"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Pieśń bogini Kali Dan Simmons

"Są na świecie miejsca zbyt nikczemne, aby pozwolić im istnieć."

Nareszcie wznowienie świetnej niedocenianej powieści Simmonsa, z PRZEREWELACYJNĄ okładką Maciej Kamuda Art! Najpiękniejsza okładka ze wszystkich światowych wydań, zapowiadająca to, co w środeczku!

Czytałam jakiś czas temu, ale do tej pory pamiętam klimat! Z przyjemnością przypomnę sobie całość, z tak piękną okładką!


Bardzo mi się podobała ta chyba naprawdę straszna historia, opowiadająca o pewnym redaktorze, Robercie Luczaku, pracującym dla amerykańskiego czasopisma Other Voices, który służbowo zostaje wysłany do Kalkuty w celu odnalezienia legendarnych poetyckich dzieł, spisanych przez niejakiego M. Das'a, tajemniczo zaginionego osiem lat temu.
W podróży Robertowi towarzyszą jego żona Amrita, pochodzenia indyjskiego, oraz ich nowo narodzona córeczka Wiktoria.
Po przybyciu do Kalkuty Robert uzyskuje pomoc pana MT Krishna, lokalnego intelektualisty i dowiaduje się, że spotkanie z panem Dasem jest niemożliwe. Ale mężczyzna nie rezygnuje i dociera do innego źródła informacji, z którego dowiaduje się o istnieniu tajnego religijnego stowarzyszenia, czczącego hinduską boginię Khali, kojarzoną ze śmiercią i zniszczeniem.
I tu pojawia się problem, bo aby dołączyć do tej sekty, trzeba do sekretnej świątyni przynieść... zwłoki. A one zostaną ożywione przez boginię!
Robert dowiaduje się z opowieści, że ktoś już to zrobił, a tymi zwłokami było niby ciało poszukiwanego poety Das'a.
Czy ta fantastyczna opowieść okaże się prawdziwa?
Czy Das żyje w martwym ciele?
Czy Robert odnajdzie poetę?
Czy pozna siłę zniszczenia, szaleństwa i okrucieństwa, jakie drzemią w każdej ludzkiej duszy?

Polecam!

MOJA OCENA: 8/10

PRZECZYTAJ FRAGMENT!
(ze starszego wydania, ale chyba różnicy nie będzie, mam nadzieję)

Są na świecie miejsca zbyt nikczemne, aby pozwolić im istnieć. Są miasta zbyt niegodne, by je tolerować. Przed pobytem w Kalkucie wyśmiałbym podobne myśli. Przed poznaniem Kalkuty nie wierzyłem w istnienie absolutnego zła - w każdym razie nie jako siły niezależnej od czynów człowieka. Przed wyjazdem do Kalkuty byłem po prostu naiwny i głupi.

Kiedy Rzymianie podbili miasto Kartaginę, zabili wszystkich mężczyzn, sprzedali w niewolę kobiety i dzieci, zburzyli gmachy i świątynie, nawet rozkruszyli kamienie, a wszystko spalili i posypali solą zgliszcza, by nigdy nic nie wyrosło na tej ziemi. Tego wszystkiego byłoby jeszcze za mało w wypadku Kalkuty. Kalkuta powinna zostać unicestwiona i wymazana z pamięci.

Nim udałem się do Kalkuty, uczestniczyłem w demonstracjach pokojowych przeciw użyciu broni nuklearnej. A teraz marzę o tym, by nad Kalkutą zawisł atomowy grzyb. Oczami wyobraźni widzę budynki topiące się w połyskliwe szkliwo, widzę ulice spływające potokami lawy, a prawdziwe potoki i rzeki wyparowujące do ostatniej kropli, wygotowane do cna. Widzę ludzkie istoty śmiesznie tańczące jak spalane insekty, jak plugawe drapieżne pająki pękające z trzaskiem w piekielnym żarze stanowiącym instrument totalnego unicestwienia miasta.

Tym miastem jest Kalkuta. Rozkoszne marzenie! Są na świecie miejsca zbyt nikczemne, aby pozwolić im istnieć.

***

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Dziś wszystko może się zdarzyć w Kalkucie. Kogo powinienem obarczyć winą...?

