"A teraz kochajmy się, bierzmy, co nam dano, i bądźmy szczęśliwi, w grobie bowiem nie będzie miłości ani czułości, ani dotyku ust. Nie pozostanie nic - może tylko gorzka pamięć tego, co być mogło, a nie było. Dzisiejsza noc należy do nas, któż wie do kogo należeć będzie jutrzejszy dzień?"
Rewelacyjny klimat prawdziwej tropikalnej przygody, wisienką na torcie są zdjęcia - jedna z lepszych powieści, jakie ostatnio czytałam, a już najlepsza z tego rodzaju!
Polecam!
Młody profesor Uniwersytetu Cambridge, Horace Holly, odwiedza kolegę, Vincey'a, który zdradza, że wkrótce umrze. Vincey przekazuje Holly'emu fantastyczną opowieść o swoim rodzinnym dziedzictwie. Poleca Holly'emu zadanie wychowania swojego małego syna, Leo (którego nigdy nie widział) i daje mu także zamkniętą żelazną skrzynkę z instrukcjami, że nie wolno jej otwierać, dopóki Leo nie skończy 25 lat.
Holly zgadza się.
Następnego dnia Vincey zostaje znaleziony martwy.
Zgodnie z obietnicą, na 25 urodziny chłopca, tajemnicza skrzynka zostaje otwarta.
Holly, Leo i ich sługa, Hiob, postępując zgodnie z instrukcjami zawartymi w skrzyni, decydują się na podróż do wschodniej Afryki, na poszukiwanie przerażającej białej królowej, która jest czczona jako Hiya lub "Ona, która musi być posłuszna".
Prawdopodobnie mieszka ona w pobliżu ruin zaginionego miasta Kôr, niegdyś potężnej cywilizacji, starszej niż Egipcjanie.
I tak zaczyna się ta mega klimatyczna, duszna i tajemnicza przygoda!
MOJA OCENA: 9/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Przedmowa
Przekazując światu kronikę zdarzeń, które nawet gdyby na nie spojrzeć po prostu jako na przygodę, skłonny byłbym zaliczyć do najbardziej niezwykłych i zagadkowych przeżyć, jakie kiedykolwiek stały się udziałem śmiertelnika, mam powinność wyjaśnić dokładnie, co mnie z tą sprawą łączy. Powiem więc od razu, iż jestem tylko wydawcą, a nie narratorem tej niezwykłej historii, a następnie wyjawię, w jaki sposób dotarła ona do moich rąk.
Otóż kilka lat temu bawiłem z wizytą (ja, wydawca) u mego przyjaciela - vir doctissimus et amicus meus - w pewnym uniwersyteckim mieście, które w naszej opowieści występować będzie pod nazwą Cambridge, i pewnego dnia uwagę moją przykuł widok dwóch postaci idących ramię w ramię ulicą. Jeden z tych dżentelmenów był bez wątpienia najprzystojniejszym młodzieńcem, jakiego zdarzyło mi się w życiu widzieć. Był bardzo wysoki i bardzo barczysty, a cała jego sylwetka tchnęła wrodzoną gracją i siłą rączego jelenia. Miał przy tym niemal nieskazitelne rysy twarzy - nie tylko regularne, ale i piękne - a gdy uchylił kapelusza, co akurat uczynił kłaniając się przechodzącej damie, zobaczyłem, że jego głowę okalają drobne, krótko przystrzyżone złociste loki.
- Czy widzisz tego człowieka? - zwróciłem się do idącego ze mną przyjaciela - ależ to istny żywy posąg Apollina. Cóż za wspaniały mężczyzna!
- W rzeczy samej - odparł - jest nie tylko najprzystojniejszym, ale na dodatek jednym z najsympatyczniejszych ludzi z całego uniwersytetu. Nazywają go Greckim Bogiem. Ale przypatrz się temu drugiemu, to opiekun Vinceya (takie bowiem nazwisko nosi Grecki Bóg). Przezwano go Charonem, nie wiem, czy dla odpychającej powierzchowności, czy też dlatego, że przeprawił swego wychowanka przez głębiny dyplomowych egzaminów.
Kiedy lepiej mu się przyjrzałem, starszy mężczyzna wydał mi się na swój sposób równie interesujący, jak idący u jego boku świetny okaz ludzkiego rodzaju. Miał na oko ze czterdzieści lat i powiem, iż jego brzydota dorównywała urodzie towarzysza. Był, po pierwsze, niskiego wzrostu, o nieco kabłąkowatych nogach, bardzo wypukłej klatce piersiowej i niezwykle długich rakach. Miał ciemne włosy i małe oczy, nisko zarośnięte czoło, a bokobrody zrastały się nieomal z włosami, skutkiem czego niezmiernie nikła część jego oblicza była widoczna. W sumie nieodparcie przypominał mi goryla, a jednak miał w oczach coś niezmiernie pociągającego i ujmującego. Rzekłem, jak pamiętam, że chętnie bym go poznał.
