"Jest coś takiego w słowach. We wprawnych rękach, zręcznie pokierowane biorą cię w niewolę. Owijają się jak pajęczyna wokół członków, a kiedy już cię tak spętają, że nie możesz się ruszyć, przebijają ci skórę, wnikają w krew, paraliżują myśli. W tobie odprawiają swoje czary."
Przepiękna klimatyczna opowieść, urzekająca klimatem, magią. Kusząca tajemnicą, nieoczywistością i zagadką.
Vida Winter, znana angielska pisarka, unika pytań dziennikarzy o jej przeszłość, odmawiając odpowiedzi na ich pytania i nie dementując plotek.
Całe jej życie jest tajemnicą: od ponad pięćdziesięciu lat reporterzy i biografowie próbują niezliczonych metod wydobycia prawdy.
Gdy Vida podupada na zdrowiu, postanawia spisać swoją biografię. Prosi o to Leę, autorkę - amatorkę biografii. Lea podejmuje wyzwanie. Dostaje zaproszenie do rezydencji pisarki. W między czasie, zawstydzona faktem, że nie zna żadnej powieści autorki, której ma pisać biografię, postanawia przeczytać unikatową kopię "Trzynastej opowieści o przemianach i rozpaczach". Jest nią oczarowana, ale także zdezorientowana, gdy zdaje sobie sprawę, że książka zawiera tylko dwanaście opowiadań. Gdzie jest trzynasta opowieść?
Przepiękna ekranizacja, z cudownym klimatem i obłędnymi krajobrazami!
POLECAM!
MOJA OCENA: 8/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Początki
List
Był listopad. Choć jeszcze nie było późno, kiedy skręcałam w Laundress Passage, niebo już pociemniało. Ojciec skończył pracę, pogasił światła w księgarni i zamknął okiennice, ale żebym nie wracała do domu po ciemku, nad schodami do mieszkania zostawił światło. Przez szybę w drzwiach kładło się na mokry chodnik bladym jak arkusz papieru prostokątem. I właśnie wtedy, kiedy stanęłam na tym prostokącie i miałam już przekręcić klucz w drzwiach, zobaczyłam ten list. Drugi biały prostokąt, leżał na piątym stopniu od dołu, tak że nie mogłam go nie zauważyć.
Zamknęłam drzwi i wsunęłam klucz na jego stałe miejsce, za Zasady geometrii dla zaawansowanych Baileya. Biedny Bailey. Przez trzydzieści lat nikt nie chciał jego opasłej szarej księgi. Czasem się zastanawiam, jak też się czuje w roli strażnika kluczy do antykwariatu. Nie przypuszczam, by tak sobie wyobrażał przeznaczenie arcydzieła, nad którym strawił dwadzieścia lat.
List. Do mnie. To było niecodzienne wydarzenie. Sztywna, grubo wypchana koperta była zaadresowana charakterem pisma, który mógł sprawić listonoszowi sporo kłopotu. Chociaż styl pisma był staromodny, z ozdobnymi dużymi literami i zamaszystymi wywijasami, w pierwszej chwili odniosłam wrażenie, że napisało to dziecko. Litery wydawały się niewprawne. Nierówne kreski albo rozpływały się w nicość, albo były mocno wryte w papier. Nie było płynnych połączeń między literami. Każda była wykaligrafowana oddzielnie: M-A-R-G-A-R-E-T L-E-A – jako nowe i żmudne przedsięwzięcie. Ale ja nie znałam żadnych dzieci. I wtedy pomyślałam sobie, że to pismo osoby niepełnosprawnej.
Poczułam się nieswojo. Wczoraj czy przedwczoraj, podczas gdy spokojnie zajmowałam się swoimi sprawami, jakaś nieznana osoba – ktoś obcy – zadała sobie trud wypisania mojego imienia i nazwiska na tej kopercie. Któż to był, kto widział mnie oczami duszy, kiedy ja niczego nie podejrzewałam?
Nie zdejmując płaszcza i kapelusza, usiadłam na schodach, żeby przeczytać list. (Nigdy nie zaczynam lektury, nie upewniwszy się, że jestem w bezpiecznej pozycji, odkąd w wieku siedmiu lat, siedząc na wysokim murku, czytałam Wodne dzieci i tak urzekły mnie opisy podwodnego życia, że nieświadomie rozluźniłam mięśnie. Zamiast unosić się na wodzie, która tak wyraziście opływała mnie w wyobraźni, gruchnęłam na ziemię i straciłam przytomność. Do dziś wyczuwam bliznę pod grzywką. Czytanie może być niebezpieczne).