Sankha Ghosh

Nie jedź tam, Bobby! Po prostu nie warto - powiedział mi przyjaciel.

Był to czerwiec 1977 roku, a ja przyjechałem do Nowego Jorku z New Hampshire, aby w redakcji miesięcznika Harper's uzgodnić szczegóły mojego wyjazdu do Kalkuty. Po rozmowie w redakcji postanowiłem skorzystać z okazji i odwiedzić przyjaciela, Abe Bronsteina. Nasze skromne pokoje redakcyjne na Manhattanie, w których mieścił się mało znany kwartalnik literacki, wydawały się jeszcze skromniejsze po spędzeniu kilku godzin w przepychu apartamentów redakcji Harper’s w drapaczu przy Madison Avenue.
Abe siedział sam w malutkim, zapchanym pokoiku pracując nad jesiennym numerem Voices. Okna były otwarte, ale powietrze wydawało się zatęchłe i wilgotne, podobnie jak dawno wygasłe cygaro, które Abe cierpliwie żuł.
-    Nie jedź do Kalkuty, Bobby! - powtórzył Abe - Niech jedzie kto inny.
-    Już wszystko postanowione, mój drogi - odparłem. - Wyjeżdżamy w przyszłym tygodniu. - Wahałem się chwilę, a potem dodałem: - Bardzo dobrze płacą i pokrywają wszystkie koszty.
Abe coś mruknął. Przesunął cygaro w drugi kącik ust i marszcząc brwi utkwił wzrok w stosie rękopisów na biurku. Patrząc na tego wiecznie spoconego, rozczochranego człowieka można by pomyśleć, że jest okropnie przepracowanym bukmacherem. Nikt by go nie posądził o to, że redaguje ogólnie poważany kwartalnik literacki, małonakładowy, ale wysoko ceniony. Oczywiście konkurenci, tacy jak Kenyon Review czy Hudson Review, nie bledną ze strachu, gdy ukazuje się kolejny numer Voices. Niemniej nasz kwartalnik wychodzi regularnie i na przykład pięć opowiadań po raz pierwszy opublikowanych przez Voices trafiło następnie do antologii i otrzymało nagrodę O’Henry’ego, a dość sławna Joyce Carol Oates dała nam ostatnio swój utwór do numeru wydanego w dziesiątą rocznicę powstania pisma. W różnych okresach byłem kolejno zastępcą redaktora naczelnego, kierownikiem działu poezji i dość często korektorem. Obecnie, po roku spędzonym w New Hampshire na rozmyślaniu i pisaniu, mając na koncie dopiero co opublikowany tomik poezji, byłem jedynie cenionym współpracownikiem.
-    Dlaczego, do diabła, chcą, żebyś ty tam jechał? - spytał. - Dlaczego Harper’s nie pośle jednej ze swoich reporterskich gwiazd, skoro sprawa jest aż tak dla nich ważna, że pokrywają wszystkie koszta?
Abe dotknął bardzo istotnej sprawy. W roku pańskim 1977, mimo iż Times poświęcił całą szpaltę recenzji mojego tomiku Duchy zimy, mało kto słyszał o Robercie C. Luczaku. Miałem skromną nadzieję, że słyszało o mnie te paręset osób, które się liczą. W Harper’s zainteresowano się mną po tym, jak w ubiegłym roku opublikowałem pewien esej w Voices.
-    Przypominasz sobie mój esej o bengalskiej poezji? - spytałem Bronsteina. -Powiedziałeś nawet wtedy, że zbyt wiele miejsca poświęciłem Rabindranathowi Tagore.
-    Tak - odparł Abe. - Przypominam sobie. Ale jestem zdziwiony, że ci klauni w Harper’s wiedzą, kto to był.
-    Zadzwonił do mnie Chet Morrow. Powiedział, że esej zrobił na nim duże wrażenie. -Nie dodałem, że Morrow rzeczywiście nie słyszał o Tagorem.
-    Chet Morrow? - zdziwił się Abe. - Zdaje się, że on teraz pisuje teksty do seriali telewizyjnych?
-    I czasowo jest konsultantem redaktora naczelnego Harper’s. Namówił ich na materiał o życiu literackim w Kalkucie. Chcą to mieć do październikowego numeru.
