16 grudnia 1987
Dziś nad urwiskiem wydarzyło się coś strasznego.
Musiałem zabić tatę.
Nie wiem, skąd biorę siły, żeby o tym pisać. Czuję się, jakbym był zanurzony w olbrzymim akwarium z ciemną wodą okalającą moje zmysły.
Teraz siedzę u siebie w pokoju i słyszę zdenerwowane głosy domowników, którzy już się o niego dopytują. To normalne. Zazwyczaj tata wraca do domu przed dwudziestą, żeby przewodniczyć celebrowaniu kolacji. Jest dwudziesta pierwsza trzydzieści, a on jeszcze nie przyszedł. Wydaje mi się, że rozróżniam zdradzające nerwowość dźwięki wydawane przez Rebę, kiedy mówi — to połączenie szeptu i astmatycznego oddechu. „Coś go zatrzymało na przystani? Zagadał się z robotnikami? Może zadzwonić do baru Fariasa?”
Nie wróci, Rebo. Daj sobie spokój.
Tata leży teraz na plecach z otwartymi oczami. Widziałem go z daleka. Nic nie wskazuje na to, że jest martwy, oprócz nogi ułożonej pod dziwnym kątem. Na twarzy maluje mu się samcza wyniosłość, którą pamiętam od zawsze, teraz z niezaplanowanym odcieniem zdumienia.
Powinienem uporządkować wspomnienia o tym, co się stało, by wiernie zapisać całą historię w moim dzienniku.
Od rana, jak co dzień, robiłem, co do mnie należało. Rzeka zaczęła opadać, woda nie zalewała już wysepek, a powietrze znów było suche, tak jak lubię. Zawsze staram się szybko skończyć obchód, żeby mieć więcej czasu na pracę w warsztacie. Przyspieszyłem powrót: wiosłowałem miarowo, próbując odpędzić komary lepiące mi się do spoconej twarzy. Przywiązałem łódź, ruszyłem dróżką między skałkami i niezauważony przez nikogo wszedłem do warsztatu.
Już po chwili spokojnie przytrzymywałem formę z ciekłym odlewem, żeby nic się nie ulało, czując, jak z metalu, który nabiera kształtu, bije mi w oczy gorąco. Wtedy przez okno wychodzące na zachód zobaczyłem tatę. Stał między dwoma wysokimi drzewami kauczukowymi, odwrócony plecami, jak prawie zawsze, kiedy padał na niego mój wzrok. Nigdy nie było wiadomo, o czym myśli, jednak cała jego postawa sugerowała, że odczuwa pogardę nawet dla otaczającego go powietrza. Widziałem jego kark, miejsce, gdzie zaczynały się ostrzyżone na jeża włosy, pokrywające masywną głowę, siwą, z parą delikatnych uszu, które z trudem podtrzymywały okulary. Ich szylkretowa oprawka miała barwę, jaką przybierają muszle, gdy zbyt długo leżą na dnie morza. Nie zdziwiło mnie, że w uniesionej prawej dłoni trzyma starą klamerkę do wieszania bielizny. Otwierał ją, naciskając jej końce kciukiem i palcem wskazującym, a potem wykonał to samo ćwiczenie pozostałymi palcami: kciukiem i środkowym, kciukiem i serdecznym, aż do małego. Już od samego patrzenia na wysiłek, jaki wkładał w tę czynność, czułem ból w palcach. Tata zawsze pamiętał o tych ćwiczeniach, choć od śmierci mamy prawie nie grał na skrzypcach.
Odstawiłem do zlewu szczypce i formę z odlanym przedmiotem, po czym podszedłem do okna. W tym momencie tata odwrócił się i spojrzał w moją stronę. Tak jak myślałem, widział mnie już wcześniej, ale stał tyłem do warsztatu i czekał, aż ja go zauważę. Każdego tak traktował, Rebę, robotników, nawet Cordelię. Czekał zawsze, aż się go odkryje, jakby był cząstką przyrody od zawsze stanowiącą element pejzażu, drzewem, górą, rzeką.
Pokazał mi ruchem dłoni, żebym wyszedł. Zdjąłem płócienne rękawice i pospieszyłem mu na spotkanie.
Tata nigdy nie patrzył mi w oczy, gdy ze mną rozmawiał. Niewiarygodne, jak wielki jest repertuar gestów stosowanych przez członków rodziny, żeby dręczyć się nawzajem bez używania słów. Kiedy mu odpowiadałem, też na mnie nie patrzył, a ja zachodziłem w głowę, czy mnie słucha, czy może powinienem wszystko powtórzyć. To było bardzo irytujące.
Zdaję sobie sprawę, że używam w tym opisie czasu przeszłego. Będę musiał powoli do tego przywyknąć.
Wymieniliśmy kilka zdawkowych słów. Schował klamerkę do kieszeni kurtki i odszedł, co oznaczało, że trzeba było pójść za nim. Okrążyliśmy warsztat i oranżerię. Jej szyby zabarwiły się na pomarańczowo od popołudniowego światła, które oboje z Cordelią tak bardzo lubimy.
