Ocena dobra, bo czytało się dobrze, wciągając, narracja na komunikatywnym poziomie, mimo tematyki (jak dla mnie:-)), ale generalnie - o co c'mmon? Podobał mi się pomysł i idea, ale kiedy skończyłam czytać, poczułam się tak, jakbym zdmuchnęła świeczkę w połowie jej wypalenia...
Peter Leigh, angielski pastor, postanawia opuścić swoją żonę Beatrice, aby zostać misjonarzem. Stopniowo okazuje się, że zamiast być misjonarzem w innym kraju, został zatrudniony przez prywatną amerykańską korporację o nazwie USIC, aby głosić wśród rdzennej populacji na odległej planecie zwanej Oazą. Piotr spodziewa wrogiego nastawienia, gdy spotyka się z tubylcami, ale zamiast tego stwierdza, że są oni niezwykle gościnni, już dobrze mówią po angielsku i są zapalonymi wyznawcami wiary chrześcijańskiej.
Piotr podejmuje pracę, próbując zbudować kościół dla Miłośników Jezusa i starając się żyć wśród nich. Podczas swoich krótkich podróży z powrotem do obozu macierzystego, codziennie próbuje skontaktować się z Beą.
Choć początkowe przesłania Bei są pełne miłości, zawierają również informacje o poważnych klęskach żywiołowych na Ziemi, spowodowanych zmianami klimatycznymi, w tym o powodziach i głodzie. Po kilku miesiącach informuje również Piotra, że jest w ciąży. Piotr, którego życie pełne jest pracy misjonarskiej, pomału zapomina o żonie...
Kiedy jednak pewnego dnia otrzymuje wiadomość od Bei, która mówi mu, że nie ma Boga, postanawia wracać na Ziemię, która chyli się ku tragicznemu końcowi...
MOJA OCENA: 6/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
I
Bądź wola Twoja
1
Czterdzieści minut później był już wysoko na niebie
– Chciałem ci coś powiedzieć.
– Więc powiedz.
Milczał, uważnie obserwując drogę. Na pogrążonym w ciemnościach przedmieściu widział w oddali tylne światła samochodów, nieskończenie rozciągniętą wstęgę asfaltu i olbrzymie elementy instalacji świetlnej autostrady.
– Może zawiodłem Boga. Tym, że tak pomyślałem.
– No cóż. – Westchnęła. – On już to wie, więc równie dobrze możesz powiedzieć i mnie.
Zerknął na nią, aby ocenić, w jakim jest nastroju, ale górną część jej twarzy skrywał cień rzucany przez obramowanie przedniej szyby. Dół twarzy oświetlony był srebrną poświatą. Widok policzka, ust i podbródka – tak mu bliskich i drogich, stanowiących część jego dotychczasowego życia – sprawił mu ostry ból. Wiedział, że ją straci.
– Świat wygląda ładniej w blasku świateł, które stworzył człowiek – powiedział.
Jechali dalej w milczeniu. Oboje nie znosili ględzenia prezenterów radiowych i nie lubili słuchać muzyki z odtwarzacza. Jedna z wielu rzeczy, w których byli zgodni.
– O tym myślałeś? – spytała.
– Tak – odparł. – Nieskażona natura powinna być szczytem doskonałości, prawda? A wszystko, co stworzył człowiek, musi być gorsze, bo wprowadza chaos. Ale nie moglibyśmy nawet w połowie tak cieszyć się światem, gdybyśmy sami… gdyby człowiek… to jest istoty ludzkie…
Chrząknęła w typowy dla siebie sposób, co miało oznaczać „streszczaj się”.
– …gdybyśmy nie oświetlili go światłem elektrycznym. Światła elektryczne są naprawdę ładne. Sprawiają, że taka nocna podróż jest przyjemna. A nawet piękna. Wyobraź sobie, że jedziemy w całkowitej ciemności, bo przecież taka jest natura nocnego świata, prawda? Całkowita ciemność. Wyobraź to sobie. Jesteś zdenerwowana, bo nie masz pojęcia, po czym jedziesz, widoczność ogranicza się do kilku metrów. Jeżeli kierujesz się do miasta… chociaż w świecie bez rozwiniętej technologii pewnie nie byłoby miast… no to jeżeli udajesz się do miejsca, gdzie mieszkają ludzie, którzy prowadzą proste, zwyczajne życie, spędzając wieczory przy ogniskach, dostrzeżesz je dopiero, kiedy tam dotrzesz. Nie zobaczysz tego magicznego widoku, jaki roztacza się w odległości kilku mil od naszych miast, zwłaszcza tych położonych na zboczach wzgórz. Ich światła mrugają jak gwiazdy.
– No tak.
– Nawet we wnętrzu samochodu, zakładając, że w tym pierwotnym świecie miałabyś do dyspozycji samochód, albo w jakimś innym pojeździe, być może w wozie ciągniętym przez konie, zimową nocą jest ciemno jak w grobie. I lodowato. Tymczasem spójrz na to. – Wyciągnął jedną rękę (zawsze prowadził, trzymając symetrycznie obie dłonie na kierownicy) i wskazał na deskę rozdzielczą, gdzie jarzyły się znajome małe światełka. Temperatura silnika. Zegar. Woda w chłodnicy. Poziom oleju. Prędkościomierz. Wskaźnik paliwa.
