Książka magiczna - tyle mogę napisać... Bajkowa, mroczna, ale piękna i magiczna:-) Widać, że nie tylko my, czytelnicy, dojrzewamy, ale pisarze także... Głębokie przemyślenia na granicy filozofii, no tego jeszcze u Koontza nie było:-) Ale powieść ma klimat, to trzeba przyznać, jest to jedna z opowieści, o których od razu myśli się, jaka przepiękna byłaby ekranizacja z tej historii... Polecam wszystkim baśniowym "lubom" :-) Czytana w jeden wieczór, a to najlepsza rekomendacja:-)
MOJA OCENA: 8/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Po ucieczce od jednego ognia spodziewałem się kolejnego. Zbliżającym się płomieniom przyglądałem się bez lęku. Ogień był jedynie światłem i ciepłem. Każdy z nas potrzebuje w życiu ciepła i szuka światła. Nie mogłem więc bać się tego, czego potrzebowałem i czego szukałem. Dla mnie kontakt z ogniem stwarzał jedynie nadzieję na nieuchronny koniec. Ten piękny świat, złożony z mnóstwa pięknych, powabnych i wdzięcznych istot, budził we mnie tylko jeden stały lęk – że mogę na nim żyć zbyt długo.
2
Byłem zdolny do miłości, ale po śmierci Ojca żyłem samotnie. I dlatego kochałem jedynie drogich zmarłych, książki oraz chwile wspaniałego piękna, którym od czasu do czasu zaskakiwało mnie to miasto, gdy przemierzałem je w całkowitej tajemnicy.
Zdarzało się na przykład, że w bezchmurne noce, w tej szczególnej chwili, gdy większość mieszkańców śpi, gdy ekipy sprzątające kończą pracę, a wieżowce aż do świtu pozostają w ukryciu, nad głową ukazują się gwiazdy. Zapewne nie świecą nad tą metropolią równie jasno jak nad jakąś równiną w Kansas lub nad górą w Kolorado, ale i tak jaśnieją niczym miasto na niebie, czarujące miejsce, w którym mógłbym chodzić po ulicach bez strachu przed ogniem, gdzie mógłbym znaleźć kogoś, kogo bym miłował i kto miłowałby mnie.
Tutaj, gdy mnie widziano, swoją zdolnością do kochania nie budziłem w nikim litości. Wręcz przeciwnie. Na mój widok zarówno kobiety, jak i mężczyźni, wzdragali się, lecz ich strach szybko ustępował miejsca furii. Nie skrzywdziłbym ich w obronie własnej i dlatego pozostałem bezbronny.
3
W niektóre noce do mojego lokum, które nie miało nawet okien, docierała piękna, lecz smutna muzyka. Nie wiedziałem, skąd dochodzi, nie potrafiłem też rozpoznać melodii. Nie towarzyszyły jej słowa, ale byłem przekonany, że kiedyś słyszałem wyśpiewujący tę piosenkę, niski i chrapliwy kobiecy głos. I za każdym razem poruszałem ustami, chcąc odtworzyć treść, ale ona wciąż umykała.
Ten kawałek nie był bluesowy, a mimo to ciążył na sercu niczym blues. Mógłbym go nazwać nokturnem, choć, jak sądzę, nokturn zawsze jest utworem instrumentalnym. Do tej melodii istniały zaś słowa, byłem tego pewien.
Powinienem dojść w ślad za tymi melodyjnymi dźwiękami do jakiegoś szybu wentylacyjnego lub kanału, ale wszystkie próby znalezienia ich źródła kończyły się niepowodzeniem. Wydawało się, że ta muzyka wydobywa się z powietrza, jakby przedostawała się przez membranę z innego niewidzialnego, równoległego świata.
Być może ci, którzy nie żyli w ukryciu, uznaliby myśl o niewidzialnym świecie za zbyt dziwaczną i odsunęli ją od siebie.
Jednak ci z nas, którzy pozostają w ukryciu przed całą resztą ludzi, wiedzą, że ten świat jest niezwykły i pełen tajemnic. Nie mamy zdolności magicznego postrzegania ani nadprzyrodzonego wglądu w rzeczywistość. Sądzę, że to, iż rozpoznajemy jej złożony wymiar, wynika z naszej samotności.Życie w mieście tłumów, ulicznego ruchu i bezustannego hałasu, w wiecznym dążeniu do czegoś, w ciągłej rywalizacji o pieniądze, pozycję i władzę rozpraszało chyba ludzi, aż w końcu przestali dostrzegać cokolwiek innego – zapominali, że coś poza tym istnieje. A może, z powodu tempa i stresu związanego z tym życiem, zdrowie psychiczne zależało od niedostrzegania różnych cudów, rzeczy zadziwiających i zagadkowych, które składały się na prawdziwy świat.
