Ukryty wymiar/Event Horizon Steven E. McDonald
Gdzie się podziewał?
Kto nie kocha takich opowieści???!!!
Statek badawczy Event Horizon, który został stworzony po to, by mógł się poruszać szybciej niż światło, pokonywać zagięcia czasoprzestrzeni i poznawać tym samym inne wymiary kosmosu, pojawia się nagle w naszej przestrzeni kosmicznej i zaczyna nadawać sygnał tajemniczej transmisji sugerujący, że na pokładzie jest ktoś (?) żywy.
Na pokład statku widmo wyrusza kilkuosobowa ekipa poszukiwawczo-ratunkowa wraz z jego twórcą, doktorem Weirem, który obsesyjnie badał zniknięcie swojego "dziecka" przez te wszystkie lata.
"Weir i jego zespół stworzyli coś, co było bardziej gotyckim monstrum niż statkiem kosmicznym, coś o łukowatych dźwigarach i dziwnych kątach, o ciemności i głębi, której gołe oko i umysł nie były w stanie oszacować."
Pierwsze, na co napotyka ekipa po wejściu na statek jest ząb trzonowy, który wraz z korzeniem i resztkami ludzkiej tkanki swobodnie dryfuje w próżni statku...
I tak zaczyna się prawdziwy koszmar całej załogi i czytelnika!
A koszmary ożywają.
"Czekam - powiedziała, a jej głos wypełnił rzeczywistość podtekstem krzyku, syczenia i pełzających głosów.
Jego dusza rozpadła się na kawałki."
Co znajdzie załoga malutkiego statku na pokładzie potwora?
Ciemność, mrok i szaleństwo pochodzące z Innego Miejsca: "W końcu jedynym sposobem na poradzenie sobie z ciemnością była walka na jej własnych warunkach, w martwym punkcie, poddając się temu ostatniemu zanurzeniu w nieznane" ponieważ napęd statku, którym była sama "uwięziona" czarna dziura tworzył bramę... do piekła.
Powieść jest równie przerażająca, jak film. Szkoda, że nikt w Polsce nie pokusił się o wydanie tej jednej z najbardziej przerażających wizji Czarnej Dziury, jaką można sobie chyba tylko wyobrazić!
"Tam, dokąd zmierzamy, nie będziemy potrzebowali oczu, żeby widzieć."
Ocena ze względu na sentyment oraz niezmiennie przez lata przeświadczenie, że jest to jeden z najbardziej przerażających horrorów wszech ever czasów. Dla mnie.
MOJA OCENA: 10/10
ZOBACZ TRAILER!
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Prolog
Kosmos jest głęboki.
Płynąc w dół przez noc, myśl ta przyszła nieproszona, wystrzeliła przez zamęt. Ciemność była niemożliwa, wypełniała wszechświat, wlewała się w dół i na wskroś, przytłaczała. Pod płaszczem rozsądku wzbierał bezmyślny strach, mrożąca krew w żyłach fala, która pochłaniała wszystko, co stanowiło o racjonalności i inteligencji. Nastąpił zawrót głowy, nie-świat wirował, mijał w nieznośnym pędzie, nie miał początku ani końca.
Kosmos jest głęboki.
Ciemność zamarła, rozmyła się. Wszelki ruch i światło gwiazd rozbłysły. Z jasności nie dało się czerpać ciepła, było tylko zimno, które przenikało do duszy, skuwając ją lodem. Naukowy umysł mógłby znaleźć lukę w terrorze, spekulując na temat tego zjawiska, gorączkowo pracując nad sprowadzeniem go do zbioru danych statystycznych. Oczywiście, że było zimno: tutaj, w próżni, temperatura ledwo przekraczała zero absolutne.
Przestrzeń kosmiczna jest głęboka.
Znowu ten szept, zdający się wypełniać wszechświat. Unoszenie się, obracanie w tej nierzeczywistości, chronionej przed zimnem i próżnią. Brak kontroli, brak woli, obracanie się wbrew woli. Błękit wypełnił przestrzeń gwiazd, połączył się, stał się świecącą niebieską kulą. Daleko, a potem bliżej w oku umysłu, na tyle blisko, by zobaczyć wzory potężnych wiatrów. Neptun stał na tle gwiezdnego krajobrazu, błękitny majestat w rozgwieżdżonej misie nieba.
To był więc koszmar, a nie sen; raczej przerażenie niż uwolnienie. W dzisiejszych czasach, kiedy czas stępił wrażenia i odrętwienie stało się sposobem na życie, łatwiej było to zaakceptować. Tablica nie została wymazana, ale nie było już potrzeby odczuwania czegokolwiek, i to było dobre.
Większy ruch, pogrążanie się bezradnie w kierunku Neptuna, wciąganie. Znowu naukowy umysł próbował ratować sytuację, rozważając składniki atmosfery, prędkość wiatru, masę planety. Cichy strumień faktów i liczb nie spowodował tym razem ustąpienia przerażenia, a krzyk podniósł się, by zginąć w zimnej ciszy kosmosu. Fragmentaryczna racjonalna myśl: to było normalne, tak powinno być.
