Chyba już nadszedł czas, żeby odpocząć od tego rodzaju literatury...
Z pewnością będzie się podobać ta historia, ale jak dla mnie, znowu mega przewidywalna i to już od 1/3 książki.
Czyżbym AŻ TAK dobrze znała się na psychopatach...? PRZERAŻAJĄCE...
Polecam, ale moje oczekiwania były wyższe.
Czyta się bardzo szybko, łatwo i przyjemnie - nie ma tu nudy, ale nie mogę wyjść z podziwu dla naiwności kobiet...
MOJA OCENA: 6/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
1
W dniu zaginięcia Aidena uświadomiłam sobie, co to znaczy stracić kontrolę. Ludzie bez przerwy opowiadają o tym, jak przestają się kontrolować czy to z powodu alkoholu, narkotyków, namiętności, czy gniewu. Ale nie mają pojęcia, jak to jest tak naprawdę stracić kontrolę, i nie mówię tu o emocjach, lecz o życiu.Straciłam kontrolę nad swoim życiem. Wszystko wokół mnie rozpadło się na kawałki, a ja mogłam się temu tylko biernie przyglądać.
Słyszałam o tym, że niezależnie od sytuacji możemy kontrolować wyłącznie siebie i swoje zachowanie. Nigdy nie mamy wpływu na okoliczności. Nie możemy kontrolować tego, jak na nasze zachowanie zareagują inni. Na tym właśnie polega dramat ludzkiego życia. W jednym momencie wszystko jest doskonałe, a w następnym przestaje istnieć, bez twojego udziału. Co mamy myśleć, kiedy nagle stracimy dziecko? Że zawinił los? Bóg? Pech? Jak mamy z tym dalej żyć?
Jeśli chodzi o samo przyjście na świat, miałam szczęście. Moje dzieciństwo było sielankowe i utwierdziło mnie w przekonaniu, że nic złego mnie nie spotka. Tyle się słyszy o napadach i rozbojach, ale nie w Bishoptown nad rzeką Ouse. Mieszkaliśmy w krainie żywcem wyjętej z obrazów Johna Constable’a, pełnej zielonych pastwisk i kamiennych murków. Byliśmy bezpieczni. A przynajmniej tak mi się wydawało.
Dwudziestego pierwszego czerwca dwa tysiące szóstego roku o godzinie czternastej włożyłam obszerny płaszcz przeciwdeszczowy oraz parę kaloszy i wyszłam na najgorszą ulewę w dziejach Bishoptown nad rzeką Ouse po roku tysiąc osiemset pięćdziesiątym siódmym. Domek, w którym mieszkałam razem z rodzicami i sześcioletnim synem Aidenem, stał trochę w głębi cichej uliczki. Kiedy tamtego dnia wyszłam z domu, zaskoczył mnie rwący strumień wody, która wlała mi się do kaloszy i opryskała przód spodni. Nagle serce zabiło mi szybciej, bo zaczęłam się zastanawiać, jak dotrę do szkoły. Nauczyciele obdzwonili wszystkich rodziców, prosząc, żeby odebrali swoje dzieci, ponieważ dach szkoły zaczął przeciekać i istniało niebezpieczeństwo, że rzeka Ouse wystąpi z brzegów. Spodziewaliśmy się ulewnych deszczy, ale nie czegoś takiego. Ściana deszczu zalewała mi twarz i tłukła w kaptur nieprzemakalnej kurtki.
Rzeka Ouse wiła się przez naszą wioskę niczym boa dusiciel przez piaskownicę. Chociaż piękna i malownicza, wydawała się zbyt szeroka jak na Bishoptown z jego dwoma pubami, pensjonatem, kościołem, szkołą i populacją liczącą około czterystu osób. Była to druga najmniejsza wioska w całej Anglii i najmniejsza w Yorkshire. Nikt nie wyprowadzał się z Bishoptown ani tu się nie wprowadzał. Jeśli na rynku pojawiał się jakiś dom na sprzedaż, to oznaczało, że jego właściciel umarł.
Wszyscy się tu znali. Dorastaliśmy razem, mieszkaliśmy razem i razem wychowywaliśmy swoje dzieci. Kiedy więc zadzwonił telefon i Amy Perry – nauczycielka pracująca w szkole podstawowej i moja przyjaciółka ze szkolnych czasów – kazała mi przyjść po Aidena, wiedziałam, że sytuacja jest poważna. W przeciwnym razie Amy osobiście odprowadziłaby każde z dzieci do domu. Do tego stopnia sobie ufaliśmy.
