"Dawno, dawno temu żyła sobie dziewczynka, która nie miała wspomnień. Dawno, dawno temu żył sobie smok, który nigdy nie dorastał. Dawno, dawno temu żyła sobie babcia, która nie mówiła prawdy. Dawno, dawno temu żył sobie bagienny potwór, który był starszy od świata i kochał świat i wszystkich ludzi na tym świecie, ale nie zawsze wiedział, co należy powiedzieć (...)Dawno, dawno temu żył sobie mężczyzna w długiej szacie, o sępiej twarzy. Dawno, dawno temu żyła sobie kobieta z krokwi (...) Dawno, dawno temu była sobie mroczna wieża, która przeszywała niebo i spowijała wszystko szarością. Tak. To wszystko jedna opowieść."
Spodziewałam się, że magia tej opowieści mnie powali.
Na początku tak było.
Potem jednak, w miarę czytania, zrobiło się nieco monotonnie, czyli nudnawo.
Wiadomo, że baśnie, czytane wieczorami, zazwyczaj usypiały i w moim przypadku tak prawie się stało:)
Jednakże plejada postaci, sam pomysł i historia jest bardzo ciekawa, choć czytałam bardziej magiczne i porywające opowieści.
Az się prosi ekranizacja:)
Słabsze 7 - za rozczarowanie i za wysokie oczekiwania:)
MOJA OCENA: 7/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
1.
W którym rozpoczyna się pewna opowieść
Tak.
W tym lesie mieszka wiedźma. Mieszka tam od zawsze.
Przestaniesz się wiercić? Och, na gwiazdy! Nie znam drugiej takiej wiercipięty.
Nie, serdeńko, nie widziałam jej. Nikt jej nie widział. Od wielu lat. Zrobiliśmy, co tylko możliwe, żeby nigdy jej nie zobaczyć.
Możliwe, choć straszne.
Nie każ mi tego mówić. Zresztą i tak już wiesz.
Och, nie wiem, skarbie. Nikt nie wie, czemu pragnie dzieci. Nie wiemy, czemu się upiera, że to zawsze musi być najmłodsze spośród nas. Nie możemy jej przecież tak po prostu zapytać. Nikt jej nie widział. Pilnujemy, żeby nikt jej nie zobaczył.
Oczywiście, że ona istnieje. Cóż za pytanie! Spójrz na te lasy! Jakie zdradliwe! Trujący dym, leje, wrzące gejzery i straszliwe niebezpieczeństwa, gdziekolwiek spojrzeć. Myślisz, że to dzieło przypadku? Bzdura! To sprawka Wiedźmy. Jeśli nie będziemy jej posłuszni, to co się z nami stanie?
Naprawdę muszę ci to tłumaczyć?
Wolałabym nie.
No już, już, nie płacz. Przecież Rada Starszych po ciebie nie przyjdzie. Jesteś za duża.
Z naszej rodziny?
Tak, skarbie. Dawno temu. Jeszcze zanim się urodziłaś. Śliczny był z niego chłopczyk.
A teraz kończ kolację i bierz się do pracy. Jutro czeka nas wczesna pobudka. Dzień Ofiary nie czeka na nikogo, a wszyscy musimy być obecni, żeby podziękować dziecku, które daruje nam jeszcze jeden rok.
Twój brat? Miałabym o niego walczyć? Przecież wtedy Wiedźma zabiłaby nas wszystkich i jak by to się dla nas skończyło? Poświęcić jedno lub poświęcić wszystkich. Tak działa ten świat. Nie zmienimy tego, choćbyśmy próbowali.
Dość tych pytań. Zmykaj już. Głupie dziecko.
2.
W którym nieszczęsna kobieta traci zmysły
Tego ranka Najstarszy Gherland z niczym się nie spieszył. Wszak Dzień Ofiary przypadał raz na rok, a on lubił prezentować się doskonale podczas uroczystej procesji do przeklętego domu oraz potem, w trakcie posępnego powrotu. Zachęcał pozostałych Starszych, by szli za jego przykładem. Pospólstwo powinno zobaczyć prawdziwe widowisko.
Starannie nałożył róż na zapadnięte policzki i podkreślił oczy grubymi kreskami z antymonowego proszku. Wyszczerzył się do lustra, dla pewności, czy nie ma niczego między zębami. Uwielbiał to lustro. Jedyne w całym Protektoracie. Nic nie sprawiało Gherlandowi większej przyjemności niż posiadanie na wyłączność czegoś niepowtarzalnego. Lubił być wyjątkowy.