Znów ustał ruch. Neptun, boleśnie błękitny, pełen energii swych monstrualnych wiatrów, wypełnił niebo. To był znajomy obraz, z czasów, gdy w niebie wyrwano dziurę i wrzucono do niej życie. Żadna ofiara nie wydawała się wystarczająca, by przebłagać tego rozgniewanego boga.
Na tle błękitu pojawiła się ciemna plama. Dryfował, obracał się, podchodził bliżej, na tyle blisko, by dostrzec kontury statku, ostre i wyraźne, jeszcze jeden znajomy obiekt na tym nieznanym terenie. Kąty uformowane z tytanu, stali i plastiku. Ten dryfujący statek kosmiczny nie był mały, nigdy nie był pomyślany jako jednostka kompaktowa. Gotycka złożoność od końca do końca odzwierciedlała pasję i dziwność jego projektantów i konstruktorów, wewnętrzny świat jego głównego twórcy.
Ruch naprzód nie ustawał. Coraz bliżej i bliżej, potem w metal, w lodowatą ciemność, a następnie w niebieskie światło wpadające przez okna, które nie musiały tam być. Nie było grawitacji, nie było podtrzymywania życia, a jedyne światło pochodziło z zimnego blasku Neptuna. Wokół błyskały i migotały niebieskie światła, poruszając się powoli i z gracją w powietrzu, kawałki i odłamki metalu, szkła i lodu uwolnione w wyniku jakiejś nieznanej katastrofy. To było Gravity Couch Bay, wyłożone wysokimi pojemnikami ze szkła i stali, współczesna wersja trumny Śpiącej Królewny. W tych trumnach nikt teraz nie drzemał, nie działały też żadne z niezliczonych przyrządów.
W ciemnej plamie trwał ruch. Błyski czerwieni rozproszyły wszechogarniający błękit Neptuna. To był mostek, zatłoczony instrumentami, powietrze wypełnione drobinkami pyłu i lodu. Neptun wypełniał grube kwarcowe szyby, oświetlając zakamarki i szczeliny. Jedyną ulgę w mroźnym błękicie przynosiło pojedyncze czerwone światło, migające w kółko, jaskrawe, krwawe, będące znakiem pracującego sygnalizatora awaryjnego.
Inne światła migotały teraz, jakby statek zdawał sobie sprawę z obecności intruza na pokładzie. Cienie krążyły po mostku, to znów znikały, zmywane przez blask.
Było tu coś jeszcze. Światła migotały i rzucały cienie, ale jeden z tych cieni nie był nieruchomy. Unosił się w powietrzu.
Kosmos jest głęboki.
Obraca się bez woli, bez kontroli. Przy konsoli steru znajdowała się postać, zawieszona w mikrograwitacji, delikatnie opadająca. Mężczyzna w kombinezonie lotniczym, który wydawał się absurdalnie pognieciony, rękawy odsunięte do tyłu, niewyraźne ciemniejsze plamy na tkaninie. Ramiona mężczyzny były rozłożone szeroko, zastygłe w miejscu, jakby jego ostatnią czynnością było odepchnięcie czegoś... lub, być może, przytrzymanie czegoś, co nie chciało się utrzymać w miejscu.
Z gracją zamrożona postać obróciła się. Twarz mężczyzny rozmyła się z cienia w ostrym świetle Neptuna. Był doskonale zakonserwowany w tym środowisku, oczywiście, to był jeden szczegół, którego nie można było przeoczyć.
Oczy zniknęły, zostały wyrwane, gałki oczne poczerniały, jakby przez kauteryzację. Śmierć była traumatyczna i szybka, ofiara została złapana i zamrożona w akcie krzyku. Odwróciwszy się, zwłoki przybliżyły się, twarz była wystarczająco rozpoznawalna mimo okaleczenia.
Przestrzeń jest głęboka.
Zanurzył się z powrotem w ciemności, a potem w szarej rzeczywistości, obudzony, spocony, skomlący. Chwytając się rzeczywistości, odnalazł jej uchwyt w postaci swojego imienia: dr William Weir, okryty hańbą twórca zaginionego Event Horizon (Horyzont Zdarzeń), który był powodem jego koszmarów.
Imię bezokiego umarłego.
Rozdział Pierwszy
Dr William Weir otworzył oczy i spojrzał na szary wszechświat. Po raz kolejny bezdyskusyjnie wyładował się na bladej rzeczywistości, wyładował się na przyziemnym świecie, który na swój ponury sposób był równie zły, jak świat, który żył w jego snach.
Leżąc na łóżku, w pościeli zmiętej na jego smukłym ciele, wpatrywał się w słabo widoczny sufit swojej kawalerki. Z biegiem lat ta część przebudzenia stała się rytuałem. Sufit był jego ikoną, jego mandalą, tak pozbawioną cech charakterystycznych, że odkrył, iż pomaga mu się skupić. Przez lata sufit pomagał mu odnaleźć drogę do jednego pomysłu za drugim. Wiele poranków spędził, leżąc bezsennie, z obrazami i rozwiązaniami kłębiącymi się w jego nadaktywnym mózgu, podczas gdy Claire...
Odwrócił głowę, marszcząc czoło, gdy krople potu spływały strumieniami i wdzierały się w rysy twarzy. Sny zbierały swoje żniwo, nawet wtedy, gdy nie pamiętał nic więcej poza uczuciem niepokoju. Kiedy się obudził, mógł wyprzeć niepokój, a nawet przerażenie, na tył głowy, zakopując je pod faktami i liczbami.
