"Ale czasami okno pęka. Sądzę, że to właśnie stanowi temat tej opowieści: co przytrafi się pilnemu obserwatorowi, kiedy okno między rzeczywistością a fikcją pęka, i odłamki szkła fruną w powietrze?"
Zbiór starszy, dlatego zawiera esencję kingowskiego geniuszu:)
Uwielbiam Langoliery, ale tu chcę się skupić na innym opowiadaniu, które doczekało się tej szałowej i mega creepy ekranizacji. Chodzi o opowiadanie Tajemnicze okno, tajemniczy ogród.
Jest to historia o powolnym (STOP! JAKIM POWOLNYM?!) - o błyskawicznym popadaniu w szaleństwo z genialną kreacją Johnny'ego Deepa!
Tytuł: Sekretne okno.
Jak zrodził się pomysł tego opowiadania?
"Pewnego dnia, późną jesienią 1987 roku, kiedy te sprawy chodziły mi po głowie, przystanąłem w pralni u nas w domu, żeby wepchnąć do pralki brudną koszulę. Nasza pralnia jest małym, wąskim pomieszczeniem na pierwszym piętrze. Pozbywszy się koszuli, podszedłem do jednego z dwóch okien. Była to przelotna ciekawość, nic więcej. Mieszkamy w tym domu już od dwunastu lat, ale poprzednio nigdy nie rzuciłem naprawdę uważnego spojrzenia przez to właśnie okno. Przyczyna była najprostsza w świecie; trudno spoglądać przez okno osadzone niemal na poziomie podłogi, prawie całkiem ukryte za suszarką, na wpół zasłonięte koszem z brudami.Niemniej jednak wepchnąłem się tam i zerknąłem. Okno wychodzi na mały, brukowany cegłą zakątek pomiędzy domem i dobudowaną werandą. To miejsce, które oglądam dobre kilkanaście razy dziennie… ale kąt widzenia był nowy. Moja żona wystawiła tam kilka donic, żeby roślinki zakosztowały trochę wczesnolistopadowego słońca, i w rezultacie powstał czarujący mały ogród, który tylko ja mogłem podziwiać. Określenie, które przyszło mi do głowy jest, oczywista, tytułem tej opowieści. Wydało mi się wcale dobrą metaforą tego, co pisarze – zwłaszcza pisarze eksplorujący świat nadprzyrodzony – robią ze swymi dniami i nocami. Siedzenie przy maszynie do pisania lub posługiwanie się ołówkiem jest aktem fizycznym; jego duchowym odpowiednikiem jest wyglądanie przez niemal zapomniane okno, z całkiem odmiennego kąta, na zwyczajny widok… a to sprawia, że zwyczajne staje się niezwykłe. Zajęciem pisarza jest informowanie, co w tej niecodziennej sytuacji widzi."
I tak to się zaczęło...
Po rozwodzie z żoną Mort Rainey, znany pisarz, przeprowadza się do domku nad jeziorem Tashmore, aby tam lizać głębokie rany po stracie żony, którą bardzo kocha.
Z trudem odzyskiwany spokój zakłóca mu pewnego dnia tajemniczy John Shooter, który nachodzi Morta bezceremonialnie w jego domu i zarzuca mu popełnienie plagiatu. Twierdzi, że on pierwszy napisał pewną powieść lata temu i że Mort mu ją ukradł i wydał pod swoim nazwiskiem.
Mort, uważając Johna za kolejnego niegroźnego psychofana, uspokaja go mówiąc, że sytuacja się szybko wyjaśni.
Aby udowodnić swoją niewinność, Rainey musi okazać w ciągu 3 dni oryginał powieści, który znajduje się w domu, gdzie mieszka jego była żona. Pisarz jednak lekceważy to ultimatum, co powoduje, że intruz jest jeszcze bardziej natarczywy i niebezpieczny. Gdy pojawiają się groźby śmiertelne, pisarz postanawia wynająć prywatnego detektywa.
Jednak jest już za późno i nic nie jest w stanie powstrzymać horroru, a Rainey odkrywa, że nie może nikomu ufać.
Czy tak jest naprawdę?
Kto jest w niebezpieczeństwie?
Kto jest nieobliczalnym psychopatą?
Rewelacja!
Rasowy zaskórniaczek, narastające poczucie zagrożenia i poczucia, że coś tu jest baaaaardzo nie halo...