O tej porze ptaki hałasowały głośniej niż zwykle, podejmując ostatnią próbę powstrzymania nadchodzącej nocy.
Minęliśmy zbiornik na wodę i poszliśmy nad rzekę. Zapytał, jak upłynął mi dzień, jak tam moja praca, z tą samą co zawsze metodyczną obojętnością, choć wydało mi się, że słyszę nowe nutki w sposobie przeciągania niektórych słów.
To kazało mi mieć się na baczności.
Tata zawsze krążył wokół tematu, zanim przeszedł do sedna sprawy, ale kiedy już wyjawiał swój cel, rzucał się na rozmówcę i nic nie było w stanie go powstrzymać. Zachowywał się niczym toreador w godzinie prawdy.
Nie jestem pewien, czy pamiętam wszystko, co mi powiedział, o czym mówił, zanim sytuacja się skomplikowała. Prawdopodobnie było to kolejne kazanie o konieczności uporządkowania mojego życia, o tym, że mam już dwadzieścia jeden lat, że odroczenie służby wojskowej dobiega końca i okazało się niepotrzebne, bo nie wykorzystałem go na podjęcie studiów, a potem długie „i tak dalej”. Szybko odbiegłem myślami bardzo daleko i błądziłem nimi zupełnie gdzie indziej. Słuchając monotonnej przemowy taty, przypomniałem sobie Cordelię i jej ramiona, ślad po szczepieniu przeciw gruźlicy, który wyglądał, jakby ktoś uderzył lekko dłutem w skórę o barwie bursztynu.
W którymś momencie zdałem sobie sprawę, że tata również wymawia imię Cordelii.
Podniosłem wzrok i napotkałem jego oczy, patrzące wprost w moje. Nie pamiętam, żeby coś takiego kiedykolwiek się zdarzyło. Trudno było wytrzymać to spojrzenie, więc zawstydzony spuściłem głowę. Twarz palił mi żar, większy, bardziej piekący niż ten z paleniska w warsztacie. Tata mówił, a jego usta układały się w grymas pogardy. Poczułem, że moje ciało zaczyna stawać się jak ze szkła, niczym wielkie szyby w witrynach lokali na głównej ulicy, które na pewno tłuką się przy mocniejszym nacisku, a wtedy ostre, spadające kaskadą odłamki najpierw kaleczą ci palec, potem zaś resztę ciała, tnąc je na tysiąc różnych sposobów aż do ostatecznego unicestwienia.
Tata mówił „dość tego” i ciągle na mnie patrzył. „Dość”, powtarzał, i przez moment widziałem na jego twarzy, ukryty pod oburzeniem i złością, ślad zmęczenia, który mnie zaskoczył. Dostrzegłem starość taty i uświadomiłem sobie wyraźnie, że może nie mieć już ochoty zadawać sobie trudu, by żyć, mieć rodzinę, dom na wsi. Może wolałby popłynąć do wioski, wejść do baru Fariasa, zamówić wódkę z trzciny cukrowej i usiąść przy laminowanym stoliku obok maszyny do krojenia wędlin, zaczekać, aż odezwie się jakiś stały bywalec, i nawiązać rozmowę przeplataną sprośnymi dowcipami i komentarzami na temat piłki nożnej.
Tego właśnie chciał tata: nie przedłużać impasu, w jakim utknęły jego relacje z synem.
Miałem w tym momencie ochotę go objąć, wiedziałem jednak, że mnie odepchnie, a to będzie zbyt bolesne. Poza tym było już za późno. Tata perorował, planując moją przyszłość, całkowicie pochłonięty tematem. Mówił o wyborze kierunku studiów i o podróży do Europy. W Mediolanie jest znakomita akademia sztuk pięknych, o której zawsze opowiadała mu mama. Miałem unikalną szansę, żeby studiować i zdobyć wykształcenie w „centrum wszystkiego”, jak lubił powtarzać mamie.
Zauważyłem, że teren zaczął się wznosić, a to znaczyło, że jesteśmy niedaleko urwiska. Tata zatrzymał się kilka metrów od krawędzi i patrzył w dal. Z tego miejsca nie było widać rzeki, a jedynie zlewające się w oddali wysepki. „Słońce już zaszło”, powiedział. I po chwili dodał: „Jutro koniecznie zacznij szykować się do wyjazdu”.
Oczy zaczęły mi zasnuwać zielone konstelacje, jak zawsze, kiedy mocno je tarłem.
Poczułem, że usta układają mi się w słowo „nie”.
Tata popatrzył na mnie. Tym razem jego pogarda była jeszcze bardziej widoczna.
„Jutro stąd wyjedziesz. Albo zrobisz to po dobroci, albo wykopię cię na stację”.
Ponownie się odwrócił i spojrzał tam, skąd wiał wiatr.
Nie pamiętam, o czym wtedy pomyślałem. Znowu patrzyłem na jego kark. Przyszło mi nagle do głowy, że ten kark to w rzeczywistości twarz taty. Niczym drewniana rzeźba starożytnego bożka, któremu czas zatarł rysy twarzy.