Podniósł się lekko, na tyle, by dosięgnąć włącznika lampki nocnej i pstryknąć go kciukiem. Nagła jasność halogenowego światła zmusiła go do zmrużenia oczu. Kontury mieszkania stały się wyraźne, a on skrzywił się, próbując zaprzeczyć ostremu bólowi, który zawsze pojawiał się, gdy zapalał światło. Ból minie, zawsze tak było.
Oprawione w ramki fotografie zajmowały szafkę nocną, nie pozostawiając miejsca na nic poza lampą. Spoglądanie na zdjęcia stało się częścią jego porannego rytuału, tak samo jak wpatrywanie się w sufit i skupianie się na sobie. Zdjęcia były wszystkim, co mu pozostało, jeśli nie liczyć wystroju mieszkania. Niewiele miał z tym wspólnego, nie przejmował się szczegółami, byle tylko dobrze się czuć przez ten krótki czas, który tam spędził.
Na szafce nocnej leżało jeszcze jedno zdjęcie, nieoprawione w ramkę. Podniósł je i położył się z powrotem na łóżku, ignorując zimne miejsca, w których pocił się w pościel. Wpatrywał się w zdjęcie, próbując odnaleźć się tam, obok niej, obok Claire. W chwili robienia zdjęcia wyglądała na chorą, jej skóra była blada i woskowa, starzała się przed czasem. Uśmiechała się odważnie do aparatu, pomimo tego, jak się czuła, pomimo depresji. Zawsze była silna, gotowa do walki, by wydostać się z zakrętów, w które czasami wpychało ją życie.
Zamknął oczy, przyciskając fotografię do czoła, pragnąc, by czas się cofnął, by wszystko się zmieniło, pragnąc, by ich życie potoczyło się inaczej dwa lata temu, dziesięć lat temu, od samego początku.
"Tęsknię za tobą" - wyszeptał, a jego ramiona się zatrzęsły.
Odłożył fotografię na bok i ponownie otworzył oczy. Nic się nie zmieniło, nic się nie zmieniło i nigdy się nie zmieni. Reguły jego fizycznego świata nie pozwalały na takie rzeczy i nie pozwalały mu cofnąć czasu. W jego świecie nie istniała żadna siła wyższa niż prawa fizyki.
Odepchnął prześcieradło i powoli podniósł się z łóżka, próbując się rozprostować, ignorując drobne oznaki starzenia się pleców i stawów. Zaprzeczanie procesowi starzenia się - a raczej ignorowanie tego, co fizyczne, na rzecz tego, co mózgowe - doprowadziło go na pewien czas do obsesji na punkcie stopniowej degradacji ciała. To w końcu wygasło, pozostawiając mu tylko okresowe e-maile z siłowni o odnowieniu członkostwa i sporadyczne pseudo-zaniepokojone uwagi od homeopaty.
Wszedł do łazienki, zwyczajowo wykonując ćwierć obrotu, aby przejść przez wąskie drzwi, i nie zawracał sobie głowy ich zamykaniem. W zwolnionym tempie szybko się wysikał, po czym szybko umył ciało, zmywając z niego ślady potu i nagromadzony brud.
Rozłożył swój zestaw do golenia, napełniając kubek parzącą wodą. Starannie spienił twarz i podniósł prostą brzytwę o perłowej rączce. Powolnym, ostrożnym ruchem otworzył ją, odbijając skrawki swojej pokrytej bruzdami twarzy. Obrócił lekko brzytwę w dłoniach, zobaczył twarde, zimne odbicie swoich oczu.
Odrzucając ten obraz, spojrzał w lustro i przyłożył krawędź brzytwy do twarzy, goląc się gładkimi, równymi pociągnięciami. Ten sposób golenia był anachronizmem, postrzeganym jako afektacja, tolerowanym lub ignorowanym przez tych, którzy wiedzieli o jego skłonnościach. Kiedyś Weir wolał ten sposób golenia, dziś był to już tylko nawyk. Golenie się w ten sposób było kolejnym wymuszeniem precyzji, kolejnym elementem w planie kształtującym jego życie. Podobnie jak wiele innych elementów tego planu, golenie to stało się odruchem.
Kapanie. Zaskoczony tym dźwiękiem, podniósł maszynkę z dala od twarzy, a jego oddech na chwilę się zatrzymał. Wyraźnie słyszał szept powietrza przechodzący przez kratkę wentylatora w łazience. Kapanie. Spojrzał w bok na swoje odbicie, skupiając się na wannie ukrytej w rogu maleńkiej łazienki. Kapanie. Powoli odwrócił się, wpatrując się w nią.
Czuł, że jest mu bardzo zimno, ale wiedział, że temperatura się nie zmieniła.
Woda sączyła się z kranu, łącząc się w duży, nieporęczny bąbel, zanim ustąpiła pod naporem grawitacji. Dziwne, pomyślał, że grawitacja wymaga od nas tak wiele, że kiedy odpoczywamy, zasypiamy.
Kapanie.
