"Ci, którzy przeżyli, tęsknili za starym światem; za czasami, kiedy wszystko należało do człowieka. Ludzie czynili sobie ziemię poddaną, przeżuwali ją jak wielki robak, zostawiający za sobą kolorowe odchody z plastiku, gumy i metalu. Gigantyczne wysypiska śmieci - mało kto widział je na własne oczy, zapewne większość kojarzyła je tylko z obrazów w telewizji i gazetach. Zazwyczaj krążyły nad nimi ptaki, czasem pojawiali się tam jacyś ludzie grzebiący w odpadkach w poszukiwaniu czegoś, co nadaje się jeszcze do użycia. Na obrazach nie utrwalił się jednak smród wielkich wysypisk."
Bardzo dobre i klimatyczne baśniowe post apo. Troszkę gadaninki jest, ale znośnej. Niezłe zakończenie:) Klimat też.
Debiut. Udany.
Okładka świetna.
Polecam
MOJA OCENA: 7/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Rozdział pierwszy.
Złamana igła
Leśne ścieżki zarastają szybko. Pszczelarz pamiętał, że jeszcze przed kilkoma dniami szedł tą błotnistą trasą, wycinając krzewy maczetą. Teraz ledwo odnajdywał drogę wśród łopianów. W miejscu jednego liścia odrosło dziesięć następnych. Las był jak stugłowa hydra z dawnych opowieści. Znacznie lepiej szło się tam, gdzie pozostały brukowane lub asfaltowe drogi. Pomimo że ich nawierzchnia pękała i nawet na nich gdzieniegdzie wyrastały karłowate drzewa i krzaki, to ciągle jeszcze dało się przejść bez trudu.
Aby dotrzeć do jagodowiska, trzeba było iść ponad godzinę leśną drogą i kilkakrotnie przekraczać strumienie, na których ledwie można było dostrzec spróchniałe i zawalone szczątki mostów. Oczywiście jagody i jeżyny rosły też tutaj, ale Pszczelarz uważał, że nie warto się zatrzymywać dla kilku krzaków. Godzinę drogi stąd powinien szybko zebrać pełne wiadro owoców.
Mężczyzna przystanął, nasłuchując. Coś chrobotało wśród liści. Może sarna? Nawet jeżeli tak, to nie miał ze sobą łuku, a nikt rozsądny nie marnował amunicji na polowanie. Niedaleko jagód mogły się też pojawiać niedźwiedzie, ale widocznie ssaki te lepiej pamiętały zachowania człowieka, bo zazwyczaj wycofywały się w głąb lasu, kiedy tylko poczuły jego zapach. Pszczelarz miał ze sobą broń. Zresztą teraz każdy ją nosił, na wszelki wypadek, z przyzwyczajenia, tak jak kiedyś nosiło się dokumenty. Ale broń może się zaciąć, może nie wypalić, zwłaszcza jeżeli ma już wiele lat. Dlatego mężczyzna był zdania, że najlepiej w ogóle nie znaleźć się w sytuacji, w której trzeba by z niej korzystać. I najlepiej wcale nie spotykać niedźwiedzi.
Szelest był ciągle słyszalny, tak jakby ktoś ukryty w krzakach szedł za Pszczelarzem. Mężczyzna przystanął i wytarł dłonią krople potu pod maską. Było duszno. Siatka, którą zakrywał twarz, odgradzała go od owadów, ale też zmniejszała kąt widzenia. Hałas ucichł, jak gdyby coś idącego w krzakach również przystanęło. Pszczelarz podniósł z ziemi kamień i rzucił w kierunku chaszczy. Kilka ptaków z łopotem skrzydeł zerwało się do lotu i przez chwilę wydawało mu się, że słyszy coś w rodzaju skowytu czy chichotu. Mógł się jednak mylić. Zatem nie była to sarna ani - na szczęście - niedźwiedź, czy któryś ze zdziczałych psów, włóczących się po okolicy i atakujących wszystko, co tylko dało się zjeść.
Powoli wyjął broń i zrobił kilka kroków w gęstwinę. Dokładnie tam, skąd wcześniej dochodziło szuranie. Nic jednak nie znalazł. Nie było śladów, złamanych gałązek ani nic, co mogło zwrócić jego uwagę. Zatem to wszystko musiało być tylko przywidzeniem. Wziął pozostawione na drodze wiadro i szybkim krokiem ruszył przed siebie.
Las go niepokoił. Zwłaszcza ostatnio. Zmiany równie dobrze mogły trwać od kilku miesięcy, co od wielu lat. Zachodziły powoli, zgodnie z rytmem rosnących drzew i były jak one równie nieubłagane. Poza tym nie czuł się tu bezpiecznie, bo nie było tu jego pszczół. Ostatnio zauważył, że one również stały się bardzo niespokojne. Coś je drażniło. Były trochę ogłupiałe, wystraszone i złe. Jakby zdarzyło się coś, czego nie umiały zrozumieć i bardzo im się to nie podobało. To coś było podobne do tego, co musiały wyczuwać przed zbliżającym się trzęsieniem ziemi lub powodzią, albo nie wiadomo czym jeszcze.