Najstarszy miał bardzo wiele przedmiotów, których nie posiadał żaden inny mieszkaniec Protektoratu. Na tym polegała jedna z zalet jego stanowiska.
Protektorat – przez jednych nazywany Królestwem Cattail, przez innych zaś Miastem Smutków – był wciśnięty między zdradziecki las z jednej strony a rozległe Moczary z drugiej. Większość mieszkańców Protektoratu żyła z Moczarów. Matki powtarzały swym dzieciom, że zapuszczanie się na Moczary to ich szansa na przyszłość. Może nieszczególnie spektakularna, ale lepsza taka niż żadna. Na Moczarach roiło się od pędów zirinu wiosną, kwiatów zirinu latem i cebulek zirinu jesienią – oraz całego mnóstwa leczniczych i magicznych roślin, które można było zebrać, ususzyć i sprzedać kupcom zza lasu. Ci transportowali dary Moczarów do Wolnych Miast, daleko od Protektoratu. Sam las był straszliwie niebezpieczny, a przebyć go można było jedynie Drogą.
Droga zaś należała do Starszych.
To znaczy: należała do Najstarszego Gherlanda, a pozostali Starsi mieli w niej swój udział. Do Starszych należały również Moczary. I sady. I domy. I targowiska. Nawet ogródki.
Dlatego właśnie rodziny z Protektoratu wyplatały sobie obuwie z trzciny. Dlatego w czasach głodu karmiły swoje dzieci gęstym, pożywnym moczarowym bulionem, w nadziei, że Moczary je wzmocnią.
Dlatego właśnie Starsi i ich bliscy byli wyrośnięci, silni i rumiani – oni żywili się wołowiną, masłem i piwem.
Rozległo się pukanie do drzwi.
– Wejść – wymamrotał Najstarszy Gherland, poprawiając szatę.
W drzwiach stanął Antain, jego siostrzeniec. Ten bezrozumny chłopak szkolił się na Starszego, lecz tylko dlatego, że Gherland, w chwili słabości, obiecał to jego jeszcze bardziej bezrozumnej matce. Nie, nie powinien tak o nich myśleć. Antain był prawie trzynastoletnim, dość miłym młodzieńcem. Ciężko pracował i wszystko chwytał w lot. Świetnie radził sobie z liczbami. Miał zręczne dłonie i potrafił w mgnieniu oka zbudować wygodną ławkę dla zmęczonego Starszego. Wbrew sobie Gherland czuł rosnący, niewytłumaczalny sentyment do tego chłopca.
Ale.
Antain miał głowę pełną wielkich pomysłów i efektownych spostrzeżeń. Oraz pytań. Gherland zmarszczył brwi. Antain był – jak by to ująć? – zbyt przenikliwy. Jak tak dalej pójdzie, trzeba go będzie uciszyć, nieważne, że to krewny. Myśl ta ciążyła Gherlandowi niczym kamień.
– WUJU GHERLANDZIE! – W głosie Antaina słychać było prawdziwy entuzjazm.
– Uspokój się, chłopcze! – warknął Najstarszy. – To poważne wydarzenie!
Chłopiec przygasł. Jego rozradowana twarz, która zawsze przypominała Gherlandowi psi pysk, wydłużyła się. Najstarszy oparł się pokusie, żeby poklepać go łagodnie po głowie.
– Przysłano mnie – podjął Antain bardzo cichym głosem – abym ci przekazał, że pozostali Starsi są gotowi. A pospólstwo czeka już wzdłuż drogi. Stawili się wszyscy.
– Co do jednego? Nikt się nie wymigiwał?
– Po tym, co zaszło w zeszłym roku, wątpię, żeby ktokolwiek próbował – odparł Antain i aż się wzdrygnął.
– Szkoda. – Gherland raz jeszcze zerknął do lustra, poprawiając róż na policzkach. Lubił od czasu do czasu udzielić lekcji mieszkańcom Protektoratu. Wszystko od razu stawało się jasne. Dotknął obwisłych fałd poniżej podbródka i zmarszczył brwi. – Dobrze, siostrzeńcze – rzekł, obracając się ze wspaniałym szelestem szat; opracowanie tego efektu zajęło mu ponad dekadę. – Ruszajmy zatem. Dziecko samo się nie poświęci.
I dostojnym krokiem wyszedł na ulicę, a Antain dreptał za nim.