Odwrócił się z powrotem do lustra i wznowił golenie, powoli, dokładnie i gładko. Spryskał twarz wodą i wytarł się do sucha, a kiedy skończył, odrzucił ręcznik na wieszak. Zauważył, że łazienka wymaga sprzątania, ale nie miał ochoty często się do tego zabierać. Wziął grzebień i niedbale przeczesał włosy, układając je z powrotem na miejsce. Był naukowcem, a nikogo tak naprawdę nie obchodziło, jak naukowiec wygląda. Proszę tylko dostarczyć superbombę, doktorze, a my pominiemy pańskie naruszenie zasad ubioru.
Z łazienki do szafy, zmiana ubrań, połowiczne wygładzanie zagnieceń. Ubrany, poszedł do aneksu kuchennego, otworzył maleńką lodówkę i bezradnie wpatrywał się w jej bezładne wnętrze. Był pewien, że powstają tam nowe formy życia; tymczasem badanie dało tylko zwykłe dane archeologiczne. Pewnego dnia będzie musiał włożyć tam coś świeżego albo zorganizować ekipę od skażeń biologicznych, która usunie lodówkę.
Otworzył szafkę, wyjął pudełko płatków owsianych błyskawicznych, dodał do nich mleko w proszku, wodę, sól i zbyt dużo cukru, po czym naświetlał mieszankę w mikrofalówce, aż stała się odpowiednio nieapetyczna i nabrała konsystencji przypominającej mokre, słodzone trociny. Nabierając do ust łyżkę tego niepożądanego paliwa i przeżuwając ponuro, podszedł do okna. Jeszcze jedna porcja zbyt słodkiej papki, a potem ostatnia część porannego rytuału.
Wyciągnął rękę i otworzył żaluzje zasłaniające okno. Gwiaździsty krajobraz wpadał do środka, nadając kolor jego szaremu światu. Gwiazdy były główną atrakcją tej części habitatu na Stacji Dziennej - Ziemia leżała poniżej nich, po stronie "południowej", a z jego kwatery widać było jedynie wesołą poświatę przy dolnej krawędzi okna, jeśli tylko odpowiednio się pochyliło. Weir nigdy nie zadawał sobie trudu, by próbować uchwycić tę poświatę i nigdy tak naprawdę nie patrzył na krajobraz gwiezdny, nigdy tego nie robił, jego umysł zawsze zaprzątało coś innego. Obecnie, gdy patrzył w tę stronę, jego umysł był zazwyczaj pusty, pogrążony w snach i koszmarach. Mimo to teraz nic do niego nie docierało, tylko twarda jasność zbyt wielu gwiazd widzianych przez próżnię.
Skończył owsiankę, skierował się do aneksu kuchennego i włożył miskę do zmywarki. Kilka innych, pokrytych różną ilością zbutwiałej owsianki, stało już na górnej półce. Ostrożnie zamknął maszynę i nalał sobie szklankę letniej wody.
Wideofon zabrzęczał gniewnie, zaskakując go. Postawił szklankę na blacie kuchennym i podszedł do telefonu. Ledwie pamiętał ostatni telefon, który odebrał - nikt do niego nie dzwonił, chyba że czegoś potrzebował. Większość ludzi, których znał lub z którymi pracował, starała się nie potrzebować niczego od niego.
Wideofon znów zabrzęczał. Pociągnął za dolną wargę, marszcząc czoło na pustym ekranie urządzenia. Niecierpliwie przeskanował tabliczkę z nazwą - Microsoft-NYNEX - po czym, gdy rozległo się trzecie brzęczenie, machnął ręką nad czujnikiem odbioru połączenia.
Powiedział "Tu Weir" i zdziwił się, że jego głos brzmiał jak zakurzony i nieużywany. Zanotuj sobie, Billy Weir: musisz się bardziej integrować.
Ekran zaświecił się i wyczyścił. Weir nie był zaskoczony widokiem twarzy, która się pojawiła - nie mógł sobie wyobrazić powodu, dla którego miałby do niego dzwonić ktoś inny niż adiutantka admirała Hollisa, Lyle. Być może obsługa techniczna stacji, ale oni odpowiadali tylko na wezwania służbowe, a on od jakiegoś czasu nie wykonywał żadnego z nich.
Twarz Lyle, atrakcyjna, ciemna, zbyt młoda jak na stanowisko, które zajmowała w szeregach Dowództwa Lotnictwa i Kosmonautyki Stanów Zjednoczonych, wpatrywała się w niego bez wyrzutów sumienia, opanowana. Lyle nigdy nie starała się ukryć, jak bardzo jest tolerancyjna w rozmowach z Weirem, nigdy nie pozwalała Weirowi zapomnieć, jak cenna jest każda chwila jej czasu. Lyle siedziała po prawicy Boga. Hollis nigdy nie zrobił nic, żeby jego adiutant stracił to przekonanie.
Lyle uśmiechnęła się i powiedziała, a jej głos dobiegał z głośnika wideofonu: "Doktorze Weir, admirał Hollis chciałby się z panem jak najszybciej spotkać".
Weir zamknął na chwilę oczy, zasłaniając twarz Lyle. Wiedział. Poza wszelką nadzieją na racjonalne wyjaśnienie, wiedział. Hollis powinien był nauczyć asystentki, żeby nie starała się ukrywać tajemnic za maską dyplomaty.
