myślała, że nikt na panią nie patrzy, jakby była pani sama, jestem zresztą pewna, że tańczy pani w ten sposób, sama, w sypialni albo w salonie.
(Gdy moja córka była nastolatką, oświadczyła mi któregoś dnia, że w dorosłym życiu zachowa o mnie to wspomnienie, wspomnienie matki, która tańczy na środku salonu, aby wyrazić swoją radość).
Podziękowałam L. za komplement, chociaż nie wiedziałam, co odpowiedzieć, skądinąd najwyraźniej niczego nie oczekiwała, nadal wpatrywała się w parkiet z uśmiechem na ustach. Przyglądałam jej się ukradkiem. L. miała na sobie czarne lejące spodnie, kremową koszulę, której kołnierzyk zdobił cienki pasek satyny albo ciemnej skóry, nie umiałam z całą pewnością stwierdzić, co to za materiał. L. była doskonała. Przyszły mi na myśl reklamy marki Gérard Darel, bardzo dobrze to pamiętam, to było właśnie to, owo proste, nowoczesne wyrafinowanie, sprytne połączenie klasycznych, mieszczańskich tkanin i zuchwałych dodatków.
– Wiem, kim pani jest, i bardzo się cieszę, że panią poznałam – dodała po chwili.
Zapewne powinnam była zapytać, jak ma na imię, kto ją zaprosił, a nawet czym się zajmuje, lecz ta kobieta, jej spokojna pewność siebie mnie onieśmielały.
L. należała do tego rodzaju kobiet, które mnie fascynują, właśnie.
L. miała nieskazitelny wygląd, gładko zaczesane włosy, idealnie opiłowane paznokcie pokryte chińską czerwienią, która zdawała się lśnić w ciemności.
Zawsze podziwiałam kobiety, które używają lakieru do paznokci. Moim zdaniem pomalowane paznokcie wyrażają pewną ideę kobiecego wyrafinowania, ja zaś doszłam w końcu do wniosku, że przynajmniej w tym względzie pozostanie ono dla mnie nieosiągalne. Mam zbyt duże, zbyt szerokie, w pewnym sensie zbyt potężne dłonie, a kiedy próbuję pomalować paznokcie, sprawiają wrażenie jeszcze szerszych, tak jakby ta daremna próba zamaskowania podkreślała ich męski charakter (w każdym razie operacja sama w sobie wyglądała mi na żmudną, czynność jako taka wymaga dokładności, cierpliwości, której mi brakuje).
Ile czasu potrzeba, żeby być taką kobietą, zastanawiałam się, patrząc na L., podobnie jak patrzyłam na dziesiątki kobiet przed nią, w metrze, w kolejce po bilety do kina, przy stoliku w restauracji. Uczesanych, umalowanych, odprasowanych. Bez ani jednego zagniecenia. Ile czasu, żeby osiągnąć ten stan doskonałości codziennie rano, a ile wieczorem, żeby dokonać poprawek przed wyjściem? Jaki rodzaj życia należy prowadzić, żeby mieć swobodę zapanowania nad włosami za pomocą suszarki, żeby każdego dnia wkładać inną biżuterię, żeby dopasowywać i zmieniać stroje, żeby niczego nie pozostawiać przypadkowi?
Dzisiaj wiem, że nie jest to tylko kwestia gotowości, ale raczej typu, typu kobiety, jaki wybieramy, o ile w ogóle mamy wybór (...)
***
Prawdziwa historia to świetnie napisana powieść w stylu Hitchcocka, z bardzo sprawnie rozwijającą się akcją − aż do zaskakującego zakończenia.
To opowieść o pisarce bardzo przypominającej autorkę. Ona także napisała książkę, która stała się bestsellerem, a w której odmalowała portret swej matki samobójczyni, z osobowością typu borderline. Po sukcesie następują spotkania z czytelnikami, po których pisarka czuje się całkowicie wyczerpana. W dodatku zaczyna otrzymywać anonimy, oskarżające ją, że zdobyła rozgłos dzięki śmierci matki i oszkalowaniu rodziny.
Pewnego dnia spotyka L., kobietę w swoim wieku. Między rówieśniczkami rodzi się przyjaźń. Delphine zwierza się L., która rozumie ją jak nikt inny. L. wprowadza się do Delphine, opiekuje się nią i wszystkim zajmuje. Odpowiada nawet na adresowane do niej maile.
Jak daleko posunie się L.? Zjawiła się po to, by zapełnić pustkę czy siać spustoszenie? Vigan ukazuje po mistrzowsku toksyczną relację między obiema kobietami, polegającą na stopniowym przejmowaniu kontroli jednej nad drugą.
EKRANIZACJA
/KLIKNIJ ZDJĘCIE/
TRAILER