Otworzyłam list i wyciągnęłam plik kartek, zapisanych tym samym mozolnym pismem. Dzięki swojej pracy mam doświadczenie w odczytywaniu trudnych rękopisów. Nie ma w tym żadnej tajemnicy. Potrzeba tylko cierpliwości i praktyki. I jeszcze woli wyrobienia sobie wewnętrznego oka. Kiedy czytasz rękopis uszkodzony przez wodę, ogień, światło albo po prostu przez upływ lat, oko musi badać nie tylko kształt liter, ale także inne ślady ich powstawania. Szybkość pióra. Nacisk ręki na kartkę. Przerwy i połączenia między literami. Musisz się odprężyć. Nie myśleć o niczym. Aż zapadniesz w trans, w którym jest się jednocześnie piórem przesuwającym się po papierze welinowym i samym papierem muskanym przez atrament. Wtedy możesz ten rękopis odczytać. Zamysł pisarza, jego myśli, wahania, tęsknoty i to, co chce przekazać. Możesz to odczytać tak wyraźnie, jakbyś był światłem świecy oświetlającym stronicę, po której biegnie pióro.
Ten list nie stawiał zresztą aż tak wysokich wymagań. Zaczynał się krótkim „Panno Lea”, a potem znaki pisma szybko przekształcały się w litery, potem w wyrazy, a potem w zdania.
Oto, co przeczytałam:
Udzieliłam kiedyś wywiadu dla „Banbury Herald”. Muszę go któregoś dnia odszukać, przyda mi się do biografii. Przysłali mi dziwnego osobnika. Właściwie chłopaka. Wysoki jak dorosły, ale pucułowaty jak dzieciak. Nieporadny w nowym garniturze. Garnitur był brązowy i brzydki, i odpowiedni dla znacznie starszego mężczyzny. Kołnierz, krój, tkanina, wszystko było niewłaściwe. Taki garnitur mogłaby kupić matka dla syna, który kończy szkołę i otrzymuje pierwszą posadę, wyobrażając sobie, że jej dziecko jakoś do niego dorośnie. Ale chłopcy nie porzucają swojej chłopięcości wraz ze szkolnym mundurkiem.
W jego zachowaniu było coś osobliwego. Jakaś żarliwość. W chwili kiedy spojrzałam na niego, od razu pomyślałam: czego on szuka?
Nie mam nic przeciwko ludziom, którzy kochają prawdę. Poza tym że stanowią nudne towarzystwo. Dopóki – co się czasem zdarza – nie zaczną rozprawiać o zmyślaniu i o uczciwości. To oczywiście mnie drażni. Ale nic mi do nich, pod warunkiem że trzymają się ode mnie z daleka.
Moim utrapieniem nie są miłośnicy prawdy, lecz sama prawda. Jakąż pomoc, jaką pociechę daje prawda w porównaniu ze zmyśleniem? Na co zda się prawda o północy, w ciemności, kiedy wiatr ryczy w kominie jak niedźwiedź? Kiedy błyskawice smagają cieniami ścianę sypialni, a deszcz bębni w okno długimi paznokciami? Na nic. Kiedy kamieniejesz w łóżku z przerażenia i z zimna, nie spodziewaj się, że przybiegnie ci na pomoc koścista i bezcielesna prawda. Wtedy potrzebujesz pulchnej pociechy zmyślenia. Kojącego, kołyszącego bezpieczeństwa kłamstwa.
Niektórzy pisarze, oczywiście, nie cierpią wywiadów. Irytują się na nie. „Wciąż te same wyświechtane pytania”, narzekają. No a czegóż oczekują? Dziennikarze to pismaki. To my jesteśmy prawdziwymi pisarzami. To, że tamci zadają ciągle takie same pytania, nie znaczy przecież, że musimy im udzielać stale takich samych wyświechtanych odpowiedzi. W końcu zarabiamy na życie zmyślaniem. Tak więc udzielam kilkunastu wywiadów rocznie. Przez całe życie uzbierały się setki. Nigdy bowiem nie uważałam, że geniusz – by rozkwitać – musi się kryć przed ludzkim wzrokiem. Mój geniusz nie jest znowu taki kruchy, żeby się kulić ze strachu przed dotykiem brudnych paluchów dziennikarzy.