Zazwyczaj Dzień Ofiary przebiegał z należytą pompą i powagą. Dzieci oddawano bez słowa skargi. Odrętwiałe rodziny rozpaczały w milczeniu, otoczone przez sąsiadów, którzy chcąc ulżyć ich bolesnej stracie, znosili im potem garnki z pożywnymi potrawami.
Zazwyczaj nikt nie łamał zasad.
Lecz nie tym razem.
Najstarszy Gherland zacisnął usta, marszcząc przy tym brwi. Skowyt matki dobiegł jego uszu, jeszcze zanim procesja skręciła w ostatnią ulicę. Mieszkańcy zaczynali się wiercić z zażenowaniem.
Kiedy Rada Starszych dotarła do domu rodziny, jej oczom ukazał się niesłychany widok. W drzwiach powitał ich mężczyzna z podrapaną twarzą, spuchniętą dolną wargą i krwawiącymi łysymi plackami w miejscach, gdzie całymi garściami wyrwano mu włosy z głowy. Usiłował się uśmiechnąć, lecz wtedy jego język odruchowo dotknął dziąsła ze świeżą raną po wybitym zębie. Mężczyzna, zapewne ojciec, zacisnął usta i spróbował się pokłonić.
– Przykro mi, czcigodni – powiedział. – Pojęcia nie mam, co w nią wstąpiło. Zupełnie jakby odjęło jej rozum.
Gdy Starsi weszli do środka, z krokwi ponad ich głowami dobiegły wrzask i wycie kobiety. Lśniące czarne włosy wiły się wokół jej głowy niczym kłębowisko węży. Syknęła jak osaczone zwierzę i splunęła. Jedną ręką i nogą kurczowo trzymała się belki, drugą ręką zaś mocno przyciskała dziecko do piersi.
– WYNOŚCIE SIĘ! – wrzasnęła. – Nie zabierzecie jej. Pluję wam w twarz i przeklinam wasze imiona. Natychmiast opuśćcie mój dom albo wydrapię wam oczy i rzucę je krukom!
Starsi gapili się na nią z rozdziawionymi ustami. Nie wierzyli własnym oczom. Nikt nigdy nie walczył o dziecko przeznaczone na ofiarę. Tak się po prostu nie robiło.
(Tylko Antain zaczął płakać. Postarał się jednak, żeby nikt z dorosłych tego nie zobaczył).
Gherland szybko się zastanowił i przybrał dobrotliwy wyraz twarzy. Wyciągnął w stronę matki otwarte dłonie na dowód, że nie chce jej wyrządzić żadnej krzywdy. Uśmiechnął się, choć zęby miał zaciśnięte. O mało nie wyzionął ducha od całej tej życzliwości.
– Ależ to nie my ją zabieramy, moja nieszczęsna, zagubiona córko – przemówił tak cierpliwie, jak tylko potrafił. – Zabiera ją Wiedźma. My jedynie robimy to, co nam kazano.
Niczym rozwścieczona niedźwiedzica, kobieta wydała z głębi piersi głuchy, gardłowy dźwięk.
Gherland położył dłoń na ramieniu zakłopotanego męża i delikatnie je ścisnął.
– Wygląda na to, dobry człowieku, że macie rację: waszej żonie istotnie odjęło rozum. – Starannie ukrywał gniew za fasadą troski. – Rzadki to przypadek, rzecz jasna, lecz nie bez precedensu. Musimy odpowiedzieć współczuciem. Trzeba jej opieki, nie kary.
– ŁŻESZ – rzuciła kobieta z pogardą. Dziecko zaniosło się płaczem i kobieta wspięła się jeszcze wyżej, zapierając się stopami o równoległe krokwie i przyciskając plecy do stromizny dachu. Ustawiła się tak, by nie mogli jej dosięgnąć, i zaczęła karmić dziecko. Natychmiast się uspokoiło. – Jeżeli ją zabierzecie – warknęła – odnajdę ją. Odnajdę i odzyskam. Przekonacie się.
– I stawisz czoło Wiedźmie? – zaśmiał się Gherland. – Całkiem sama? Och, biedna, zagubiona duszyczko. – Jego słowa ociekały słodyczą, lecz twarz pałała gniewem. – Rozpacz odebrała ci zmysły. Wstrząs obrócił nieszczęsny umysł w strzępy. Nieważne. Uleczymy cię, biedactwo, jak tylko potrafimy. Straże!