-    No a co na to Amrita i malutka Elżbieta Regina...? - Abe w zadumie pokręcił głową.
-    Wiktoria, a nie Elżbieta Regina - poprawiłem, chociaż Abe doskonale wiedział, że Wiktoria.
Kiedy mu po raz pierwszy powiedziałem, jakie wybraliśmy imię dla naszej córki, Abe zauważył złośliwie, że jest zbyt angielskie i pretensjonalne jak dla córki hinduskiej księżniczki i chicagowskiego imigranta z jakiejś Polski. Abe zawsze był nadmiernie wyczulony na takie rzeczy. Choć miał już po pięćdziesiątce, nadal mieszkał z matką w Bronxville. Oddał się bez reszty wydawaniu kwartalnika Voices i nie miał czasu dla nikogo, kto bezpośrednio nie uczestniczył w tym przedsięwzięciu. Którejś zimy w pokojach redakcyjnych przestało działać ogrzewanie. Prawie cały styczeń Abe siedział za biurkiem w grubym płaszczu, nim znalazł czas, by zająć się sprawą. Ostatnio większość kontaktów z ludźmi utrzymywał przez telefon lub listownie, co nie złagodziło obyczaju używania dosadnych określeń i wygłaszania złośliwych komentarzy. Zaczynałem rozumieć, dlaczego nikt nie objął po mnie funkcji zastępcy naczelnego redaktora lub szefa działu poezji.
-    Zapamiętaj na przyszłość, że na imię ma Wiktoria - powtórzyłem.
-    Niech będzie. A co mówi Amrita na to, że ją pozostawiasz samą z dzieckiem? - spytał. -Ile ma ta twoja Wiktoria? Dwa miesiące?
-    Siedem.
-    Złą wybrałeś porę na wycieczkę do Indii - odparł. - Zostawić żonę samą...?
-    Zabieram Amritę. I Wiktorię. Przekonałem Morrowa, że Amrita będzie mi pomocna jako tłumaczka z bengalskiego. - Nie była to całkowita prawda. To właśnie Morrow zaproponował, żebym zabrał Amritę. Najprawdopodobniej to właśnie Amrita skłoniła redakcję Harper’s, żeby mi zaproponowali wyjazd. Wiedzieli, że jest Hinduską. Harper’s, nim się ze mną skontaktował, porozumiał się z trzema autorytetami w dziedzinie literatury bengalskiej. Dwaj z nich to hinduscy pisarze mieszkający w Stanach Zjednoczonych. Ale wszyscy trzej odmówili, natomiast ostatni, któremu to zaproponowano, wspomniał Amritę, mimo iż ją interesowała matematyka, a nie pisarstwo. Morrow skorzystał jednak z jego rady.
-    Amrita mówi po bengalsku, prawda? - spytał mnie przez telefon.
-    Oczywiście - odparłem z wielką pewnością siebie. W rzeczywistości Amrita mówiła w języku hindi, marati, po tamilsku, znała trochę pendżabski i swobodnie posługiwała się niemieckim, rosyjskim i angielskim. Ale bengalski był jej obcy. Pomyślałem sobie, że to nic nie szkodzi, jest blisko.
-    A co na to Amrita, chętnie jedzie? - spytał teraz Abe.
-    Nie może się doczekać. Nie była w Indiach od czasu, gdy jej ojciec przeniósł się z całą rodziną do Anglii. Miała wtedy siedem lat. Cieszy się także, że po drodze zatrzymamy się na parę dni w Londynie, gdzie mieszkają jej rodzice. Będą mogli poznać Wiktorię. - Ukryłem część prawdy: Amrita nie bardzo chciała jechać do Kalkuty z siedmiomiesięcznym dzieckiem. Musiałem ją długo przekonywać, jakie to jest ważne dla mojej kariery. Ostatecznie zgodziła się, w pewnym sensie przekupiona moją obietnicą zatrzymania się w Londynie.
-    No dobrze, jedź sobie do Kalkuty - mruknął Abe, ale ton jego głosu wyrażał głęboką dezaprobatę. 
-    Może mi wreszcie powiesz, dlaczego nie chcesz, żebym tam jechał? - spytałem.