- Dobrze - odparł mój przyjaciel - nic prostszego. Znam Vinceya, przedstawię was sobie - co też uczynił i przez parą minut staliśmy gawędząc o Zulusach, jak mi się zdaje, było to bowiem świeżo po moim powrocie z przylądka.
Jednakże niebawem nadeszła chodnikiem otyła dama, której nazwisko wyleciało mi z pamięci, w towarzystwie ładnej jasnowłosej panienki, na co pan Vincey, będący najwidoczniej ich dobrym znajomym, przyłączył się nie zwlekając do obu pań i oddalił wraz z nimi. Pamiętam swoje lekkie ubawienie na widok zmiany, jakiej uległa twarz starszego dżentelmena - noszącego, jak się dowiedziałem, nazwisko Holly - gdy spostrzegł zbliżające się kobiety. Przerwał rozmowę w pół zdania, spojrzał z wyrzutem na swego towarzysza, skinął mi szybko głową, odwrócił się i samotnie przemaszerował na drugą stronę ulicy. Później dowiedziałem się, iż podejrzewano go powszechnie, że boi się kobiet jak wściekłego psa, czym należało tłumaczyć jego pośpieszną ucieczkę. Nie mogę natomiast powiedzieć, żeby młody Vincey zdradził w tym wypadku jakąś wyraźną niechęć do damskiego towarzystwa. Pamiętam nawet, jak śmiejąc się zwróciłem wówczas memu przyjacielowi uwagę, iż byłoby rzeczą nieroztropną przedstawiać takiego mężczyznę kobiecie, którą zamierza się poślubić, gdyż wedle wszelkiego prawdopodobieństwa doprowadziłoby to do zmiany obiektu jej uczuć. Był stanowczo zbyt urodziwy, a na dodatek całkowicie pozbawiony afektacji i zarozumialstwa, które to cechy aż nazbyt często stają się udziałem przystojnych mężczyzn, zyskując im zrozumiałą niechęć otoczenia.
Moja wizyta dobiegła końca tego samego dnia wieczorem i Charon oraz Grecki Bóg na długo zniknęli z mego życia. Zresztą nie spotkałem ich nigdy więcej od tamtej pory i najprawdopodobniej nigdy już nie spotkam. Ale miesiąc temu otrzymałem list oraz dwie paczki - jedna z nich zawierała rękopisy - a po otwarciu koperty ujrzałem podpis „Horacjusz Holly”, które to nazwisko wydało mi się w pierwszej chwili nieznajome. List brzmiał następująco:
Kolegium... Cambridge, dnia 1 maja 18... roku
Wielce Szanowny Panie!
Zdziwi Pana zapewne mój list, zważywszy, iż łączy nas zaledwie przelotna znajomość. Zresztą powinienem chyba zacząć od przypomnienia Panu naszego spotkania sprzed kilku laty na ulicy Cambridge, w trakcie którego ja i mój wychowanek, Leon Vincey, zostaliśmy Panu przedstawieni. A teraz przejdę bez dalszych wstępów do mojej sprawy. Z dużym zainteresowaniem przeczytałem niedawno Pańską książkę o przygodzie w Afryce Środkowej. Książka ta, jeśli się nie mylę, częściowo opiera się na faktach, częściowo zaś jest dziełem wyobraźni. Tak czy inaczej, podsunęła mi ona pewną myśl. Otóż tak się składa - a jak do tego doszło, dowie się Pan z załączonego rękopisu (który wraz ze skarabeuszem opatrzonym inskrypcją „Królewski Syn Słońca” i zabytkową skorupą amfory przesyłam Panu przez umyślnego) - że ja i mój wychowanek, a raczej adoptowany syn, Leon Vincey, przeżyliśmy niedawno temu w Afryce prawdziwą przygodę, która swą niezwykłością tak dalece przewyższa Pańską opowieść, iż muszę się przyznać, że przedstawiam ją Panu nieomal ze wstydem, obawiając się, czy da mi Pan wiarę. Jak się Pan przekona czytając załączony rękopis, byłem, a raczej byliśmy, zdecydowani nie podawać tej historii do druku za naszego życia. 1 nie zmienilibyśmy tej decyzji, gdyby ostatnimi czasy nie powstała pewna nowa okoliczność. Powody, które po zapoznaniu się z rękopisem zdoła Pan zapewne odgadnąć, skłoniły nas do podjęcia nowej podróży, tym razem do Azji Środkowej - jedynego, jeśli takowe w ogóle istnieje, miejsca na ziemi, gdzie można odnaleźć prawdę, i zapewne zamieszkamy tam na czas dłuższy. Być może nigdy nie wrócimy. W tej nowej sytuacji zrodziło się pytanie, czy słusznie czynimy ukrywając przed światem historię niezrównanie, naszym zdaniem, interesującego zjawiska, tylko dlatego że jesteśmy w nią osobiście uwikłani albo obawiamy się ośmieszenia i podania w wątpliwość naszej prawdomówności. Ja mam na ten temat swoje zdanie, Leon uważa inaczej, ostatecznie jednak doszło między nami po długich rozważaniach do kompromisu, postanowiliśmy mianowicie przekazać Panu naszą opowieść, zgadzając się na jej opublikowanie, jeśli uzna Pan za stosowne to uczynić, z tym jednym zastrzeżeniem, aby zataił Pan łaskawie nasze prawdziwe nazwiska oraz wszystko - w tej mierze, w jakiej będzie to możliwe, nie umniejszając wiarogodności przedstawianych faktów - co się tyczy naszej osobistej tożsamości.