Pstryknął palcami i do izby wbiegły uzbrojone strażniczki. Była to specjalna jednostka, przysłana jak zawsze przez Siostry Gwiazdy. Na plecach miały łuki i kołczany, u boków zaś ostre miecze. Ich długie włosy, zaplecione w warkocze, sięgały bioder – było to świadectwo wielu lat kontemplacji i szkolenia bojowego na szczycie Wieży. Na widok ich kamiennych twarzy nawet Starsi, pomimo swej władzy i pozycji, schodzili im z drogi. Siostry były potęgą, która budziła lęk. Nikt nie ważył się z nimi igrać.
– Wydrzyjcie dziecko z objęć tej kobiety i odprowadźcie nieszczęśnicę do Wieży – rozkazał Gherland. Spojrzał gniewnie na uczepioną krokwi matkę, której twarz pobladła. – Siostry Gwiazdy wiedzą, jak sobie radzić z niesprawnymi umysłami, moja córko. Jestem pewien, że to prawie wcale nie boli.
Straże działały sprawnie, spokojnie i bez cienia litości. Matka nie miała żadnych szans. W ciągu kilku chwil została skrępowana i wyniesiona. Jej skowyt niósł się echem po milczącym mieście, po czym urwał się nagle, kiedy wielkie drewniane drzwi Wieży zatrzasnęły się z hukiem, więżąc kobietę w środku.
A co się tyczy dziecka, to gdy tylko znalazło się w objęciach Najstarszego, przez krótką chwilę płakało, po czym skupiło uwagę na jego twarzy, trzęsącej się, pomarszczonej i pobrużdżonej. Spojrzenie dziewczynki – niewzruszone, sceptyczne, intensywne – sprawiało, że Gherland nie potrafił odwrócić od niej wzroku. Pukle i oczy miała czarne. Świetlista skóra przypominała wypolerowany bursztyn. Pośrodku czoła dziewczynki widniało znamię w kształcie półksiężyca. Jej matka miała podobne. Mądrość ludowa głosiła, że tacy ludzie są wyjątkowi. Gherland z zasady nie znosił mądrości ludowych, a już z pewnością nie znosił, kiedy mieszkańcom Protektoratu wydawało się, że są kimś lepszym niż w rzeczywistości. Zachmurzył się jeszcze bardziej i nachylił nad małą, marszcząc brwi. Dziecko wysunęło język.
„Cóż za okropny bachor”, pomyślał Gherland.
– Czcigodni – przemówił z całym dostojeństwem, jakie zdołał z siebie wykrzesać – już czas. – I dokładnie w tej samej chwili na szatach Gherlanda rozkwitła wielka, ciepła, mokra plama. Udał, że niczego nie zauważył, lecz w środku kipiał ze złości.
Dziewczynka zrobiła to celowo. Był o tym przekonany. Cóż za odrażający dzieciak.
Procesja jak zwykle sunęła powoli, posępnie i ciągnęła się w nieskończoność. Gherland z trudem panował nad zniecierpliwieniem. Lecz gdy tylko bramy Protektoratu zamknęły się za nimi i mieszkańcy razem ze smutnym potomstwem powrócili do swych burych, ciasnych domów, Starsi natychmiast przyspieszyli kroku.
– Ale wuju, dlaczego biegniemy? – zapytał Antain.
– Milcz, chłopcze! – syknął Gherland. – I nie zwalniaj!
Nikt nie lubił przebywać w lesie, z dala od Drogi. Nawet Starsi. Nawet Gherland. Obszar bezpośrednio przylegający do murów był dość bezpieczny. W teorii. Ale każdy znał kogoś, kto przez przypadek zawędrował za daleko. I wpadł do leja. Lub wszedł do błotnistej kipieli i stracił większość skóry. Albo zapuścił się w głąb kotliny, gdzie powietrze było trujące, i nigdy nie powrócił. W lesie roiło się od niebezpieczeństw.
Podążyli krętą ścieżką do niewielkiej kotliny, wokół której rosło pięć wiekowych drzew, znanych jako Służebnice Wiedźmy. Albo sześć. „Czy nie było ich pięć?” Gherland uważnie przypatrzył się drzewom, policzył je raz jeszcze i potrząsnął głową. Sześć. Nieważne. Las działał mu na nerwy. Koniec końców te drzewa były niemal tak stare jak świat.
Ziemia wewnątrz kręgu była miękka i pokryta mchem. Starsi położyli na niej dziecko, uciekając od niego wzrokiem, po czym odwrócili się i już mieli czym prędzej odejść, kiedy najmłodszy z nich odchrząknął.