-    Później - odparł. - A teraz opowiedz mi o tej historii z Dasem, o której ciągle mówi Morrow. I ponadto chciałbym wiedzieć, dlaczego chcesz poświęcić połowę wiosennego numeru Voices na utwory Dasa? Nie znoszę przedruków. Wątpię, czy znajdziesz dziesięć linijek jego wierszy, które nie były już sto razy drukowane i przedrukowywane ad nauseum.
-    Owszem, chodzi o poezje Dasa, ale o rzeczy całkowicie nowe.
-    No to mów!
Więc mu powiedziałem.
-    Jadę do Kalkuty, żeby spotkać się z poetą Dasem. Mam go odnaleźć, rozmawiać z nim, przywieźć do publikacji próbki jego nowych utworów.
-    Nie kupuję! - odparł wpatrując się we mnie uważnie. - Bzdura. Das nie żyje. Umarł dobre kilka lat temu. Chyba w 1971 roku.
-    W lipcu 1969 - poprawiłem go nie ukrywając satysfakcji. - Zniknął w lipcu sześćdziesiątego dziewiątego roku wracając z pogrzebu ojca. Z uroczystości spalenia zwłok. Odbyło się to w wiosce we Wschodnim Pakistanie. Obecnie Bangladesz. Wszyscy byli przekonani, że Das został zamordowany.
-    Tak, pamiętam - zgodził się Abe. - Mieszkałem u was przez parę dni w Bostonie, z tobą i Amritą, kiedy Stowarzyszenie Poetów Nowej Anglii zorganizowało uroczysty wieczór poświęcony czytaniu poezji Dasa. I nie tylko Dasa. Ty czytałeś najpierw jakieś utwory Tagorego, a potem fragmenty epickiego poematu Dasa poświęcone tej, jakże ona się nazywa, zakonnicy... Matce Teresie.
-    I dwa moje własne utwory. Z cyklu chicagowskiego - przypomniałem mu. -Dedykowane Dasowi. No tak, ale chyba zbytnio się pośpieszyliśmy z tą stypą. Wygląda na to, że Das żyje, pojawił się w Kalkucie. W każdym razie w Kalkucie pojawiły się jego nowe utwory i korespondencja. Harper’s otrzymał fragmenty od tamtejszej agencji literackiej, z którą współpracuje. I ludzie dobrze znający Dasa twierdzą, że to wyszło spod jego pióra. Ale nikt go nie widział. Harper’s chce, żebym zdobył jego nowe prace. Natomiast hasło przewidzianej publikacji ma brzmieć „W poszukiwaniu Dasa”. Taki handlowy chwycik. I teraz uważaj, Abe! Jak my na tym korzystamy. Otóż Harper’s ma prawo pierwokupu wszystkiego, na co uzyskam prawa, ale to, czego nie weźmie, możemy opublikować w Voices.
-    Odpadki! - stwierdził z pogardą Abe.
Taki był Bronstein. Oto podziękowanie, jakie zawsze otrzymywałem przez wszystkie lata współpracy z nim. Przemilczałem jego odpowiedź. On natomiast długo żuł swoje cygaro, by wreszcie zapytać:
-    Gdzie więc Das był przez te osiem lat? Gdzie się podziewał, do cholery?
Wzruszyłem ramionami i rzuciłem mu na biurko fotokopię, którą dał mi Morrow. Abe wziął ją i trzymając na długość ramienia obejrzał dokładnie kartkę w pionie i poziomie.
-    Poddaję się - oświadczył. - Co to ma być?
-    Fragment poematu napisanego przez Dasa w ciągu minionych dwóch lat.
-    Po jakiemu to jest? Hindi?
-    Nie. Głównie w sanskrycie i po bengalsku. A tu masz przekład angielski. - Podałem mu drugą fotokopię.
W miarę czytania Abe coraz bardziej marszczył brwi.
-    Chryste Panie, po to mam zarezerwować połowę wiosennego wydania? Czy dobrze zrozumiałem, że to jest o jakiejś damulce uprawiającej seks „na pieska” i spijającej krew bezgłowego faceta?
-    Dobrze zrozumiałeś, mój drogi. Mniej więcej o to chodzi. Oczywiście to tylko parę strofek i tłumaczenie jest surowe.
-    Sądziłem, że poezja Dasa jest wyłącznie liryczna i sentymentalna. W pewnym sensie taka jak twórczość Tagorego, o której pisałeś.