Wiem - to staroć jest, ale kto jeszcze nie oglądał - polecam bardzo!
MOJA OCENA: 10/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
– Ukradłeś pan mojom opowieść – rzekł stojący w progu mężczyzna. – Ukradłeś pan mojom opowieść i musowo trzeba z tym coś zrobić. Prawda i uczciwość jeden płot budujo i trzeba z tym coś zrobić.
Morton Rainey, który właśnie zerwał się z drzemki i nadal przebywał tylko jedną nogą w realnym świecie, nie miał bladego pojęcia, co ma na to odpowiedzieć. Rzecz miała się zupełnie inaczej, kiedy – powalony chorobą czy zdrów jak ryba, rześki czy zaspany – pracował. Był pisarzem i rzadko stawał bezradny, gdy sytuacja wymagała włożenia ciętej repliki w usta jakiejś postaci. Rainey otworzył usta, nie znalazł tam żadnej ciętej repliki (prawdę mówiąc, nie doszukał się tam i banalnej) i zamknął je na powrót.
Pomyślał: „Ten człowiek wygląda niezupełnie realnie. Jest jak z Faulknera”.
To wprawdzie niczego nie rozwiązało, ale było niezaprzeczalnym faktem. Mężczyzna, który zadzwonił do drzwi domu Raineya, tu, w tym zakątku zachodniego Maine, gdzie diabeł mówi dobranoc, wyglądał na jakieś czterdzieści pięć lat. Był bardzo chudy. Twarz miał spokojną, niemal pogodną, ale pociętą głębokimi zmarszczkami. Płynęły horyzontalnie wysokimi, regularnymi falami po szerokim czole, spadały wertykalnie od cienkich warg do podbródka. Rozbiegały się kurzymi łapkami od kącików oczu, jasnych oczu, pełnych niezmąconego błękitu. Koloru włosów Rainey nie potrafił odgadnąć. Na głowie nieznajomego spoczywał sztywno, dotykając uszu, duży czarny kapelusz z płaskim denkiem. Wyglądał jak kapelusze kwakrów. Mężczyzna nie miał bokobrodów i pod tym filcowym kapeluszem z płaskim denkiem mógł być łysy jak Telly Savalas.
Miał na sobie niebieską koszulę roboczą. Choć nie nosił krawata, była równo zapięta aż pod pofałdowaną szyję, czerwoną od brzytwy. Koszulę wetknął w niebieskie luźnawe dżinsy. Mankietami dotykały spłowiałych, żółtych, roboczych butów, jak obszył do chodzenia w bruździe zoranej ziemi, metr za mulim zadem.
– No co? – spytał, kiedy Rainey w dalszym ciągu się nie odzywał.
– Nie znam pana – powiedział wreszcie Rainey. Były to pierwsze słowa, jakie wymówił, od kiedy podniósł się z kanapy i podszedł do drzwi, i zabrzmiały mu przeraźliwie głupio we własnych uszach.
– Wiem – powiedział mężczyzna. – To nie ma znaczenia. Ja znam pana, panie Rainey. To ma znaczenie.
I powtórzył:
– Ukradłeś pan mojom opowieść.
Wyciągnął dłoń i dopiero teraz Rainey zobaczył, że coś w niej trzyma. Plik kartek. Ale nie byle jaki plik szpargałów. Maszynopis. „Jak się trochę pokręcisz w tym interesie, pomyślał, zawsze poznasz maszynopis. Zwłaszcza odleżały maszynopis”.
I poniewczasie przyszło mu do głowy: „Chwała Bogu, że to nie broń. Mort, ale z ciebie duże dziecko! Znalazłbyś się w piekle, zanim zdążyłbyś się połapać, że nie żyjesz”.
A jeszcze bardziej poniewczasie uświadomił sobie, że prawdopodobnie ma do czynienia z mieszkańcem gminy wariatuńciów. Oczywiście, należało się tego spodziewać od dawna. Choć jego trzy ostatnie książki były bestsellerami, to dopiero pierwsza wizyta mieszkańca tej osławionej osady. Poczuł lęk i smutek zarazem, i ogarnęło go jedno pragnienie: pozbyć się tego człowieka jak najszybciej i przy minimum kłopotów.
– Nie czytam maszynopisów… – zaczął.