– Czyli... Po prostu ją tu zostawiamy? – zapytał Antain. – Tak to się robi?
– Tak, siostrzeńcze – odparł Gherland. – Tak to się robi. – Naraz poczuł na ramionach ciężar zmęczenia, niczym jarzmo, i pochylił się, osłabiony.
Antain uszczypnął się w szyję w nerwowym odruchu, od którego nie potrafił się uwolnić.
– Nie powinniśmy zaczekać, aż zjawi się Wiedźma?
Zapadła niezręczna cisza.
– Że co proszę? – zapytał Raspin, najbardziej zgrzybiały ze Starszych.
– Cóż, z pewnością... – Antain urwał. – Z pewnością powinniśmy zaczekać na Wiedźmę – dokończył cicho. – Co się z nami stanie, jeśli dzikie zwierzęta zjawią się pierwsze i porwą dziecko?
Pozostali Starsi spojrzeli na Najstarszego, zaciskając mocno wargi.
– Na szczęście, siostrzeńcze – rzekł Gherland pospiesznie, wskazując chłopcu drogę powrotną – nigdy nie zetknęliśmy się z podobnym problemem.
– Ale... – Antain uszczypnął się ponownie, tym razem tak mocno, że na jego szyi został ślad.
– Żadne ale – uciął Gherland. Położył dłoń na plecach chłopca i pomaszerował wydeptaną ścieżką.
Jeden za drugim Starsi odchodzili, pozostawiając dziecko samemu sobie.
Odchodzili – wszyscy z wyjątkiem Antaina – nie z pytaniem, czy dziecko zostanie pożarte przez dzikie zwierzęta, lecz raczej ze świadomością, że na pewno tak właśnie się stanie.
Odchodzili pewni jednego: nie ma żadnej wiedźmy. I nigdy nie było. Istniał jedynie niebezpieczny las i Droga, i życie, którym Starsi cieszyli się od wielu pokoleń. Wiedźma – czy raczej wiara w nią – była dla ludzi przerażonych, posłusznych, uległych, którzy żyli w oparach smutku, żalu, paraliżującego zmysły i otępiającego umysł. Z punktu widzenia Starszych i ich niczym nieskrępowanych rządów był to nad wyraz wygodny układ. Wygodny i oczywiście nieprzyjemny, ale cóż począć.
Wędrując przez las, słyszeli płacz dziecka, wkrótce jednak zagłuszył go bulgot Moczarów, ptasi śpiew i skrzypienie okolicznych drzew. Każdy Starszy czuł absolutną pewność, że dziewczynka nie dożyje poranka i że nigdy więcej jej nie usłyszą, nie zobaczą, nie poświęcą jej choćby jednej myśli.
Sądzili, że odeszła na zawsze.
Rzecz jasna, byli w błędzie (...)
***
Bestseller „New York Timesa”, nagrodzony prestiżowym Medalem Johna Nebery’ego za wybitny wkład w amerykańską literaturę dziecięcą.
Od wieków mieszkańcy Protektoratu wierzą, że pobliski las zamieszkuje okrutna wiedźma, której gniew obłaskawić może tylko najmłodszy mieszkaniec osady złożony w ofierze złej czarownicy. Co roku pozostawiają więc w lesie niemowlę, licząc na to, że danina z niewinnego życia powstrzyma wiedźmę przed terroryzowaniem ich miasta.
Ale Xan jest dobra. Dom w leśnym zaciszu dzieli z mądrym potworem Glerkiem i maleńkim smokiem Fyrianem o wielobarwnych skrzydłach. Ratuje ona porzucone dzieci i oddaje w opiekę rodzinom po drugiej stronie lasu, karmiąc niemowlęta blaskiem gwiazd. Jednemu z nich przypadkowo daje jednak do wypicia blask księżyca, napełniając je magią o niewyobrażalnej mocy. Xan postanawia sama wychować tę niezwykłą dziewczynkę. Kiedy zbliżają się trzynaste urodziny Luny, jej moc przybiera na sile...
Mnożące się dokoła złowrogie znaki wzmagają strach mieszkańców Protektoratu. Jeden z nich postanawia zabić wiedźmę, by uwolnić swój lud od trwającego od lat terroru. Do czego doprowadzić może wiara w zabobony? Jak niebezpieczna jest moc, którą posiadła Luna i jak potoczą się losy Xan, Glerka oraz Fyriana, którzy stali się rodziną dziewczynki?