-    Masz rację. Ale nie tyle sentymentalna, co optymistyczna. - Tego samego argumentu używałem zawsze broniąc Tagorego. Nie tylko: tego argumentu używałem wyjaśniając korzenie mojej własnej twórczości.
-    Hmm! Optymistyczna! Bardzo mi się podoba na przykład ten optymistyczny fragment: Kama Rati kame / viparita kare rati. Zgodnie z tłumaczeniem znaczy to mniej więcej: Rozjuszeni pożądaniem Kama i Rati pieprzyli się jak psy. Jakie to słodkie, ma smaczek. Taki sobie wczesny Robert Frost, co?
-    Jest to właściwie zaczerpnięte ze starej bengalskiej pieśni. Zauważ, jak Das sobie poradził z rytmem, kadencją. Przechodzi od klasycznej wedyckiej formy do ludowej twórczości bengalskiej i z powrotem. Jest to bardzo skomplikowana forma stylistyczna, nawet gdy uwzględnia się już tłumaczenie. - Zamilkłem, ponieważ zrobiło mi się trochę wstyd. Powtarzałem przecież tylko to, co mi powiedział Morrowj a on jak papuga powtarzał słowa swoich „ekspertów”.
W małym pokoju redakcyjnym było bardzo gorąco Przez otwarte okna wpadał usypiający, jednostajny hałas ulicy i odgłos policyjnej syreny w przedziwny sposób uspokajający.
-    Może i masz rację - powiedziałem po dłuższej chwili. - To zupełnie nie brzmi jak Das. Aż trudno uwierzyć, że to wyszło spod pióra tego samego człowieka, który stworzył epos o Matce Teresie. Jestem nawet skłonny przypuszczać, że Das nie żyje i że to jest jakieś wielkie oszustwo. Sam nie wiem, Abe.
-    Czy ja ci kiedyś opowiadałem o moim pobycie w Kalkucie? - zapytał Abe odchylając się w fotelu na kółkach i podtrzymując głowę splecionymi na karku dłońmi.
-    Nie! - Byłem bardzo zdziwiony. Wiedziałem, że przed opublikowaniem pierwszej powieści wiele podróżował po świecie jako korespondent agencji prasowej, ale nigdy mi o tym nie opowiadał i nigdy nie wspomniał, że był w Indiach. Owszem, kiedy przyjmował do druku mój esej o Tagorem, powiedział, że w czasie wojny przez dziewięć miesięcy towarzyszył lordowi Mountbattenowi w Birmie.
I jego z rzadka opowiadane historyjki z czasów korespondenckich były nawet dość zabawne.
-    Byłeś w Kalkucie w czasie wojny? - spytałem.
-    Nie. Bezpośrednio po. W czterdziestym siódmym podczas zamieszek towarzyszących podziałowi Indii na państwo hinduskie i muzułmańskie. Brytyjczycy się wycofywali pozostawiając hindusom i muzułmanom wolne pole, żeby się mogli wzajemnie wyrzynać. To było jeszcze przed twoimi czasami, prawda?
-    Wiele o tym czytałem. Pojechałeś więc do Kalkuty pisać o zamieszkach?
-    Nie, mój drogi. Akurat wtedy ludzie już mieli dość informacji o zabijaniu i wojnie. Pojechałem do Kalkuty, ponieważ Gandhi, Mohandas, a nie Indira, udawał się do Kalkuty i sfora dziennikarzy za nim. Człowiek Pokoju, Mesjasz w białej przepasce na biodrach, święta postać. No i właśnie wtedy spędziłem aż trzy miesiące w tym mieście. - Zamyślił się przeczesując palcami włosy. Wyglądał na zakłopotanego, jakby mu zabrakło odpowiednich słów. Jeszcze nigdy nie widziałem, aby Abe zastanawiał się choć przez chwilę nad użyciem jakiegoś sformułowania w piśmie, mowie czy krzyku. Wreszcie zapytał: - Bobby, czy dobrze rozumiesz znaczenie słowa miazmat?