Słyszałam deszcz dudniący o szyby, lecz myślami byłam w innym świecie, oglądając zdjęcia zamieszczone na Facebooku przez moich szkolnych kolegów, którzy poszli na studia i zwiedzili ładny kawałek świata. Miałam dwadzieścia cztery lata. Zdawałam maturę z Aidenem w brzuchu i patrzyłam, jak koledzy wyjeżdżają na studia, mając u stóp cały świat, podczas gdy ja musiałam zostać w rodzinnym domu. Widziałam, jak niektórzy z nich zostawiają stare śmiecie. Z ręką spoczywającą na wielkim brzuchu obserwowałam to ze swojej sypialni, której okna wychodziły na przystanek autobusowy. Od tamtej pory spędziłam znacznie więcej czasu, niż powinnam, na Facebooku, czytając o znajomych i przeglądając ich zdjęcia z Tajlandii czy Paryża, podczas gdy sama opiekowałam się dzieckiem.
Nie było mowy o jeździe samochodem przy tej pogodzie, a żaden z członków naszej malutkiej rodziny nie znajdował się bliżej szkoły niż ja, więc postanowiłam dotrzeć do niej na piechotę. Rob – ojciec Aidena – pracował na budowie poza Yorkiem. Moi rodzice również pracowali. Byli zbyt daleko, żeby mi pomóc, uziemieni przez ulewę. Nie zadzwoniłam do żadnego z nich, ponieważ nie widziałam takiej potrzeby. Bishoptown było maleńką wioską i wystarczyło zaledwie dziesięć minut, żeby dotrzeć do szkoły. Budynek znajdował się jednak na drugim brzegu Ouse, co mnie trochę martwiło. Jeśli deszcz rzeczywiście był tak ulewny, jak mówiono w wiadomościach, rzeka mogła wystąpić z brzegów.
Brnęłam naprzód w strugach wody, z sercem tłukącym się w piersi. Zacinający deszcz sprawiał, że trudno było iść z otwartymi oczami. Schyliłam głowę i mocno zacisnęłam palce na rzemieniu przewieszonej przez ramię torby; dłonie miałam przemoczone i zmarznięte na kość.
– Emma!
Głos ledwie zdołał się przebić przez dźwięk tłukących o asfalt kropli. Odwróciłam się i zobaczyłam moją przyjaciółkę Josie wspinającą się po zboczu wzgórza i machającą do mnie. Josie była księgową w niewielkiej firmie, w której pracowałam na pół etatu jako sekretarka. Zaniepokoił mnie jej widok: włosy miała przyklejone do głowy, makijaż spływał jej po twarzy. Była bez płaszcza i parasola, a jej ołówkowa spódnica przemokła do nitki.
– Jo! Jezu, musisz się gdzieś schować!
– Emmo, przed chwilą byłam na drugim brzegu rzeki. Grozi wylaniem. Wracaj do domu.
– Niech to szlag. Muszę odebrać Aidena ze szkoły.
– Zaopiekują się nim. Ale jeśli rzeka wyleje, a ty będziesz za blisko mostu, możesz się utopić. – Przywołała mnie do siebie gestem, ale nie ruszyłam się z miejsca.
– Muszę iść po Aidena – powtórzyłam, kręcąc głową. Szkoła znajdowała się zbyt blisko rzeki, żebym odważyła się w niej zostawić sześcioletniego syna. Skoro zaczął już przeciekać dach, to w jakim stanie był budynek szkoły?
– Bądź ostrożna. Słyszałam, że mają przysłać pomoc, ale na brzegu nie ma prawie nikogo, żadnych radiowozów policyjnych, i naprawdę kiepsko to wygląda, Em. Nie wracaj przez most, okej? Idź może do pubu White Horse. Przynajmniej można tam dostać kieliszek chardonnay. – Roześmiała się z własnego żartu, lecz widziałam, jaka jest zdenerwowana. Wydawała się autentycznie wstrząśnięta, co zupełnie do niej nie pasowało.