Cóż jeszcze wypada mi powiedzieć? Doprawdy nie wiem, chyba jedynie powtórzyć raz jeszcze, że wszystko zostało opisane w załączonym rękopisie dokładnie tak, jak było. Co się tyczy Jej, nie mam nic do dodania. Każdy dzień dostarcza nam nowych powodów do czynienia sobie wyrzutów, iż nie wykorzystaliśmy lepiej sposobności uzyskania od tej niezwykłej kobiety obszerniejszych informacji. Kim była? Jak dotarła po raz pierwszy do jaskini Kôr? Jaka była jej prawdziwa religia? Nigdyśmy tego nie ustalili i, niestety, nigdy już nie ustalimy, przynajmniej na razie. Te i wiele innych pytań ciśnie mi się do głowy, ale na cóż się zda stawiać je dzisiaj?
Czy podejmie się Pan zadania? Dajemy Panu wolną rękę mając przekonanie, iż w nagrodę przypadnie Panu zasługa ukazania światu nie fantazji, lecz prawdziwej, potwierdzonej załączonymi dokumentami, absolutnie niezwykłej historii. Niech Pan przeczyta rękopis (który starannie dla Pana przepisałem) i da mi znać.
Pozostaję z najgłębszym szacunkiem
L. Horacjusz Holly *
PS. Jeśli sprzedaż dzieła przyniesie dochód - w wypadku gdyby zdecydował Pan podać je do druku - może Pan, oczywiście, dysponować pieniędzmi wedle własnej woli; gdyby jednak poniósł Pan straty, ich koszty zostaną Panu zwrócone za pośrednictwem moich adwokatów, panów Geoffreya i Jordana, którym zostawię w tym względzie odpowiednie instrukcje. Skorupę amfory, skarabeusza oraz papirusy powierzamy Pana opiece do czasu, kiedy poprosimy o ich zwrot. L.H.H.
List ten, jak łatwo można sobie wyobrazić, bardzo mnie zdumiał; wszelako po zapoznaniu się z rękopisem, co z powodu natłoku innych zajęć uczyniłem dopiero po upływie dwóch tygodni, byłem - co zapewne odczuje również Czytelnik - jeszcze bardziej zdumiony, postanowiłem więc niezwłocznie wziąć się do rzeczy. Napisałem do pana Holly stosowny list, który jednak wrócił do mnie po tygodniu razem z listem od adwokatów tego dżentelmena donoszącym, że ich klient oraz pan Leon Vincey wyjechali już do Tybetu nie podając na razie swego adresu.
No cóż, to wszystko, co mam do powiedzenia. Opowieść pozostawiam ocenie Czytelnika. Z wyjątkiem bardzo nielicznych zmian, dokonanych z myślą o zatajeniu przed światem tożsamości uczestniczących w niej osób, przedstawiam ją Czytelnikowi dokładnie w takiej samej postaci, w jakiej dotarła do mnie. Osobiście postanowiłem powstrzymać się od komentarzy.
Historię kobiety otoczonej majestatem niemal bezkresnego żywota - na której niby czarne skrzydło nocy spoczął cień samej Wieczności - skłonny byłem początkowo uważać za jakąś wielką alegorię, której sensu nie potrafiłem odczytać. Później przyszło mi do głowy, iż może to być śmiała próba ukazania praktycznych skutków nieśmiertelności tchniętej w śmiertelną powłokę istoty, która swe siły nadal czerpała z ziemi, i w której ludzkim sercu nadal wybuchały, to znów cichły gwałtowne namiętności, tak jak w otaczającym ją, wiecznotrwałym świecie nieustannie wybuchają i cichną gwałtowne wichry i przypływy. Ale i tę myśl porzuciłem pod wpływem dalszej lektury. Historia jest w moim odczuciu naznaczona piętnem autentyzmu. Jej wyjaśnienie muszę pozostawić innym. Po tym krótkim, niezbędnym ze zrozumiałych względów wstępie pozostaje mi jedynie przedstawić światu Aiszę i jaskinię Kôr.
