1
Ofelia.
Była młoda. Mniej więcej osiemnaście lat. Raczej mniej. Włosy mogła mieć jasne albo brązowe, przemoczone i w mroku wyglądały myląco. Była ubrana na biało, jasna plama na tle ciemnej rzeki, niemal jak gdyby chciała nawiązać do świeżego śniegu, który zaspami przygniótł ziemię. Jej jasna twarz o lekko rozchylonych sinych wargach spoglądała w atramentowe niebo. Dziewczyna uwięzła w gałązkach, jakby pochylone konary, ogołocone z liści i przygięte przez zimowe wichry, chciały ją uratować, utrzymać na powierzchni wody.
Oddech unosił się mu przed twarzą jak mgła.
Słyszał własne sapanie, choć szczekanie Biscuita, zapamiętały jazgot, którym pies zwabił go ze ścieżki, zdawało się dochodzić z jakiegoś odległego miejsca. Nie mógł się ruszyć. Była za kwadrans szósta rano, a w rzece unosiła się martwa dziewczyna.
Stałem się szablonową postacią, oto jego następna spójna myśl. Jestem tym człowiekiem, który w kryminałach na spacerze z psem znajduje zwłoki.
Biscuit miotał się tam i z powrotem wzdłuż brzegu, wściekły, przejęty, zaniepokojony zmianą w ich codziennym rytuale. Tą nieprawidłowością. Obejrzał się i zaskomlał do swojego właściciela, który nadal stał jak skamieniały, ściskając komórkę, leżącą głęboko w kieszeni jego grubego płaszcza.
I nagle to zobaczył: ledwie dostrzegalne drgnienie jej dłoni.
A po chwili następne.
Wyszedł z Biscuitem wcześnie nie z konieczności, ale z powodu ciszy. W tych godzinach przed przebudzeniem świata czas płynął wolniej, a wokół panował idealny spokój. Zresztą sen nigdy nie był jego przyjacielem.
Późniejsze spacery wypełniały mu uprzejme pogawędki z innymi właścicielami psów, które biegały wśród drzew. Poranki należały wyłącznie do niego. To był jego rytuał, nieodmienny, od którego nigdy nie odstępował z powodu złej pogody i tylko czasami z powodu choroby. Wstawał o piątej, nawet jeśli skończył nagrywać o drugiej. Jedna kawa. Wyjście – punktualnie piąta dwadzieścia. Ale dziś wyjątkowo spóźnił się pięć minut. Biscuit ukrył gdzieś swoją obrożę. W końcu znalazła się pod sofą. Potem przez łąkę, na drugi brzeg krętej rzeki i godzinka wędrówek po lesie. W drodze powrotnej Jamie kupował gazety, które czytał przy śniadaniu. Jeśli w piekarni mieli ciepłe croissanty, brał jeden. Był to święty czas, należący tylko do niego i psa, dodatkowe godziny bezcennego życia. Czasami dzwonił do Nowego Jorku do swojej młodszej siostry – zanim położyła się spać. Sprawdzał, czy jej świat nadal obraca się we właściwym kierunku, i razem przeżywali gorzko-słodką chwilę, po czym rzeka jej życia zabierała mu ją i niosła dalej. Czasem siostra zaskakiwała go i dzwoniła pierwsza. To były najlepsze poranki.
Marmurowa dłoń drgnęła jeszcze raz i nagle poczuł zimno swojej skóry, bicie swojego serca i głośne, wyraźne szczekanie Biscuita. Komórka znalazła się raptem przy jego uchu, a jego głos dołączył się do hałasu. Potem Jamie rzucił telefon i zdjął płaszcz. Rzeka nie zabierze tej dziewczyny, zanim wybije jej godzina.
*
Reszta mu się zamazała. Wejście do wody, której zimno odebrało mu dech. Potknięcie. Prawie upadek. Chwytanie powietrza. Drętwota palców, gdy ciągnął ją na brzeg. Ciężar jej przemoczonego ubrania, niespodziewany ciężar jego rzeczy. Otulenie jej bezwładnego ciała jego płaszczem. Szorstkość jej przemoczonych włosów. Jej usta, na których nie wyczuwał ciepłego oddechu. Mówienie do niej poprzez szczękanie zębów. Biscuit, liżący jej zlodowaciałą twarz. Syreny. Koc, którym go okryto. „Proszę ze mną, panie McMahon, tak, pomogę panu. Już dobrze, zajmiemy się resztą”. Postawienie go na nogi, które nie chciały się ruszać, zaprowadzenie do ambulansu. Ale najpierw dostrzegł ponure miny. Kręcenie głową. Defibrylator. „Odsunąć się!”.
Przerażająca cisza. On, świat, natura: wszystko zamarło. Ale nie czas. Zegar tykał dalej. Ile minut? Jak długo nie oddychała, gdy tkwili na tym brzegu rzeki? Jak długo czekali na ambulans? Dziesięć minut? Więcej? Mniej?
„Jest puls! Jest puls!”.
A potem jego łzy, gorące i nagłe, płynące gdzieś z głębi.
Uświadomił sobie, że Biscuit wtulił się w niego śmierdzącą sierścią, trąca jego twarz łapą, liże jego policzki, skomle, więc przygarnął go do siebie, wciągnął pod koc, a potem spojrzał na zimowe niebo, ani nocne, ani poranne, i pomyślał, że nigdy nie zachwycało go bardziej.