Kiedy napisałem: „ci z nas, którzy pozostają w ukryciu”, powinienem był ująć to inaczej: „ja, który nadal się ukrywam”. O ile dobrze wiedziałem, w tej metropolii nie było drugiego takiego jak ja. Już od dawna żyję sam.
Przez dwanaście lat dzieliłem ten głęboki szaniec z Ojcem. Zmarł sześć lat temu. Kochałem go i codziennie za nim tęskniłem. Teraz miałem dwadzieścia sześć lat i przed sobą, być może, długie, samotne życie.
Zanim tutaj przybyłem, Ojciec mieszkał ze swoim ojcem, którego niestety nie poznałem. Od nich dostałem większość mebli i książek.
Być może pewnego dnia przekażę swój dobytek komuś, kto mnie mógłby nazywać Ojcem. Stanowiliśmy nieprzemijający ród wydziedziczonych, żyjący w tajemnym mieście, którego ludzie nigdy nie widzieli.
Mam na imię Addison, lecz wtedy imiona nie były nam potrzebne, ponieważ rozmawialiśmy tylko ze sobą.
Czasami, z uśmiechem na ustach, Ojciec mówił o sobie Ten. Nie było to jednak prawdziwe imię. Mnie nazywał Tym Tego lub Synem Tego – tak sobie żartowaliśmy.
Według norm innych ludzi byliśmy nadzwyczaj brzydcy. Tak bardzo, że nasza brzydota wzbudzała w nich wstręt i straszliwą wściekłość. Chociaż byliśmy ludźmi w takim samym stopniu jak ci, którzy żyli jawnie, nie chcieliśmy razić ich oczu, więc się ukrywaliśmy.
Ojciec tłumaczył mi, że nie wolno nam gniewać się na innych, mężczyzn i kobiety, za to tylko, jak nas traktują. Żywili lęki, których nie byliśmy w stanie pojąć. Powiedział, że my, ukryci, mamy swoje brzemię, lecz tamci dźwigają znacznie cięższe brzemię od naszego – co było prawdą.
Pozostawaliśmy w ukryciu, żeby uniknąć czegoś gorszego niż prześladowanie. Pewnej nocy Ojciec został schwytany na powierzchni. Dwaj przerażeni, rozjuszeni mężczyźni postrzelili go i zatłukli na śmierć.
Nie żywiłem do nich urazy. Było mi ich żal, ale kochałem tych oprawców, jak tylko mogłem. Wszyscy zostaliśmy sprowadzeni na świat z jakiegoś powodu i musimy zadać sobie pytanie, dlaczego tak się stało. I mieć nadzieję, że poznamy odpowiedź.
Małe, pozbawione okien lokum było również moją szkołą; starałem się tu uczyć, a w najważniejszym z trzech pomieszczeń ściany zabudowane zostały przez ojca mojego Ojca mahoniowymi regałami. Półki były wypełnione książkami niechcianymi przez tych, którzy żyli na świecie powyżej.
Każdy z głębokich wygodnych foteli miał wyściełany podnóżek. Obok nich stały proste drewniane sześciany, na których można było postawić coś do picia, oraz lampy z brązu, obleczone plisowanymi szantungowymi abażurami w kolorze brzoskwini.
Mały stół i dwa krzesła z prostymi oparciami zapewniały miejsce na posiłki. W czasach, gdy było nas dwóch, graliśmy przy tym stole w karty i szachy.
Wtedy od czasu do czasu stawiałem pasjansa. Nie przepadałem za tym, ale niekiedy, tasując karty, zamiast swoich widziałem ręce Ojca. Jego palce były zdeformowane, ponieważ w dzieciństwie, po tym, jak pewien pastor połamał mu je w niedzielny wieczór, zrosły się krzywo w łubkach, jakie sam sobie założył..
Kochałem te ręce, które nigdy nie skrzywdziły żywego stworzenia. Blade blizny i zdeformowane przez artretyzm kłykcie były piękne, ponieważ świadczyły o jego odwadze i przypominały mi, że nie mogę czuć rozgoryczenia z powodu popełnianych na nas okrucieństw. On cierpiał bardziej niż ja, a mimo to kochał życie i świat.
Stolik i większość pozostałych mebli zostały tutaj z trudem sprowadzone lub zrobione na miejscu przez moich poprzedników.