Wydawca pamiętnika.
PS. Po namyśle zdecydowałem się poruszyć sprawę, która po ponownym przeczytaniu opowieści tak dalece mnie zastanowiła, iż czuję się zmuszony zwrócić na nią uwagę Czytelnika. Każdy Czytelnik dojdzie chyba do wniosku, iż pan Leon Vincey - sądząc po tym, czego o nim się dowiadujemy - nie odznaczał się cechami charakteru, które zdaniem Większości ludzi mogłyby podbić osobę obdarzoną tak wspaniałą inteligencją jak Aisza. Skłonny byłbym nawet uważać go za człowieka dość mało interesującego. Prawdę powiedziawszy, mogłoby się wydawać, iż w normalnych warunkach pan Holly powinien mieć znacznie większe szanse zdobycia Jej względów. Czyżby więc przeciwności przeciągały się i właśnie ów nadmiar oraz splendor Jej inteligencji na skutek jakiejś dziwnej reakcji fizycznej skłonił Aiszę do złożenia hołdu na ołtarzu materii? Byłby zatem starożytny reakcji fizycznej skłonił Aiszę do złożenia hołdu na ołtarzu materii? Byłby zatem starożytny Kallikrates li tylko okazałym zwierzęciem uwielbianym dla swej dziedzicznej, greckiej urody? A może należy szukać innego wyjaśnienia, do którego sam się zresztą skłaniam, a mianowicie, że Aisza, której wzrok sięgał dalej niż nasz, dostrzegła w duszy swego kochanka zalążek wielkości - tlącą się, niewidoczną iskrę - i wiedziała, iż z pomocą danego mu przez Nią daru życia, pojona Jej mądrością i opromieniona blaskiem Jej obecności, iskra ta rozkwitnie jak kwiat i zajaśnieje jak gwiazda, napełniając świat blaskiem i wonią?
I na to pytanie nie potrafię udzielić odpowiedzi, niech przeto Czytelnik sam rzecz osądzi na podstawie faktów, które na dalszych stronach przytacza pan Holly.
(...)
***
Ona to opowieść o wykładającym w Cambridge profesorze Hollym i jego podopiecznym Leo Vinceyu i ich podróży do zagubionego gdzieś w afrykańskim interiorze królestwa. Impulsem do wyprawy staje się tajemnicza paczka zostawiona Leo przez ojca z poleceniem, aby otworzono ją dopiero w jego dwudzieste piąte urodziny. W pakunku bohaterowie znajdują resztki starych glinianych skorup oraz dokumenty, które sugerują, iż z rodem Vinceyów wiąże się jakaś pradawna tajemnica. Profesor Holly i Leo po licznych tarapatach docierają do królestwa we wschodniej Afryce, gdzie prymitywnymi krajowcami włada biała królowa Ayesha, która panuje jako wszechwładna Ona, a którą z młodym Leo łączą jakieś zagadkowe więzy…
Wydana w roku 1887 powieść Ona H. Ridera Haggarda, która natychmiast stała się bestsellerem, wiktoriańska podróżnicza powieść grozy, to jedna z najsilniej oddziałujących powieści we współczesnej literaturze. O tym, jak wielki wpływ miała na ich twórczość, zwierzali się tacy autorzy jak Rudyard Kipling, Henry Miller, Graham Greene, J.R.R. Tolkien czy Margaret Atwood. Ze względu na swe bogactwo znaczeniowe powieść cieszyła się wielkim zainteresowaniem psychoanalityków - odwołania do niej znalazły się w koncepcjach Sigmunda Freuda i Carla Junga, dla którego Ona była uosobieniem archetypu Animy. Z kolei wątki fantastyczne stały się inspiracją dla wielu opowieści o zaginionych cywilizacjach – m.in. Edgara Rice Burroughsa i Arthura Conan Doyle’a, czy wymyślania mitów o nieistniejących krainach w rodzaju Shangri-La, ale również wywarły wielki wpływ na klasyczne opowieści fantastyki mistycznej: Władcę Pierścieni Tolkiena i Opowieści z Narnii C.L.Lewisa.
EKRANIZACJE
/KLIKNIJ ZDJĘCIA/
MUZYCZNA ADAPTACJA W POSTACI
ROCK OPERY PROJEKTU CAAMORA