Otworzył oczy, skinął chłodno głową i machnął ręką na czujnik odkładania słuchawki. Jak najszybciej, to na razie nic więcej, jak tylko MilSpeak, więc do diabła z Lyle, jeśli adiutantka miała problem z jego manierami.
Westchnął, przeczesał ręką nieuporządkowane włosy i wstał, by wyjść na spotkanie swojemu losowi.
Rozdział Drugi
Przejście przez Stację Dzienną nie mogło być dla Weira wystarczająco szybkie. Wątpił, czy dla admirała Hollisa również. Hollis nie był przyzwyczajony do czekania na cokolwiek, na co miał ochotę.
Ściany metra zamajaczyły na zewnątrz dworcowego środka transportu, ale Weir, zawieszony na pasku w pustym wagonie, nie zwracał na nie uwagi, woląc spędzić czas na rozmyślaniach w zakamarkach umysłu. Już wcześniej miał nadzieję, ale tym razem była to pewność, zimna i jasna, wiedza przekazana mu w formie snu. Mechanizm był nieznany, coś, co mógłby odrzucić bez zastanowienia, zanim zaczął badać pomysły, które dotyczyły sposobów odrzucania lub rekonfiguracji praw czasoprzestrzeni.
Znalazł drogę w dół króliczej nory do Krainy Czarów i był nieustannie zachęcany, pieniędzmi, materiałami i udogodnieniami, aż wszystko poszło strasznie źle. Mimo to nie mogli odebrać mu prawdy: to on znalazł króliczą norę i on wskazał drogę.
Transport wywiózł go do miejsca przeznaczenia, do sekcji dowodzenia USAC. Wokół niego przepływali ludzie, zajęci swoimi sprawami, nie zwracając na niego uwagi. Żadnego gwizdka bosmanów na mostku, tylko kilka lekceważących spojrzeń tu i tam, a poza tym ślepa ignorancja. Wątpił, by wielu z tych, którzy znajdowali się w strefie dowodzenia, wiedziało, kim jest. Jeszcze raz spojrzał na swoją odznakę bezpieczeństwa, upewniając się, że jest na swoim miejscu. Wszystko, czego potrzebował, to jakiś nadgorliwy ochroniarz, który by go znielubił.
W dowództwie znał się na rzeczy, od lat. Zerknął na ścienne wyświetlacze, ledwie przyswajając obrazy, i zanotował datę i godzinę. 23 sierpnia 2046 roku. Siedem lat od... Głęboko w trzewiach ogarnęło go zimne uczucie, jakby zebrała się tam rtęć.
Wszedł powoli do głównej recepcji. Zaczął się przedstawiać, ale uśmiechnięty mężczyzna za biurkiem zignorował go i wbił palec w terminal wideo znajdujący się przy jego prawej ręce. Weir stanął niepewnie pośrodku pieczęci USAC, którą - w ramach rażącego marnotrawstwa pieniędzy podatników - wydrukowano na wykładzinie z włókna syntetycznego. Symbole, pieczęcie i kody, według których żyli ludzie. Tak wiele rzeczy, którymi można gardzić, tak mało czasu, aby zrobić cokolwiek poza zaprzedaniem duszy za szansę na główną szansę. Wojskowa mentalność nie pozwoliłaby dobremu człowiekowi zatonąć całkowicie, ale zawsze było o jedną procedurę za dużo, gdy trzeba było uporządkować bałagan.
Weir obserwował podwójne drzwi do biura Hollisa, starając się nie chwiać nogami w oczekiwaniu. Po kilku chwilach jedne z drzwi otworzyły się i wyszła z nich Lyle, która szybko podeszła do Weira. Lyle wciąż miała dyplomatyczną minę, wciąż coś ukrywała. Weir spojrzał na nią z oburzonym wyrazem twarzy, mając nadzieję, że Lyle odniesie wrażenie, że jest równie mało zorientowany, jak ona.
Zanim weszli do biura Hollisa, wymienili tylko skinienia głową. W tym tempie, pomyślał Weir, będziemy mieli konferencję w języku migowym i chrząknięciach.
Biuro Hollisa nadal robiło wrażenie, zauważył Weir. Po jednej stronie znajdowała się ściana wideo, obecnie pusta. Inne monitory rozmieszczone w pokoju wyświetlały widoki Ziemi z kilku różnych BlackSatów. Biurko Hollisa było ciemnym monolitem stojącym z tyłu pomieszczenia, obiektem jeszcze bardziej imponującym niż złowieszcza ściana wideo. Na blacie leżały porozrzucane urządzenia, rozmieszczone wokół imponującej czarnej lampy biurkowej, która świeciła halogenowym blaskiem. Światła w biurze były przytłumione, tak że legowisko Hollisa zajmowało najbardziej widoczne miejsce.
Za biurkiem, w kałuży światła rzucanego przez lampę biurkową, siedział admirał John Hollis, wyglądający jak niedźwiedź siejący zamęt. Z czasem Weir nauczył się ufać Hollisowi, mimo że admirał zachowywał się szorstko. W przeciwieństwie do wielu ludzi, Hollis nie interesował się tym, co było dobre dla zapewnienia rocznego przydziału środków, i miał solidne pojęcie o tym, co jest, a co nie jest rozsądne w trakcie realizacji projektu. Hollis był wybawcą Weira, gdy wszystko poszło w diabły.