– W porządku. Obyś bezpiecznie wróciła do domu. Spotkamy się w pracy, kiedy ta cholerna pogoda chociaż trochę się uspokoi. – Odwzajemniłam jej nerwowy uśmiech, starając się nie zwracać uwagi na wijące się w brzuchu węże. W młodości tata był wolontariuszem w Royal National Lifeboat Institute[1] i zawsze mi powtarzał, że jeśli istnieje jedna rzecz, z którą nie należy igrać, to jest nią wzburzone morze.
Nasz kawałeczek morza przelewał się tamtego dnia przez Bishoptown. Kiedy dotarłam do mostu, odebrało mi mowę. Josie miała rację: rzeka Ouse już niemal wystąpiła z brzegów. Zwykle cicha i spokojna, tego dnia kłębiła się pod mostem, uderzając w kamienne przęsła. Woda przedostała się na rozmokłe porośnięte trawą brzegi i spływała zboczem wzgórza w kierunku domku moich rodziców. Cofnęłam się o krok i wyjęłam komórkę. W szkole nikt nie odpowiadał, co tylko wzmogło mój niepokój. Później zadzwoniłam do taty.
– Czy wszystko w porządku, Emmo? – zapytał. – Jestem w biurze, ale na dworze tak leje, że chyba tu utknąłem.
– Nie próbuj wracać do domu, tato, rzeka może w każdej chwili wylać. – Tata pracował jako inżynier w firmie budowlanej na obrzeżach Bishoptown. – Jestem w drodze do szkoły; zostaniemy tam z Aidenem, dopóki nie przyjedzie pomoc.
– Emmo…
– Nic mi nie jest. Po prostu… nie próbuj wracać do domu, okej?
– Emmo, most…
Popatrzyłam ze strachem na krótki kamienny most.
– Już przez niego przeszłam. Idę Acker Lane w kierunku szkoły.
Ojciec westchnął z ulgą.
– Zadzwonię do mamy i powiem, żeby została w przychodni.
– W porządku, tato. Kocham cię.
– Ja też cię kocham, córeczko.
Wiem, że to głupie, ale kiedy się rozłączyłam, oczy zaszły mi łzami. Zegar na wyświetlaczu komórki wskazywał czternastą dziesięć. Pokonanie raptem połowy drogi zajęło mi dziesięć minut. Musiałam się pospieszyć. Ruszyłam w stronę mostu, starając się nie patrzeć na podniesiony poziom wody w nadziei, że mój szybki marsz uczyni tę przeprawę mniej niebezpieczną.
Woda przelewała się przez most, sięgając mi niemal do kostek. Nie miałam pojęcia, czy była to deszczówka, woda z rzeki, czy jedno i drugie. Wiedziałam tylko, że mam mało czasu. Kiedy jednak schodziłam z mostu, fala wody z rzeki mocno uderzyła w most, odrywając od niego kilka kawałków kamienia, które potoczyły mi się pod stopy. Straciłam równowagę i poleciałam do przodu, upuszczając telefon do rzeki. Odebrało mi oddech, kiedy lodowata woda smagnęła mnie w bok, niemal zwalając z nóg prosto w skłębione odmęty. Cofnęłam się bokiem niczym krab, czując, jak prąd usiłuje mnie wciągnąć do rzeki.
Brzeg był miękki i błotnisty, dzięki czemu zdołałam wbić obcas kalosza głęboko w ziemię. Udało mi się podciągnąć i wygramolić na brzeg, jednak mój lewy but został w błocie.
Z częściowo zsuniętą skarpetką wydostałam się na drogę, walcząc w zacinającym deszczu o każdy oddech. Kiedy znalazłam się w bezpiecznej odległości od mostu, odwróciłam się i patrzyłam, jak mój but znika pod wodą. Łapałam powietrze, przemoczona aż po biustonosz. To mogłam być ja i kto wtedy zabrałby Aidena do domu? Nie, nie mogę zaprowadzić tam Aidena, skoro rzeka jest tak wzburzona. Będę musiała zostać z nim w szkole. Zachowałam się jak idiotka, ignorując ostrzeżenia taty. Poczułam rosnącą w gardle gulę, kiedy odwracałam się plecami do rzeki. Wystarczyłby jeden fałszywy krok, żebym wylądowała w tej samej wodzie co kamienie, mój telefon i kalosz. Jeden błąd i unosiłabym się poniżej rzecznego prądu, tam gdzie woda jest spokojna, otoczona aureolą włosów; eteryczna wodna nimfa, która już nigdy nie zaczerpnęłaby powietrza.