– Peter…
– Popatrz! – Kilkaset metrów przed nimi w kałuży światła rzucanego przez latarnię stała drobna, obładowana bagażami postać. – Autostopowicz. Zatrzymam się, dobrze?
– Nie.
Ton jej głosu sprawił, że nie zaprotestował, chociaż rzadko pomijali sposobność, by okazać życzliwość obcym.
Autostopowicz uniósł z nadzieją głowę. Kiedy ogarnęły go światła reflektorów, jego ciało na moment zmieniło się z ledwie widocznego humanoidalnego kształtu w rozpoznawalną sylwetkę ludzką. Trzymał w dłoniach tabliczkę z napisem HETHROW.
– Dziwne – mruknął Peter, kiedy przemknęli obok. – Dlaczego po prostu nie pojechał metrem?
– Ostatni dzień w Anglii – powiedziała Beatrice. – Ostatnia okazja, żeby się zabawić. Pewnie chciał wydać resztę brytyjskich pieniędzy w pubie i zostawić sobie tylko trochę drobnych na pociąg. Sześć drinków później wychodzi na świeże powietrze, trzeźwieje i ma przy sobie tylko bilet lotniczy i funt siedemdziesiąt reszty.
Brzmiało przekonywająco. Ale jeśli rzeczywiście tak było, to dlaczego mieli zostawić tę zagubioną owieczkę na pastwę losu? Bea nie odmawiała nikomu pomocy, to nie w jej stylu.
Znów spojrzał na częściowo ukrytą w cieniu twarz i przestraszył się, kiedy zobaczył łzy lśniące na policzku i w kąciku ust.
– Peter… – zaczęła.
Ponownie zdjął jedną rękę z kierownicy, tym razem, by ścisnąć Beę za ramię. Przed nimi nad autostradą pojawił się znak z symbolem samolotu.
– Peter, to nasza ostatnia szansa.
– Ostatnia szansa?
– By się kochać.
Kierunkowskaz delikatnie zamrugał i zaczął tykać, kiedy Peter skręcił na pas prowadzący w kierunku lotniska. Słowa „kochać się” brzęczały mu w uchu, starały się przebić do środka głowy, chociaż nie było tam dla nich miejsca. O mało nie powiedział „chyba żartujesz”. Miała duże poczucie humoru i uwielbiała się śmiać, ale nigdy nie żartowała ze spraw, które naprawdę miały znaczenie.
Jechali dalej, a świadomość, że nie nadają na tych samych falach, że każde z nich potrzebuje czego innego w tej decydującej chwili, krępowała ich, jakby w samochodzie pojawiła się obca osoba. Wydawało mu się, że to dzisiejszy ranek był ich prawdziwym pożegnaniem, a ta podróż na lotnisko to zaledwie… postscriptum. Ten poranek był taki… jak trzeba. Wreszcie udało im się dojść do ostatniej pozycji na ich liście „rzeczy do zrobienia”. Torba była już spakowana, Bea wzięła wolny dzień, zasnęli jak kłody i obudzili się w cudownych promieniach słońca pod przyjemnie nagrzaną żółtą kołdrą. Kot Joshua leżał w komicznej pozie przy ich stopach. Zgonili go i kochali się w milczeniu, bez pośpiechu, z wielką czułością. Po wszystkim Joshua znów wskoczył na łóżko i ostrożnie oparł jedną łapę na gołej nodze Petera, jakby chciał powiedzieć „nie jedź, zostań przy mnie”. Przejmująca chwila, wyrażająca więcej niż wszystkie słowa. Może osobliwy koci wdzięk otulił futrem obnażony ludzki ból i uczynił go znośniejszym. To, co zrobił Joshua, było doskonałe. Leżeli w swych ramionach, słuchali jego gardłowego mruczenia, pot z ich ciał parował pod wpływem słońca, a tętno powoli wracało do normy.
***
Nowa, frapująca powieść znakomitego pisarza, autora głośnych powieści „Pod skórą” i „Szkarłatny płatek i biały”, w krajach anglosaskich zgodnie uznana za jedną z najlepszych powieści 2014 roku.
Peter – niegdyś narkoman i alkoholik – jest pastorem, którego największą radością i życiowym celem jest głoszenie Dobrej Nowiny. Kiedy więc otrzymuje od tajemniczej korporacji USIC propozycję ewangelizacji rdzennych mieszkańców nowo skolonizowanej planety Oaza, nie waha się, choć misja ta oznacza dla niego długą rozłąkę z ukochaną żoną, Beą. Oaza okazuje się tropikalnym pustkowiem, gdzie doba trwa siedemdziesiąt dwie godziny, deszcz spływa z nieba w roztańczonych spiralach, a woda jest zielona i smakuje melonem. Pionierzy z bazy USIC odwiedzają „Miasto Dziwolągów” po to jedynie, by wymienić leki na wytwarzaną przez Oazjan żywność. Rdzenni mieszkańcy planety – pracowite, łagodne i niezwykle kruche istoty – po zniknięciu poprzedniego pastora sami zażądali nowego duchownego, od jego przybycia uzależniając dalsze dostawy żywności dla osadników. Nade wszystko bowiem pragną czytać Biblię – którą nazywają „Księgą Dziwnych Nowych Rzeczy” – i opanować to, co nazywają „techniką Jezusa”. Podczas gdy Peter uczy się żyć pośród nowych parafian, pracując wraz z nimi, poznając ich język i obyczaje, z Ziemi, od jego żony Bei, napływają coraz bardziej niepokojące wieści…