Przez sześć lat dwa fotele nie były mi potrzebne. Podczas lektury siedziałem przeważnie w fotelu, który był mój, odkąd tutaj przybyłem. Jednak od czasu do czasu sadowiłem się w fotelu Ojca, żeby go lepiej pamiętać i poczuć się mniej samotnie.
Drugie pomieszczenie, podobnie jak pozostałe, miało prawie dwa i pół metra wysokości. Grube ściany, podłogę i strop wykonano z betonu zbrojonego, przez który niekiedy przenikały jakieś drgania. Nigdy jednak nie przedostawały się żadne rozpoznawalne dźwięki oprócz wspomnianej muzyki.
Z obu stron pozbawionego drzwi otworu drzwiowego zawieszono hamaki rozciągnięte na całą długość pokoju. Grube płótno łatwo było wytrzeć do czysta gąbką, a mój koc stanowił jedyną wymagającą prania pościel.
Kiedy żył Ojciec, w bezsenne noce leżeliśmy w ciemności bądź przy świetle świecy i godzinami rozmawialiśmy. O tym, jak niewiele świata widzieliśmy na własne oczy, o cudach natury, które oglądaliśmy w książkach z kolorowymi zdjęciami, oraz o tym, co to wszystko może znaczyć.
I chyba to były najszczęśliwsze chwile, jakie wspominam. Choć tych radosnych nie brakowało, z trudem przychodzi mi wskazanie najlepszych.
Przy tylnej ścianie, między hamakami, stała lodówka. Ojciec Ojca radził sobie kiedyś bez takiego sprzętu. Mój Ojciec – samouk jak ja – zgłębił tajniki elektryki i mechaniki tego urządzenia. Zdemontował lodówkę, przyniósł ją z nadziemnego świata i z powrotem złożył.
Na lewo od lodówki stał stół mieszczący toster, płytkę do podgrzewania potraw oraz prodiż. Na prawo znajdowały się półki, które służyły mi za spiżarkę i do układania zastawy stołowej.
Jadłem dobrze i byłem wdzięczny, że w mieście jedzenia jest w bród.
Gdy ojciec Ojca odkrył ten głęboki szaniec, były już tam elektryczność i podstawowe elementy instalacji wodno-kanalizacyjnej. W pokojach nie było jednak mebli. Nic nie świadczyło o tym, by wcześniej ktoś tu mieszkał.
Zanim Ojciec znalazł mnie – czekającego na niechybną śmierć – istnienie tych komór wyjaśniali sobie z jego ojcem na wiele sposobów.
Można by pomyśleć, że to miejsce było schronem przeciwbombowym, umieszczonym tak głęboko pod powierzchnią ulicy, pod tyloma grubymi warstwami betonu, że nawet wielokrotne wybuchy bomb atomowych nie zdołałyby go skruszyć. Docierało się do niego drogą tak okrężną, że zabójcze promieniowanie, przenoszone po liniach prostych, nie mogłoby tutaj trafić.Jednak po zdjęciu gniazdek z dowolnego miejsca na ścianie, nazwa wytwórcy wytłoczona w metalowej puszce wskazywała na firmę, która, jak dowiodły zebrane informacje, zwinęła interes w 1933 roku, na długo przed pojawieniem się zagrożenia atomowego.
Poza tym budowa schronu przeciwbombowego dla zaledwie dwóch osób w wielkim, wielomilionowym mieście nie miała sensu.
Trzeciego pomieszczenia, łazienki, także całej z betonu, nie zaprojektowano w oczekiwaniu, że miasto i jego wodociągi zostaną zniszczone bronią atomową. Umywalka na postumencie i wanna na nóżkach miały po dwa krany, chociaż woda była co najwyżej przyjemnie ciepła, a więc ogrzewający ją bojler musiał znajdować się daleko. Stara ubikacja była wyposażona w górnopłuk, z którego po pociągnięciu za łańcuch spływała do muszli woda.
Być może podczas budowy jakiś urzędnik, który był seksualnym drapieżnikiem o zbrodniczych skłonnościach, zaplanował pod jakimś pozorem budowę tego azylu, zamierzając usunąć potem ze wszystkich rejestrów publicznych informacje o jego istnieniu, żeby móc sprowadzać kobiety do prywatnego lochu i torturować je tam oraz mordować bez obawy, że ktokolwiek w rojnym mieście u góry usłyszy ich wrzaski.
