"Kamyczek uruchamia lawinę – do tego mniej więcej sprowadza się katechizm. Koniec końców wszystko sprowadza się do czegoś podobnego – tak w każdym razie o wiele później myślała Roberta Anderson. Albo wszystko zrządził przypadek… albo los. Dwudziestego pierwszego czerwca 1988 roku w miasteczku Haven w stanie Maine Anderson dosłownie potknęła się o własne przeznaczenie. Cała sprawa zaczęła się od tego właśnie potknięcia; reszta to już historia."
Czy ja już gdzieś kiedyś pisałam, że kocham Kinga...?
Jedna z cięższych powieści, rozległe opisy i przemyślenia zniechęciły niejednego czytelnika, ale naprawdę warto ja przeczytać. Można się pokusić o ekranizację, mini serial, który nakręcony jest także świetnie i jest o wiele łatwiejszy w odbiorze, niż książka, dla miłośników X file:-)
Jest to powieść, której początek jest doskonałym przykładem na to, jak pierwsze zdanie może wessać nieświadomego czytelnika do krainy grozy.
Uwielbiam takie rozpoczęcia opowieści! No i ten wierszyk...
"W nocy, gdy cały dom już śpi,Stukostrachy, Stukostrachystukają do drzwi.Chciałbym stąd uciec,lecz boję się,że Stukostrach zabierze mnie."
MOJA OCENA: 10/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
I
Anderson się potyka
1
Kamyczek uruchamia lawinę – do tego mniej więcej sprowadza się katechizm. Koniec końców wszystko sprowadza się do czegoś podobnego – tak w każdym razie o wiele później myślała Roberta Anderson. Albo wszystko zrządził przypadek… albo los. Dwudziestego pierwszego czerwca 1988 roku w miasteczku Haven w stanie Maine Anderson dosłownie potknęła się o własne przeznaczenie. Cała sprawa zaczęła się od tego właśnie potknięcia; reszta to już historia.
2
Tego popołudnia Anderson wybrała się na spacer z Peterem, starym beagle’em, który był już ślepy na jedno oko. Dostała Petera od Jima Gardenera w roku 1976. Rok wcześniej Anderson opuściła college, zaledwie dwa miesiące przed uzyskaniem dyplomu, i zamieszkała w domu swojego wuja w Haven. Nie zdawała sobie sprawy z własnej samotności, dopóki Gard nie przywiózł jej psa. Peter był wtedy szczeniakiem i Anderson czasem nie mogła uwierzyć, że tak bardzo się zestarzał – według psiego wieku miał osiemdziesiąt cztery lata. W ten sposób liczyła własny wiek. Rok 1976 wydawał się zamierzchłą przeszłością. Tak, bez dwóch zdań. Gdy masz dwadzieścia pięć lat, możesz wciąż pozostawać w bardzo przyjemnym przeświadczeniu, że w twoim przypadku dorastanie to tylko urzędniczy błąd, który w końcu zostanie naprawiony. Kiedy jednak pewnego dnia budzisz się i stwierdzasz, że twój pies ma osiemdziesiąt cztery lata, a ty sama trzydzieści siedem, dochodzisz do przekonania, że należy zrewidować swoje poglądy. Tak, bez dwóch zdań.
Anderson szukała drzew do ścięcia. Odłożyła już półtora sąga drewna, lecz na zimę chciała zgromadzić co najmniej trzy. Ścięła już niemało drzew od czasów, gdy Peter był szczeniakiem i ostrzył sobie zęby na starym kapciu (bardzo często brudząc dywan w jadalni), ale wciąż ich tu jeszcze rosło sporo. Ziemia (którą ludzie w miasteczku ciągle nazywali farmą Franka Garricka) przylegała do drogi numer 9 na długości zaledwie stu osiemdziesięciu stóp, ale kamienne mury wyznaczające jej północną i południową granicę rozchodziły się, tworząc kąt rozwarty. Trzy mile dalej, w głębi chaotycznie rosnącego lasu, w którym stare drzewa były przemieszane z młodymi, stał jeszcze jeden mur – tak stary, że rozpadł się na pojedyncze sterty obrośniętych mchem kamieni – wyznaczający koniec posiadłości. Powierzchnia tego klina przypominającego kształtem porcję tortu była naprawdę duża. Za zachodnim murem ziemi Bobbi Anderson rozciągała się ogromna puszcza należąca do Papierni Nowej Anglii. Słynny Ognisty Las.
Prawdę mówiąc, Anderson wcale nie musiała szukać dobrego miejsca. Ziemia, jaką zostawił jej w spadku brat matki, była cenna przede wszystkim dlatego, że rosły tu głównie drzewa dające dobre, twarde drewno, w niewielkim stopniu zaatakowane przez brudnicę nieparkę. Ale po deszczowej wiośnie nadszedł śliczny, ciepły dzień, w ogrodzie jeszcze nic nie wyrosło (przez deszcze pewnie wszystko zgnije w ziemi), a na rozpoczęcie nowej książki Anderson miała jeszcze czas. Zamknęła więc maszynę do pisania i wyruszyła na wędrówkę ze swoim wiernym jednookim Peterem.