W pierwszych latach próbowali mnie podejść. Prowadzili poszukiwania na własną rękę, przychodzili z jakimś strzępkiem prawdy ukrytym w kieszeni, wyciągali go w dogodnym momencie i mieli nadzieję tak mnie zaskoczyć, że wyjawię im więcej. Musiałam być ostrożna. Popychać ich lekko w kierunku, jaki chciałam, żeby obrali, użyć przynęty, by łagodnie, niepostrzeżenie skierować ich ku ładniejszej wymyślonej opowieści niż ta, której się uczepili. To wymagało wyczucia. Oczy zaczynały im błyszczeć, rozluźniali uścisk na małym skrawku prawdy, aż wreszcie wypuszczali go z rąk, by padł zapomniany gdzieś na pobocze. To nigdy nie zawodziło. Dobre zmyślenie zawsze bardziej olśniewa niż odłamek prawdy.
Później, kiedy już stałam się sławna, wywiad z Vidą Winter stał się czymś w rodzaju obrzędu pasowania na dziennikarza. Wiedzieli z grubsza, czego się spodziewać, i byliby rozczarowani, gdyby mieli odejść bez nowego zmyślenia. Szybki ciąg zwykłych pytań (Skąd pani czerpie inspirację? Czy pani postaci są wzorowane na rzeczywistych osobach? Ile w głównej postaci jest z pani?), a im krótsza moja odpowiedź, tym bardziej im się podobała (Z głowy. Nie. Nic). I wreszcie kąsek, na który czekali; to, po co naprawdę przyszli. Rozmarzony wyczekujący wyraz twarzy. Byli jak małe dzieci, kiedy mają iść spać. „A teraz, panno Winter – mówili – proszę opowiedzieć coś o sobie”.
I opowiadałam. Zwykłe historyjki, nic szczególnego. Ot, kilka wątków splecionych w ładny wzorek, tu jakiś zapadający w pamięć motyw, tam kilka cekinów. Skrawki z dna mojej torby z gałgankami. Były ich tam setki. Ścinki powieści i opowiadań, wątki, które nigdy nie rozwinęły się do końca, poronione postaci, malownicze krajobrazy, dla których nigdy nie znalazłam zastosowania. Drobiazgi, które odpadły w redakcji. Potem była to tylko kwestia wyrównania brzegów, zszycia końców i gotowe. Kolejna nowiutka biografia.
Odchodzili szczęśliwi, ściskając w łapach swoje notesy jak dzieciaki cukierki pod koniec przyjęcia urodzinowego. Będzie co opowiadać wnukom: „Pewnego dnia poznałem Vidę Winter, a ona opowiedziała mi swoją historię”.
Wróćmy jednak do tego chłopaka z „Banbury Herald”. Powiedział: „Panno Winter, niech pani powie mi prawdę”. A cóż to za żądanie? Miałam do czynienia z ludźmi, którzy używali wszelkiego rodzaju podstępów, by skłonić mnie do mówienia, i umiem wyczuć ich na milę. Ale żeby tak? To śmieszne. A czegóż on się spodziewał?
Dobre pytanie. Czego się spodziewał? Oczy błyszczały mu gorączkowo. Przyglądał mi się z tak bliska. Przenikliwie. Badawczo. Szukał czegoś zupełnie szczególnego, byłam tego pewna. Czoło miał wilgotne od potu. Może brała go jakaś choroba. „Niech pani powie mi prawdę”, powiedział.
Doznałam dziwnego uczucia, tak jakby ożywała we mnie przeszłość. Mdlące poruszenie minionego życia w brzuchu wytworzyło przypływ w żyłach i wysłało chłodne drobne fale pluskające mi w skroniach. Niesamowite odczucie. Niech pani powie mi prawdę.
Rozważałam jego prośbę. Obracałam ją w myśli, ważyłam jej możliwe konsekwencje. Ten chłopiec o bladej twarzy i płonących oczach zakłócił mój spokój.
– Dobrze – powiedziałam.
Po godzinie już go nie było. Ciche, nijakie „do widzenia”, bez oglądania się za siebie.
Nie powiedziałam mu prawdy. Jakżebym mogła? Opowiedziałam mu zmyśloną historię. Żałosne, anemiczne głupstwo. Żadnej iskry, żadnych cekinów, ot, kilka grubo zszytych bezbarwnych i spłowiałych łat o wystrzępionych brzegach. Opowieść, która wygląda jak prawdziwe życie. Albo raczej to, co ludzie wyobrażają sobie jako prawdziwe życie, a co jest zgoła czymś innym. Komuś z moim talentem nie jest łatwo sklecić taką historię.