Nie wytrzymałem i zrobiłem krok w jego stronę. Położyłem mu dłonie na plecach i szedłem dalej. Może zaskoczenie odebrało mu mowę. Przez chwilę miałem wrażenie, że chce się zaprzeć piętami w ziemię, ale te tylko się ślizgały. Potem nie miał pod sobą już niczego, co mogłoby go utrzymać. Gdy spadał, rzuciłem się do tyłu.
Nie usłyszałem żadnego krzyku, jedynie dźwięk wciąganego powietrza, westchnienie, jakby ktoś wstrzymywał oddech przed skokiem do basenu albo do rzeki. Odczekałem kilka sekund. Nie usłyszałem również odgłosu uderzenia. Jakby się rozpłynął.
Minęło trochę czasu, nim zdecydowałem się wyjrzeć znad krawędzi. Ujrzałem tatę leżącego na dole.
Miałem nadzieję, że go nie zobaczę, bo niczego nie było słychać. Pomyślałem, że może unosi się w powietrzu, patrząc na mnie z tym swoim odwiecznym grymasem pogardy.
Ale ciało taty leżało na dole. Nieruchome.
Nie mógł być żywy. Nawet on nie byłby w stanie przeżyć takiego upadku.
Spoglądałem na niego jeszcze przez chwilę, potem odwróciłem się i poszedłem w stronę warsztatu. W tym momencie na coś nadepnąłem. Spuściłem wzrok i zobaczyłem drewnianą klamerkę. Musiała mu wypaść, kiedy go popychałem. Schowałem ją do kieszeni.
Ruszyłem dalej, niespiesznie, ale też przesadnie się nie wlokąc.
Urwisko widać z przeciwległego brzegu, jednak tamten teren jest również naszą własnością, dlatego nikt nie mógł zobaczyć tego, co się wydarzyło, chyba że plątał się tam jakiś spóźniony robotnik. Wydawało mi się, że dostrzegłem tylko krowę, która przeżuwała trawę i mogła być niemym świadkiem tej sceny.
Sam jestem zdumiony obojętnością, jaką czułem, kiedy szedłem w stronę oranżerii, i potem, kiedy ją okrążyłem, przekroczyłem próg warsztatu i zamknąwszy drzwi, oparłem się z ulgą o stare drewno. Siedziałem w warsztacie jeszcze godzinę, by wyjść o zwykłej porze, w przeciwnym razie ktoś mógłby zauważyć, że zachowuję się inaczej niż zwykle. Potem wyjąłem gazetę ze skrzynki i poszedłem do mojego pokoju.
Siedzę w nim teraz i czekam.
Dno przepaści znajduje się w odległości dziesięciu metrów od brzegu rzeki, nie dociera tam nocny przypływ. Nie minie nawet dzień, gdy go znajdą, bo jeśli nie zobaczą ciała z góry, na pewno dostrzeże je ktoś z przepływającej łodzi.
Myślę jednak, że już w ciągu kilku godzin odkryją, iż doszło do wypadku, bo jeśli tata się nie pojawi, Reba wyśle robotników, Cordelię i mnie, byśmy go szukali. Kiedy zadzwoni do baru Fariasa i kiedy okaże się, że nikt nie widział taty również na przystani, Reba będzie niespokojna. Każe nam kontynuować poszukiwania i może to właśnie ja będę musiał odegrać przedstawienie i udać, że go znajduję, choć wolałbym, żeby trafiło na któregoś z robotników.
Reba teraz pyta o niego. Wydaje mi się, że słyszę łagodny, głęboki głos Cordelii, która jej odpowiada. Jest tam pewnie Amadeo i może również Lautaro. Będę musiał wyjść, żeby się niczego nie domyślili.
Zadaję sobie pytanie, czy odgadną, co się stało, czy moja twarz mnie zdradzi. Powinienem mieć tu jakieś lustro. Zobaczę, czy da się je zrobić w warsztacie. Najlepiej dwa, drugie podaruję Cordelii.
Czeka mnie kilka ciężkich dni. Trzeba będzie zająć się hacjendą. Może to i dobrze.
Muszę pamiętać o ukryciu zeszytu razem z pozostałymi. Lepiej, żeby nikt go teraz nie znalazł.
Nie wiem, co powiedzieć. Pewnie wydałoby się to tacie niewdzięcznością, ale czuję ulgę.
Gdzie on teraz może być? Myślę, że nie zasłużył, by przebywać z Bogiem, choć Jego łaska jest nieskończona.
Spoglądam na starą drewnianą klamerkę, której używał do ćwiczeń. Zaczynam ją naciskać palcem wskazującym i kciukiem prawej ręki. Potem środkowym i kciukiem, serdecznym i kciukiem. W miarę jak przechodzę do coraz bardziej delikatnych palców, kosztuje mnie to coraz więcej wysiłku.
Ten wysiłek staje się niemal męczarnią (...)