Za farmą biegła stara droga, utwardzona okrąglakami. Anderson przeszła nią prawie milę, po czym skręciła w lewo. Niosła plecak (miała w nim kanapkę i książkę oraz psie ciastka dla Petera, a także pomarańczowe wstążki do zawiązania na pniach drzew, które będzie chciała ściąć, gdy wrześniowe upały ustąpią przed łagodniejszym październikiem) oraz manierkę. W kieszeni miała kompas Silva. Zgubiła się na swojej ziemi tylko raz, ale ten jeden jedyny raz wystarczył. Spędziła okropną noc w lesie, nie dowierzając, że naprawdę zgubiła się na terenie posiadłości, której była, na litość boską, właścicielką, przekonana, że umrze w tej głuszy. A było to wówczas bardzo prawdopodobne, ponieważ tylko Jim zauważyłby jej nieobecność, a Jim zjawiał się zwykle w najmniej oczekiwanych chwilach. Rano Peter zaprowadził ją do strumienia, a strumień zawiódł ją do drogi numer 9, gdzie z wesołym bulgotem przepływał przez przepust pod asfaltem dwie mile od jej domu. Dziś miała prawdopodobnie lepszą orientację w lesie i potrafiłaby odnaleźć drogę do szosy albo do jednego z granicznych murów, ale „prawdopodobnie” pozostawało słowem kluczowym.
Około trzeciej natknęła się na dobrą kępę klonów. Właściwie znalazła kilka innych dobrych kęp drzew, lecz ta znajdowała się niedaleko ścieżki, którą znała, na tyle szerokiej, że mógł się na niej zmieścić jej tomcat. W okolicach dwudziestego września – jeśli wcześniej nikt nie wysadzi świata w powietrze – doczepi do traktora sanki, przyjedzie tu i natnie drewna. Poza tym dość się już nachodziła jak na jeden dzień.
– Może być, Pete?
Pete szczeknął słabo i Anderson spojrzała z głębokim smutkiem na psa, który dziwił ją i napawał niepokojem. Peter był wykończony. Rzadko już rzucał się w pościg za ptakami, wiewiórkami, pręgowcami czy wchodzącym im czasem w drogę świszczem; myśl o pogoni Petera za jeleniem była śmiechu warta. W drodze powrotnej będą musieli często robić przerwy na odpoczynek… a były czasy, wcale nie tak odległe (jak uparcie w duchu utrzymywała), gdy Peter zawsze biegł ćwierć mili przed nią, ujadając na cały las. Pomyślała, że być może kiedyś nadejdzie dzień, gdy uzna, że dość już tego; ostatni raz klepnie siedzenie z przodu chevroleta pikapa i zabierze Petera do weterynarza w Auguście. Ale nie tego lata, Boże, jeszcze nie. Ani tej jesieni, ani zimy. Błagam, dobry Boże, jeszcze nie.
Bo bez Petera będzie zupełnie sama. Jeśli nie liczyć Jima, a Jim Gardener w ciągu ostatnich trzech lat zaczął sprawiać wrażenie nieco stukniętego. Wciąż był jej przyjacielem, lecz trochę… stukniętym.
– Stary poczciwy Pete, dobrze, że ci się podoba – powiedziała, wiążąc wstążki na drzewach, choć doskonale wiedziała, że być może postanowi ściąć zupełnie inną kępę i wstążki zgniją. – Doprawdy, twój gust dorównuje urodzie.
Wiedząc, czego od niego oczekuje pani (był stary, ale niegłupi), Peter zamerdał krótkim, cienkim ogonem i szczeknął.
– Zrób Wietkong! – rozkazała Anderson.
Peter posłusznie padł na bok – wydając przy tym rzężące sapnięcie – i przeturlał się na grzbiet, wyciągając w górę łapy. Ta scena prawie zawsze rozbawiała Anderson, lecz dziś widok psa robiącego Wietkong (Pete udawał martwego również na komendę „chata” albo „My Lai”) za bardzo kojarzył się jej z tym, o czym właśnie rozmyślała.
– Wstań, Pete.
Pete podniósł się wolno. Ziajał, rozchylając posiwiały pysk.
– Wracamy.
Rzuciła mu ciastko. Peter kłapnął zębami i chybił. Obwąchując ziemię, przesunął nos obok ciastka, potem wrócił i w końcu je znalazł. Jadł wolno, bez entuzjazmu.
– Dobra – powiedziała Anderson. – Idziemy.
3
Kamyczek uruchomił lawinę… wybór ścieżki spowodował odnalezienie statku (...)
***
Haven, idylliczne miasteczko w stanie Maine, przeobraża się w niebezpieczną pułapkę dla każdego nowego przybysza. Diabelską przemianę wywołuje na pozór błahe wydarzenie - Bobbi Anderson potyka się w lesie o dziwny metalowy przedmiot i bezskutecznie stara się go wykopać. Wkrótce tajemnicza rzecz, zagrzebana w ziemi od tysiącleci, zaczyna się rozrastać i zmieniać kształty, upodabniając się do ruin starożytnej budowli. Bobbi i jej partner popadają w dziwne uzależnienie od tego wykopaliska, a wszyscy mieszkańcy Haven zostają obdarzeni mocą nieznaną zwykłym śmiertelnikom...
Powieść doskonale łączy elementy fantastyki i grozy. Oprócz sporej dawki horroru, humoru i napięcia, czytelnicy znajdą w niej znakomite obrazki obyczajowe z życia amerykańskiej prowincji.
EKRANIZACJA
/KLIKNIJ ZDJĘCIE/
TRAILER