Weir zatrzymał się na środku biura. Pieczęć USAC na ścianie błyszczała w świetle biurka. Lyle minęła Weira i stanęła przed ścianą wideo, z rękami założonymi za plecami, nie uśmiechając się, nie ruszając się.
Hollis pochylił się do przodu, obserwując Weir jak zatroskany wujek. Weir zdał sobie sprawę, że minęło już trochę czasu, odkąd się widzieli. Włosy Hollisa przerzedziły się, a na twarzy admirała można było dostrzec głębsze rysy.
Hollis zacisnął dłonie i spróbował się uśmiechnąć. "Jak się masz, Bill?". Głos Hollisa był łagodny, miły.
Automatycznie Weir odpowiedział: "Dobrze". Jego głos brzmiał płasko, gubiąc się w ogromnym biurze.
Nastąpiła długa, nieprzyjemna pauza. Hollis czekał, obserwując Weira, który nie miał nic więcej do powiedzenia i nie miał ochoty ani chęci na wymyślanie pogawędek, żeby zapewnić rozrywkę swojemu ulubionemu mosiężnemu kapelusznikowi.
Hollis zerknął na Lyle. Weir zauważył, że adiutantka ledwie drgnęła. Było oczywiste, że Lyle nie mogła dać admirałowi żadnych wskazówek co do następnego kroku.
Hollis spojrzał z powrotem na Weira, westchnął i usiadł z powrotem na swoim krześle, bezczynnie bawiąc się ołówkiem. Weir poczuł nutkę współczucia dla admirała - nie ma łatwych decyzji, nie ma prostego podejścia do wszystkiego. Mimo to chciałby, żeby to spotkanie już się skończyło.
Hollis ponownie zerknął na Lyle, po czym zwrócił się z powrotem do Weira. Pochylił się do przodu i odłożył ołówek na biurko, po czym powiedział: "Przepraszam za tak szybkie zawiadomienie, ale mamy coś, co wymaga pańskiej natychmiastowej uwagi". Admirał skinął ostro na swoją asystentkę. "Lyle?"
To jest to, pomyślał Weir.
Lyle wyciągnęła z rękawa pilota i gestykulowała nim. Ściana wideo zapaliła się, spowijając biuro bladoniebieską poświatą, która szybko się połączyła. Układ Słoneczny zamigotał, obrócił się, zamknął. Lyle wycelowała i wystrzeliła, a obraz przechylił się i przyspieszył, zbliżając się do ósmej planety. Wirtualne granice otoczyły wybrany obszar, sprawiając, że stał się on coraz większy, powiększony do tego stopnia, że mieszkańcy biura wydawali się karłowaci.
W samym centrum ściany wideo, zamkniętej w pudełku wypełnionym gwiazdami, Neptun świecił niebiesko i zimno, a wiatry metanowe zmieniały układ wzorów na jego pochmurnej powierzchni.
Na bliskiej orbicie wokół planety mrugała czerwona kropka.
Odsuwając się od ściany wideo i patrząc uważnie na Weira, Lyle podjęła wątek. "Dziś rano o godzinie trzeciej TDRS1 wykrył na orbicie Neptuna automatyczną radiolatarnię nawigacyjną nadającą w odstępach dwuminutowych".
Przechodząc obok biurka Hollisa, Lyle podniosła stos papierów, szybko je przejrzała, wybrała mały stosik i przekazała Weirowi, który przejrzał je pośpiesznie, wracając, aby potwierdzić dane, które mu przekazano.
"Niesamowite..." mruknął Weir. Podniósł wzrok znad papierów, spojrzał na Lyle, na ścianę wideo, z powrotem na papiery, na Hollisa. W klatce piersiowej miał pustkę, ale serce było ogromne i skórzaste, waliło mu bezradnie w piersi. "To są te same współrzędne, co przed zniknięciem statku... to, to się stało?". Przełknął, ciężko, próbując wymusić kontrolę, próbując uchwycić się naukowego podejścia, zanim rosnące podniecenie sprawiło, że zaczął się trząść. "To nie jest jakaś mistyfikacja?".
Hollis położył rękę płasko na biurku, przyglądając się Weirowi twardym, twardym spojrzeniem, które miało w sobie niebezpieczną nutę. Weir odwrócił głowę i zobaczył, że Lyle wygląda teraz na zdenerwowaną.
"Nie sprowadziłbym cię tu na podstawie oszustwa" - powiedział Hollis. Dłoń admirała zacisnęła się w pięść, a on spojrzał na nią z góry, jakby zaczęła żyć własnym życiem i stała się zagrożeniem dla bezpieczeństwa narodowego. Weir aż nazbyt dobrze pamiętał, że dziwne i niezwykłe wydarzenia nie były zbyt dobrze odbierane przez Hollisa. "Houston potwierdził kody telemetryczne i identyfikacyjne.
Weir zrobił kilka kroków w kierunku biurka Hollisa, potem jeden do tyłu, odwracając się, by spojrzeć na ścianę wideo. "To Event Horizon" - powiedział Weir, starając się złapać oddech, próbując zmusić serce do zwolnienia tempa. "Wrócił".