Kiedyś, dawno temu ludzie wierzyli, że pszczoły są pośrednikami między niebem a ziemią. Zmarłych smarowano miodem, aby zapewnić im nieśmiertelność. Jemu też może kiedyś uratowały życie. Kiedy był dzieckiem, bał się pszczół, bo lekarze i rodzice powtarzali mu, że jest uczulony na ich jad. Jego strach przerodził się w obsesję. Przez lata wmawiał sobie, że na pewno umrze od ich użądlenia. Nic innego mu nie grozi. Potem wybuchła panika i ludzie zaczęli masowo umierać. Od wystąpienia pierwszych objawów nowej choroby do śmierci mijało tylko kilkanaście godzin, a dzienniki pełne były wiadomości i komentarzy na temat Epidemii. On śmiał się z tego. Tak bardzo wierzył, że zna przyczynę swojej śmierci. I wtedy, kiedy oglądał wiadomości o kolejnych miastach dotkniętych Epidemią, przez okno wleciała pszczoła. Nie wiadomo, skąd się tam znalazła, bo mieszkał wtedy w centrum dużego miasta. Zanim zdążył ją zabić, ugryzła go. Po chwili zaczął wymiotować, a potem zemdlał. Jego ostatnią myślą było, że trzeba mieć strasznego pecha, żeby umrzeć z powodu owada, kiedy miliony tracą życie przez Epidemię.
„Cóż, może tak będzie szybciej” - pomyślał.
Potem się obudził. Obok niego leżał martwy owad, a wokół panowała nienaturalna cisza. I ten zapach, który wspominali wszyscy ocaleni i który miał ich potem męczyć przez lata. Zgniły i lepki. Ocknął się z poczuciem, że mimo swoich dwudziestu lat stał się kimś dużo starszym. Nie prosił o to zmartwychwstanie, nie chciał być Łazarzem w krainie umarłych, spacerującym w pustym mieście wśród trupów w poszukiwaniu innych ocalałych. Nie przeżył nikt spośród tych, których znał. Rodziców znalazł leżących na podłodze w salonie, trochę przypominali mu tę martwą pszczołę. Nie przeżył też żaden z jego przyjaciół ze studiów ani nikt z tych, których widywał codziennie: sprzedawców, dziewczyn z ksero, wykładowców.
W sprawie zmartwychwstania zadecydowano za niego. Może dlatego postanowił od tej pory trzymać śmierć blisko siebie. Oswoić ją. Korzystać z jej słodkiego miodu. I tak, skubana, przyjdzie, kiedy ma przyjść. Przez lata nie tylko zdołał oswoić pszczoły, ale również nauczył się je rozumieć. Pojedynczy owad jest dość głupi i nic nie znaczy. Tyle, co włos na głowie. Organizmem jest rój. Pszczelarz nauczył się odczytywać z jego lotu zdenerwowanie i zbliżające się zagrożenie. Coraz częściej odnosił wrażenie, że to nie on opiekuje się pszczołami, ale one nim. I dlatego bardzo nie podobało mu się, że ostatnimi czasy próbują mu coś przekazać, a on nie rozumie, o co im chodzi.
Ludzie też coś przeczuwali. Było ich zbyt mało, żeby wystawiać patrole wokół całej wsi, ale ze starej wieży ratusza stale ktoś obserwował skraj lasu. Właściwie nie było wiadomo, czego się bali. Może zdziczałych psów, które biegały stadami, napadając ludzi? A może Barbarzyńców? Ludzi, którzy przeżyli Epidemię i postanowili żyć w lesie, niemalże jak w czasach neolitu, z tą tylko różnicą, że mieli ze sobą broń palną, a system zbieracko-łowiecki zamienili na złodziejsko-wędrowny. Ale przecież te zagrożenia istniały od lat, podobnie jak wilki i niedźwiedzie, którym cała ta ludzka apokalipsa niewiele zaszkodziła. Wszyscy w osadzie coś wyczuwali, ale nikt nie chciał o tym mówić - młodsi, bo nie umieli tego nazwać, dla nich po prostu coś było nie tak; starsi, ci którzy pamiętali więcej, milczeli, bo nie chcieli zrozumieć tego, co widzieli.
Od czego się zaczęło? Pierwszego objawu nikt nie mógł zauważyć, ponieważ zdawał się zupełnie naturalny, jak kiełkujący pęd dębu. Przez niemal czterdzieści lat od Epidemii przyroda bujnie się rozwijała. Lasy odzyskiwały swoje panowanie nad ziemią, a wraz z nimi wróciły zwierzęta. To wszystko działo się jednak za szybko. Pszczelarz nie był biologiem, więc nie potrafił stwierdzić, jak powinno wyglądać drzewo po tylu a tylu latach, być może zależało to od gleby i gatunku, ale drzewa, które obserwował, w jego odczuciu rozrastały się zbyt szybko. Czasami nawet miał wrażenie, że pojawiały się znikąd.