Obserwowałam go przez okno. Wlókł się ulicą zgarbiony, ze spuszczoną głową, z trudem stawiając każdy krok. Cała jego energia, napięcie, zapał prysły. Zabiłam je. Ale nie biorę całej winy na siebie. Powinien był wiedzieć, że nie można mi wierzyć.
Nigdy więcej go nie widziałam.
To uczucie rwącego nurtu w żołądku, w skroniach, w czubkach palców pozostało jeszcze przez jakiś czas. Wzmagało się i zanikało wraz ze wspomnieniem słów chłopca: „Niech pani powie mi prawdę”. „Nie”, mówiłam. Raz po raz. Nie. Ale to nie dawało mi spokoju. Co więcej, stanowiło niebezpieczeństwo. W końcu zawarłam układ. „Jeszcze nie”. To coś we mnie westchnęło, powierciło się niecierpliwie, ale w końcu ucichło. Ucichło tak, że niemal o nim zapomniałam.
Jakże dawno to było. Trzydzieści lat temu? Czterdzieści? Może więcej? Czas płynie szybciej, niż się nam wydaje.
Ostatnio przypomniał mi się ten chłopiec. Niech pani powie mi prawdę. I znów poczułam to samo dziwne wewnętrzne poruszenie. Coś we mnie rośnie, dzieląc się i mnożąc. Czuję to w brzuchu, jest kuliste i twarde, wielkości grejpfruta. Wysysa mi powietrze z płuc i wygryza szpik z kości. Długie uśpienie je odmieniło. Z łagodnego i uległego przeobraziło się w tyrana. Odmawia wszelkich pertraktacji, ucina dyskusję, upiera się przy swoich prawach. Nie uznaje „nie” za odpowiedź. Chcę prawdy, powtarza jak echo za chłopcem, patrząc, jak odchodzi. A potem zwraca się ku mnie, zaciska na moich wnętrznościach i skręca je. Zawarliśmy układ. Pamiętasz?
Już czas.
Proszę przyjechać w poniedziałek. Wyślę po panią samochód o wpół do piątej na stację Harrogate.
Vida Winter (...)
***
Powieść o tych, którzy kochają książki, dla tych, którzy kochają książki.
Obie są samotne.
Obie skrywają bolesną tajemnicę swoich narodzin.
Obie zamknęły się w świecie książek.
Margaret Lea - zwyczajna dziewczyna, córka antykwariusza z Cambridge, która bardziej kocha książki niż ludzi, i Vida Winter - największa pisarka naszych czasów, żyjąca z dala od świata, tajemnicza legenda łącząca siłę starożytnej bogini i czarownicy. Vida Winter nie ma prawdziwego nazwiska, za to ma setki biografii. Żadna nie jest prawdą. Wszystkie są zmyśleniem. Teraz ponaglana śmiertelną chorobą chce wreszcie wyjawić prawdę. Prawdę, która prześladowała ją przez całe życie. Wybiera Margaret a dlaczego? Skąd wie, że tylko ta dziewczyna ją zrozumie? Rozpoczyna się walka z prawdą i o prawdę. Ożywają wielkie uczucia, grzeszne namiętności, przeklęte i tragiczne postaci, duchy przeszłości. Porywa nas magia urzekającej opowieści.
„Trzynasta opowieść” Diane Setterfield to niezwykła proza. Ma nastrój, piękno i siłę oraz wyjątkowość i prawdziwość największej literatury XIX wieku, a emocjonalność i magię narracji poruszającą do głębi współczesnego czytelnika. Debiut angielskiej czterdziestokilkuletniej nauczycielki akademickiej, wykładającej XX-wieczną literaturę francuską, okrzyknięto klasyką. O prawa do publikacji Trzynastej opowieści walczyły w zażartych aukcjach największe wydawnictwa z 32 krajów. Tuż po wydaniu powieść Diane Setterfield okazała się sensacją literacką w USA i przez dwa kolejne tygodnie królowała na pierwszym miejscu list bestsellerów „The New York Timesa” i „Publishers Weekly”. Ukazały się dziesiątki recenzji. Czytelnicy wymieniali się entuzjastycznymi wrażeniami w setkach blogów. Wszyscy powtarzali, że od tej powieści nie można się oderwać.
EKRANIZACJA
/KLIKNIJ ZDJĘCIE/
TRAILER