Wyglądało jednak na to, że ani miejski architekt, ani inżynier, który zaprojektował doprowadzenie mediów do tego obiektu, nie byli nienasyconymi seryjnymi zabójcami. I gdy ojciec Ojca odkrył kiedyś tę przytulną kwaterę, gładkich betonowych ścian nie szpeciły makabryczne plamy ani żadne inne dowody popełnionych tam morderstw.
W każdym razie te pomieszczenia nie miały w sobie niczego złowieszczego.
Tym, którzy nie żyli w ukryciu, brak okien i nagi beton mogły przywodzić na myśl loch. Ale taka konstatacja opiera się na założeniu, że ich sposób życia jest nie tylko lepszy od naszego, ale również nie ma dla niego realnej alternatywy.
Opuszczałem to schronienie z wielu powodów, tylekroć, ile razy moje życie było w niebezpieczeństwie. I dlatego wykształciłem w sobie wyostrzony zmysł zbliżającego się zagrożenia. Tutaj nic mi nie groziło. To był mój dom.
Byłem zwolennikiem teorii świata równoległego, o której wcześniej wspomniałem. Jeśli istniało miejsce, oddzielone od świata membraną, której obecności nie mogliśmy wykryć naszymi pięcioma zmysłami, to w pewnym punkcie kontinuum trwania czasoprzestrzennego wybrzuszyła się ona wokół niewielkiej części tej drugiej rzeczywistości i dodała ją do otaczających nas rzeczy. I jeśli oba te światy u swego zarania powstały z tego samego, pełnego miłości źródła, chciałem wierzyć, że takie sekretne schronienia jak to zapewniono zwłaszcza tym, którzy, podobnie jak ja, byli wyrzutkami nie z własnej winy, napiętnowanymi, ściganymi i rozpaczliwie potrzebującymi kryjówki.
Była to jedyna teoria, jaką pragnąłem wyznawać. Nie mogłem stać się kimś innym, kimś bardziej pociągającym dla tych, którzy cofali się przede mną odruchowo, nie mogłem wieść życia innego niż to, na które byłem z natury skazany. Moja teoria dawała mi komfort. Gdyby pojawiła się jakaś mniej krzepiąca, nie chciałbym jej brać pod uwagę. W moim życiu było tyle piękna, że nie zaryzykowałbym rozważania jakiejkolwiek zaciemniającej obraz myśli, która mogłaby zatruć mój umysł i pozbawić mnie niezachwianej radości.
Nigdy nie wychodziłem z ukrycia za dnia, nie czyniłem tego nawet o zmierzchu. Z wyjątkiem nielicznych sytuacji pojawiałem się na górze tylko po północy, gdy większość ludzi spała, a pozostali oddawali się marzeniom.
Kamuflaż zapewniały mi czarne buty trekkingowe, ciemne dżinsy oraz czarna bądź granatowa bluza z kapturem. Pod kurtką nosiłem szalik, założony tak, że gdybym musiał przejść jakąś ścieżką czy ewentualnie ulicą i narazić kogoś na swój widok, mogłem go podciągnąć pod oczy. Swoje rzeczy zdobywałem w sklepach z artykułami używanymi; wchodziłem do nich po godzinach drogą, z której mogłyby skorzystać szczury, gdyby nadawały się do skrytych działań równie dobrze jak ja.
Miałem taki strój na sobie pewnej grudniowej nocy, gdy moje życie zmieniło się na zawsze. Gdybyście byli taką istotą jak ja, sądzilibyście, że żadna duża zmiana nie może być pozytywna na dłuższą metę. Gdybym jednak otrzymał szansę cofnięcia czasu i postąpienia w inny sposób, znowu zrobiłbym to, co wtedy zrobiłem, bez względu na konsekwencje.
***
Kolejna mistrzowska książka Koontza - tajemnica pochłaniająca bez reszty, a zarazem głębokie spojrzenie w duszę człowieka. Doskonale napisana historia, która nie przemija po przeczytaniu ostatniej strony.
ON mieszka w odosobnieniu, daleko od miasta i ludzi, którzy zabiliby go natychmiast, gdyby stanął na ich drodze.
ONA żyje samotnie, ale na każdym kroku towarzyszy jej strach, że wrogowie, przed którymi udało jej się uciec, odnajdą ją i zniszczą.
Więź między nimi jest mocniejsza niż trauma po tragediach, które naznaczyły ich życia. Coś więcej niż przypadek i niewiele mniej niż przeznaczenie sprawiło, że razem pojawili się na świecie, w którym godzina rozrachunku jest bliska…
ZGARNIJ EBOOKA Z