Hollis ciężko westchnął, na chwilę zamknął oczy, po czym otworzył je, aby spojrzeć na Weira. "Ten statek zaginął w głębokiej przestrzeni kosmicznej siedem lat temu. Gdyby Titanic wpłynął do portu w Nowym Jorku, uznałbym to za bardziej wiarygodne". Hollis przerwał, czekając, czy Weir ma coś do powiedzenia. Naukowiec poprzestał na przeczesaniu palcami włosów, próbując je ułożyć na swoim miejscu. "Houston chce, aby Aerospace wysłał ekipę poszukiwawczo-ratowniczą i zbadał źródło transmisji. Jeśli to naprawdę jest Event Horizon, spróbują go uratować".
Nastąpiła kolejna pauza. Weir odwrócił się, by spojrzeć na Lyle, która przyglądała mu się uważnie, a potem na Hollisa. Czego spodziewali się od niego ci wojskowi? To była jakaś głupia gra, w którą musieli grać, prowadzona według tajemnych reguł. Jeśli chodzi o niego, Hollis i Lyle mogli przejść przez swój kawałek, a potem mogli się sprzymierzyć i dotrzeć tam, gdzie naprawdę powinni być.
"Musisz przygotować szczegółowy raport o systemach statku dla ekipy ratunkowej" - powiedział Hollis. Tak to było: napisać raport i odejść.
Nie tak to miało działać.
Weir odwrócił się całkowicie od ściany wideo, podchodząc do biurka Hollisa. Admirał usiadł wyprostowany, rzucając Weirowi ostre spojrzenie. Ludzie mogliby, pomyślał Weir, pomylić masę admirała ze zwiotczeniem, nie zdając sobie sprawy, że pod mundurem kryje się twardy mężczyzna. Hollis był cholernie dobrym człowiekiem, ale nie było w nim niepotrzebnych miękkich krawędzi.
"Z całym szacunkiem," powiedział Weir miękko, patrząc Hollisowi w oczy, "pisemna odprawa nie jest w stanie przewidzieć wszystkich zmiennych w takiej misji. Muszę jechać z nimi".
Lyle zrobiła krok w stronę Weira, który odwrócił głowę, nieufnie spoglądając na młodą kobietę. Lyle miała zszokowany wyraz twarzy, taki, jaki pojawia się, gdy uświadamia sobie, że kolejna osoba w pomieszczeniu jest niebezpiecznym psychotykiem, a nie zwykłym milczkiem.
"Doktorze Weir - powiedziała Lyle ostrym głosem - nie ma pani doświadczenia w ratownictwie".
"Ale ja znam ten statek" - powiedział Weir, chcąc, aby kobieta się wycofała. "Nie możecie wysłać tam samej ekipy poszukiwawczo-ratowniczej i oczekiwać, że im się uda. To by było jak..." Zawahał się, szukając jakiegoś porównania, ale podał pierwsze, które się nasunęło. Zawsze był kiepski w studenckich zespołach dyskusyjnych. "To jak wysłanie mechanika samochodowego do pracy przy wahadłowcu".
Lyle stała teraz z nim twarzą w twarz, zdecydowana zmusić Weira do wycofania się i zapomnienia o tym obłędnym pomyśle, że ma wyruszyć w daleką przestrzeń kosmiczną. "Nie wiem, w jaki sposób wysłanie pana miałoby zwiększyć ich szanse".
Weir nie miał zamiaru ustąpić. Wrócił jego statek. Jego statek. Lyle nie mogła tego zrozumieć. "Ja zaprojektowałem ten statek." Wziął głęboki oddech, wpatrując się w Lyle, potem w Hollisa, a potem znów w Lyle. "Włożyłem w ten projekt czternaście lat badań. Przez ostatnie siedem badałem wszystkie możliwe scenariusze, próbując odkryć, co poszło nie tak".
Oczy Lyle zwęziły się. Adiutantka wydawała się przekonana, że zwycięstwo jest na wyciągnięcie ręki. "Twoje pragnienie odzyskania reputacji nie ma tu nic do rzeczy".
Weir tak długo tłumił gniew w małych zakamarkach duszy, że był przekonany, iż nie może już stracić panowania nad sobą. Teraz, gdy wściekłość zaczęła płonąć w nim białym ogniem, zdał sobie sprawę, że przyjął błędne założenie: jego gniew czekał tylko na właściwy powód.
"Nie chodzi tu o moją reputację!" - powiedział do Lyle, a na dokładkę rzucił okiem na Hollisa. "Tu w ogóle nie chodzi o mnie!".
Odwrócił się z powrotem do Lyle, zaciskając pięści i stawiając stopy. Niech myślą, że jest wojowniczy, a nawet niebezpieczny. Muszą zrozumieć. Stawka dla wszystkich była zbyt wysoka. "Event Horizon" - mówił dalej, dobierając słowa, jakby mówił do idiotów - "został stworzony z jednego powodu: aby poruszać się szybciej niż światło. Bez tego nigdy nie dotrzemy do nowych gwiazd, nie skolonizujemy nowych planet. Ewolucja ludzkości zakończy się tutaj". Spojrzał od Lyle do Hollisa. Obydwaj obserwowali go z zachwytem, z uwagą lub z obu stron. "Muszę polecieć."