– Tenżeś pan już przeczytał – spokojnie stwierdził mężczyzna o twarzy zaharowanego dzierżawcy. – Ukradłeś go. Stwierdził to jak banalny fakt, jakby ogłaszał, iż słońce wzeszło i zapowiada się ładny dzień.
Wszystkie myśli Morta były spóźnione tego popołudnia. Po raz pierwszy uświadomił sobie swoją samotność. Przyjechał do domu w Tashmore Glen z początkiem października, po dwóch żałosnych miesiącach w Nowym Jorku. Zaledwie w zeszłym tygodniu jego rozwód stał się faktem dokonanym.
Dom był duży, ale służył za miejsce letniego pobytu. Tashmore Glen było letniskiem. Przy tej właśnie drodze obiegającej północną część zatoki jeziora Tashmore stało jakieś dwadzieścia domków i w lipcu czy sierpniu prawie we wszystkich przebywali ludzie… ale teraz nie był lipiec ani sierpień. Był późny październik. Odgłos strzału rozszedłby się niezauważony. A gdyby nawet ktoś go usłyszał, pomyślałby tylko, że to polowanie na przepiórki albo bażanty; trwał sezon.
– Mogę pana zapewnić…
– Że pan możesz, to wiem – powiedział mężczyzna w czarnym kapeluszu. Mówił wciąż z tą samą anielską cierpliwością. – Wiem.
Mort widział samochód, którym mężczyzna musiał przyjechać. Było to stare kombi, wyglądające jakby zjeździło mnóstwo kilometrów, z czego bardzo niewiele po dobrych drogach. Tablic rejestracyjnych nie wydał stan Maine, ale Mort nie potrafił ustalić, skąd pochodzą. Już od jakiegoś czasu wiedział, że kroi mu się wizyta u okulisty i zmiana szkieł, planował nawet zrealizowanie tego drobnego obowiązku z początkiem lata, ale kiedy Henry Young zadzwonił do niego pewnego kwietniowego dnia, pytając, kim jest ten facet, z którym widział Amy na zakupach – może jakiś krewny? – narodziło się podejrzenie. Jego kulminacją stał się przedziwnie szybki, cichy rozwód bez orzekania o winie; ta francowata burza pochłonęła Morta bez reszty i wyssała zeń wszystkie siły w ostatnich kilku miesiącach. W tym okresie mógł być z siebie dumny, jeśli zmienił gacie, a co dopiero mówić o tak ezoterycznym wyczynie jak wizyta u okulisty.
– Jeśli wnosi pan jakąś pretensję pod moim adresem – zaczął niepewnie Mort. Mdliło go wysłuchiwanie własnego pompatycznego, dudniącego jak blacha głosu, ale nie bardzo wiedział, co ma odpowiedzieć – może pan porozumie się z moim agentem…
– To sprawa między panem a mnom – odezwał się cierpliwie stojący w progu mężczyzna. Łazęga, kocur Morta, który leżał dotąd zwinięty na niskiej skrzyni, przy ścianie domu – pojemniki ze śmieciami należało chować w zamkniętych skrzyniach, albo szopy przyłaziły nocami i rozwlekały wszystko w diabły – zeskoczył i ocierał się o nogi obcego. Błękitne oczy nie schodziły ani na moment z twarzy Raineya. – Nie trzeba nam nikogo z zewnątrz, panie Rainey. To sprawa tylko między panem a mnom (...)
***
Mort Rainey jest uznanym pisarzem, który po rozstaniu z żoną postanawia zerwać z "wielkim światem" i przenosi się na prowincję. Odzyskany z trudem spokój pisarza zostaje jednak zakłócony, kiedy pewnego dnia w drzwiach staje tajemniczy mężczyzna, który przedstawia się jako John Shooter i oskarża go o plagiat jego powieści. By udowodnić swą niewinność, Rainey musi odnaleźć oryginał, który zaginął mu rok wcześniej. Okazuje się, że nie będzie to wcale łatwe zadanie. Wraz z przybyciem Shootera, w domu pisarza zaczynają dziać się bowiem dziwne rzeczy a czas dany mu przez tajemniczego gościa na odnalezienie maszynopisu zaczyna coraz szybciej upływać.
EKRANIZACJA
/KLIKNIJ ZDJĘCIE/
TRAILER