„Nigdy nie wierz drzewom, co wyrosły w jedną noc” - pamiętał to zdanie z baśni, którą czytała mu matka. Sam już jednak nie wiedział, czy jego spostrzeżenie wynikało z lęku przed lasem, czy rzeczywiście rośliny pojawiały się nagle, wyglądając tak, jakby rosły tam od setek lat. Ogromne dęby, olchy i leszczyny, szare buki z powykręcanymi gałęziami. „Za szybko, za szybko” - myślał z niepokojem, patrząc na ciemny skraj lasu.
Od zawsze największym wrogiem człowieka była ciemność; człowiek pierwotny bał się jej, lękiem napawała go rzeczywistość poza granicami ogniska, gdzie zatracają się kontury. Stamtąd przychodziło wszystko, co nienazwane i przerażające. Dlatego ludzie rozpalili ogniska i lampy oliwne, a w końcu rozświetlili swoje miasta tysiącem żarówek. Chociaż nikt już o tym nie pamiętał, bogowie też pochodzili z Ciemności. Wyłonili się z cienia, z początku groźni i nieprzewidywalni, w końcu zostali oswojeni. Nadano im imiona, składano ofiary. Potem zawieszono na ich głowach kolorowe choinkowe żaróweczki, dorysowano uśmiechy i zapomniano o ich mrocznym pochodzeniu. Przestano w nich wierzyć.
Kiedy wraz z całą niemal ludzkością upadła cywilizacja, stanęły elektrownie, a tankowce z ropą przestały kursować, do okna znowu zapukała ciemność. Wróciła tak, jakby nigdy nic się nie stało, jakby czekała na człowieka od setek czy nawet tysięcy lat; jakby czekała, aż przepalą się jego szklane lampki, dogaśnie ogień i będzie musiał spojrzeć jej w twarz.
Pszczelarz wyczuwał ciemność. Chociaż nie umiał nazwać swojego strachu ani połączyć ze sobą poszczególnych zjawisk, to wiedział, że coś przychodzi z lasu. I wolał o tym nikomu nie opowiadać. Nie dalej jak dwa miesiące wcześniej, po nocy przesilenia letniego, znalazł na polanie posąg. Początkowo myślał, że jest z kamienia, ale okazało się, że zrobiono go z szarego drewna. Wyglądał na bardzo stary. Wyrzeźbione zwierzęta, dziki i lisy, i głowa zwrócona w stronę nieba na szczycie. Mężczyzna szybko poszedł do domu i wrócił z butelką nafty. Cokolwiek to było, chciał, żeby jak najszybciej zostało zniszczone.
Potem, kiedy strach już minął, Pszczelarz zaczął się zastanawiać, czy posąg nie był dziełem Barbarzyńców. Nie wiedział, ilu ich dokładnie było w tych okolicach. Czy żyli w tym jednym skupisku, czy takich jak oni było więcej. Po Epidemii nie potrafili odnaleźć się w nowym świecie, zacząć na ruinach żyć od nowa. Wrócili więc do lasu, koczując to tu, to tam, w skórzanych szałasach. Ponieważ sami niczego nie hodowali, często napadali na osady, kradnąc zapasy mąki, koce i amunicję. Niewiele można było powiedzieć o ich wierzeniach. Ciała swoich zmarłych palili bądź zjadali, a z ich kości robili grzechotki, które zawieszali na drzewach w pobliżu obozowisk. Miały ich ostrzegać przed niebezpieczeństwem.
Taki leśny totem teoretycznie mógł być dziełem Barbarzyńców. Mógłby, tylko że od wielu miesięcy nie widziano ich w tym rejonie. Poza tym drewno wydawało się Pszczelarzowi stare, prawie skamieniałe, jak coś wyrzuconego przez morze. Dlatego lepiej było to spalić i zapomnieć, że w ogóle kiedykolwiek coś takiego istniało. Nic nikomu nie mówić. Nie straszyć (...)
***
Minęło trzydzieści lat od epidemii, w której niemal całkowicie zginął gatunek ludzki. Nieliczni ocaleni mieszkają wśród odradzającej się dzikiej przyrody. W niewielkiej osadzie, w której mieszka Dorota, zaczynają w niewyjaśnionych okolicznościach ginąć ludzie. Dziewczyna musi podjąć wyzwanie i rozwikłać zagadkę. Aby znaleźć odpowiedzi, decyduje się wyruszyć w podróż do serca pradawnej puszczy. Ale w gęstwinie lasów czają się nie tylko wilki i niedźwiedzie; razem z nimi przybyły stworzenia z dawno zapomnianych mitów i legend…