Hollis westchnął i usiadł z powrotem, kręcąc głową. "To nie takie proste." Podniósł rękę, gdy Weir spojrzał na niego gniewnie i zaczął mówić. "Lyle, odtwórz nagranie dla doktora Weira".
Lyle wróciła do biurka Hollisa, sięgnęła po jeden z rozrzuconych sprzętów. Wyglądała jak kobieta z misją. Weir obawiał się, że misja ta może polegać na upewnieniu się, że ekipa ratunkowa podróżuje bez przeszkód.
"Kontrola nawigacyjna próbowała wywołać statek" - powiedziała Lyle. Nacisnęła jakiś przycisk i spojrzała na Weira, wskazując mu krzesło. Weir usiadł. "To była jedyna odpowiedź.
Fale dźwięków popłynęły z głośników w biurze. Na początku Weir pomylił je ze wzmocnionym białym szumem, ale potem uświadomił sobie, że z potoku szumu wyłaniają się inne rzeczy: odgłosy, które sprawiły, że aż odchylił się na krześle, dźwięki tak pierwotne, że musiał walczyć, aby nie zareagować instynktownie. Piskliwe, skrzeczące głosy, ledwo słyszalne, które zmroziły go do kości i sprawiły, że włosy na rękach i karku stanęły mu dęba. Złapał się za boki krzesła, ręce miał zablokowane.
Straszliwa mieszanina dźwięków nagle się urwała, stając się niczym więcej jak tylko szumem. Weir opadł z powrotem na krzesło, kuląc się, wstrząśnięty usłyszanymi dźwiękami. Coś w tych głosach w jakiś sposób dotarło do niego, dotykając zimnych części jego duszy.
Zadrżał, przypominając sobie, że widzi siebie unoszącego się bez oczu na mostku Event Horizon.
Lyle wyłączyła nagranie. W biurze panowała niemal cisza, słychać było tylko odgłosy stacji dziennej. Cisza trwała przez chwilę, a żadne z nich nie odważyło się od razu odezwać.
W końcu Lyle uprzejmie odchrząknęła. Była blada i ściągnięta, jej maska zsunęła się. "Od czasu pierwszej transmisji nie było żadnego kontaktu. Tylko radiolatarnia, co dwie minuty".
Weir pomyślał, że z pewnością też się z tego cieszą. Ta jedna transmisja wystarczyła im aż nadto. Usiadł, koncentrując się. "Załoga? Czy oni jeszcze żyją?".
Hollis pochylił się do przodu, bliżej lampy biurkowej. Admirał nie wyglądał najlepiej. "Ktoś wysłał tę wiadomość".
"Admirale," powiedział Weir, zbierając wszystkie swoje siły, całe swoje przekonanie, "musi mnie pan wsadzić na ten statek".
Hollis przyglądał mu się uważnie, jak łowca oceniający ofiarę. Muszę wyglądać jak rozgrzana śmierć. Weir uśmiechnął się lekko, czując gorzki humor tej myśli.
Lyle cofnęła się w jeden z ciemniejszych zakamarków, celowo nie uczestnicząc w tej wymianie zdań, unikając jakiejkolwiek odpowiedzialności za wydarzenia wykraczające poza tę chwilę. Zdał sobie sprawę, że Lyle się boi, choć być może nie potrafi lub nie chce wyrazić tego strachu słowami. Hollis też się bał, ale nie chciał dać się podpuścić strachowi.
Hollis mocno zacisnął prawą pięść na biurku, przyglądając się jej. "To jest wbrew mojej lepszej oceny," powiedział, i spojrzał na Weira, "ale przekażę postanowienie człowiekowi poniżej. Do końca dnia poznasz moją decyzję".
Gówno prawda, pomyślał Weir, wiedząc, że Hollis już podjął decyzję i nie będzie musiał podróżować dalej w łańcuchu pokarmowym USAC. Uśmiechnął się lekko, ale myślami był już przy Event Horizon, przy jego powrocie, przy tym, co mogą znaleźć, gdy statek ratowniczy dotrze do Neptuna. Tam mogą być ważne odpowiedzi.
"Dziękuję, Jack" - powiedział cicho Weir, podnosząc się z krzesła.
"Nie dziękuj mi" - powiedział Hollis, wyglądając na zakłopotanego. "Nie wyświadczam ci żadnej przysługi."
Weir skinął głową, niepewny, czy powinien próbować wymierzyć własny pożegnalny strzał. Nie zdecydował się na to, więc po prostu odwrócił się i skinąwszy na czającą się w cieniu Lyle, wyszedł, wyłaniając się w zbyt jasnym zgiełku dowództwa.
Jego dzieło powróciło.
Wkrótce wszystko znów będzie dobrze."
***
2046 A.D.: Seven years ago an experimental space vessel disappeared under mysterious circumstances. Now the ship has been found orbiting Neptune. When a salvage team is sent to investigate, they encounter the ultimate horror that lurks behind the Event Horizon. Paramount's major motion picture will be released in August and stars Sam Neill, Laurence Fishburne, Kathleen Quinlan, Richard T. Jones and Joely Richardson.