Kolejna martwa młoda kobieta. Następna do statystyki, ofiara powodzi. Egoistka, która osierociła sześcioletniego syna po tym, jak okłamała własnego ojca. Pokręciłam głową i ruszyłam Acker Lane, tak jak wcześniej powiedziałam tacie. Droga biegła wzdłuż rzeki przez półtora kilometra, a później skręcała w lewo i prowadziła przez kolejne osiemset metrów prosto do parkingu przed szkołą. Zauważyłam, że na parkingu zebrała się woda i sięga niektórym samochodom do połowy opon. Wszyscy ci rodzice mieli niewielką szansę na dotarcie do domu przed zmrokiem. Spojrzałam na budynek – była to również moja dawna szkoła, gdzie wyryłam swoje imię w deskach podłogowych auli, żeby zaimponować Jamiemu Gloverowi, który w szkole średniej złamał mi serce, całując się z Fioną Carter na boisku do rugby. Teraz chodził tu mój syn. Nadeszła jego kolej, żeby stworzyć własne wspomnienia i wyryć w drewnie swoje imię ostrą wskazówką kompasu.
Szkoła mieściła się w niewielkim wiktoriańskim budynku przypominającym skromny kościół ze spiczastym dachem i staromodnymi oknami witrażowymi. Zdecydowanie miał w sobie coś gotyckiego.
Z przemoczoną skarpetką w dłoni pobiegłam do głównego wejścia i wpadłam do środka, zderzając się z kimś w drzwiach. Kiedy się wyprostowałam, zobaczyłam panią Fitzwilliam, która była dyrektorką również za moich szkolnych czasów. Na mój widok zbladła, odwróciła wzrok i utkwiła spojrzenie w jakimś punkcie nad moją głową. Coś w jej zachowaniu sprawiło, że ugięły się pode mną przemoczone nogi.
– Co się stało? – zapytałam.
Po ścianie za plecami pani Fitzwilliam ciekła strużka wody. Kiedy byłam dzieckiem, nazywaliśmy dyrektorkę panią Fitz. Zawsze była surowa, lecz sprawiedliwa. Trochę się baliśmy jej rudych włosów, ale do tej pory zdążyły niemal całkowicie osiwieć, a jej sroga twarz złagodniała. Kiedy wreszcie odwzajemniła moje spojrzenie, miała w oczach łzy. Na ich widok serce znowu zaczęło mi się tłuc o żebra. Złapałam się za pierś, próbując się uspokoić; czułam się tak, jakby ktoś przyłożył mi do klatki piersiowej defibrylator.
– Panno Price… Emmo… Tak mi przykro.
Zrobiłam krok do przodu, a ona się cofnęła. Po wyrazie jej twarzy poznałam, że na mojej maluje się szaleństwo. Uniosła dłonie i zasłoniła się nimi, jakby się poddawała.
– Zadzwoniłyśmy już po policję i niedługo tu będą.
– Proszę mi powiedzieć, co się stało – zażądałam.
– Aiden wymknął się ze szkoły. Panna Perry była z dziećmi w czwórce. Liczyła dzieci. Zebraliśmy tam wszystkich uczniów klas drugich, bo dach w tej sali praktycznie nie przeciekał. Ale Aiden jakimś cudem z niej wyszedł. Przeszukaliśmy cały budynek i sądzimy, że opuścił szkołę (...)
***
Latem 2006 roku Emma Price bezsilnie patrzyła, jak z rzeki wyłowiono czerwoną kurtkę jej sześcioletniego syna, Aidena. Ciała nie odnaleziono.
Dopiero dziesięć lat później Emma odkryła, że na powrót może cieszyć się życiem. Wyszła za mąż, oczekuje drugiego dziecka i poczuła, że znowu ma kontrolę nad swoim życiem.
I wtedy wraca do niej Aiden.
Chłopak nie jest w stanie mówić, ale jego ciało opowiada historię zaginięcia. Liczne rany i złamania rzucają nieco światła na koszmar, przez który przeszedł. Okazuje się również, że Aiden wcale nie wpadł do wody. Aiden został porwany.
Emma usiłuje porozumieć się z nastolatkiem i odkryć tożsamość sprawcy bestialskich czynów. Ale kto w ich małej wiosce mógł dopuścić się tak straszliwej zbrodni?
Tylko jej syn zna całą prawdę. Jednak jak opowiedzieć o niewyobrażalnym?