-    Zatruta atmosfera. - Byłem nieco zły na ten egzamin. - Wyziewy bagienne czy inne szkodliwe wydzieliny. A jeśli chcesz już wszystko wiedzieć, mój drogi, to ci powiem, że słowo pochodzi z greckiego. Miainein. Splugawić, zanieczyszczać. Wystarczy ci?
-    Aha! - Nawet nie zwrócił uwagi na mój erudycyjny popis. Abe Bronstein spodziewał się, że jego były kierownik działu poezji zna grecki. Obracał cygaro w ustach i jednocześnie oświecał mnie dalej: - No więc, jedynym słowem, które pasuje mi... do określenia Kalkuty... wtedy i dziś... to miazmat. Słowo miazmat zawsze kojarzy mi się z Kalkutą.
-    Dziwisz się? Przecież miasto zbudowano na bagnach. - Byłem poirytowany. Jeszcze nigdy nie słyszałem podobnych bzdur z ust Abego. Byłbym podobnie poirytowany, gdyby mój hydraulik, którego znam od lat, zaczął nagle wygłaszać teorie z dziedziny astrologii. -Poza tym jedziemy tam w okresie monsunu, a to nie jest najlepsza pora roku. Nie sądzę jednak...
-    Nie miałem na myśli warunków atmosferycznych, chociaż muszę przyznać, że na całej kuli ziemskiej nie ma nędzniejszej, gorętszej, wilgotniejszej dziury. W piekle też nie ma. Gorsze miejsce niż Birma w czterdziestym trzecim z Japończykami dokoła. Gorsze niż Singapur w czasie tajfunu. Jezu, gorsze nawet niż Waszyngton w sierpniu. Nie, mój drogi, ja mówię o miazmatach samego miasta. Wiesz co? To jest miazmatyczne miasto, całe, przez cały czas Ohydne, wstrętne, jeden wielki rynsztok. A znam niejedno miasto sławne z rynsztoków. Kalkuta bije wszelkie rekordy. Kalkuta mnie przeraziła.
Skinąłem głową. Żar za oknem i duszne powietrze w pokoju zaczęły mi dokuczać. Poczułem ból głowy.
-    Twierdzę, drogi Abe, że opuściłeś w swych podróżach wiele gorszych miejsc, bardziej miazmatycznych Spróbuj, na przykład, spędzić lato w północnych dzielnicach Filadelfii albo południowych Chicago, gdzie się wychowałem. W porównaniu z nimi Kalkuta wyda ci się anielskim miastem.
-    Powiadasz - mruknął Abe już na mnie nie patrząc. - Mnie nie chodziło o samo miasto, ale o wszystko, co się w nim gnieździło. W każdym razie, szef naszej agencji w Indiach... biedaczysko umarł chyba dwa lata później na marskość wątroby... więc ten narwaniec kazał mi jechać na otwarcie mostu gdzieś u diabła na bengalskich kuliczkach. Nie dochodziła tam wtedy żadna linia kolejowa, nic, był tylko ten most przez rzekę ze dwieście metrów szeroką i na osiem centymetrów głęboką. No, ale ten most postawiono za pierwsze pieniądze przysłane po wojnie ze Stanów, więc trzeba było jego otwarcie odpowiednio odnotować... - Abe zamilkł i wpatrzył się w okno, zza którego dobiegały odgłosy kłótni prowadzonej po hiszpańsku. Abe wydawał się nie słyszeć. - No, więc pojechałem. Ceremonia nudna jak diabli. Ekipy budowlane już odjechały, zarówno inżynierowie, jak i robotnicy, więc mieliśmy podczas uroczystości ów bełkot polityczno-religijny, jaki zawsze towarzyszy wszelkim publicznym ceremoniom w Indiach. Zrobiło się zbyt późno, abym mógł wieczorem wracać do Kalkuty dżipem. Zresztą wcale mi się do Kalkuty nie śpieszyło. Zostałem więc na noc w rządowym domu gościnnym na skraju wioski. Takie domy gościnne są w wielu miejscach, to pozostałość z czasów kolonialnych. Tej nocy było tak gorąco, że nawet pot nie chciał z człowieka spływać. Krople formowały się na skórze i tkwiły tak, jakby zawieszone w powietrzu. Komary doprowadzały mnie do szaleństwa. Wstałem więc i poszedłem na spacer w kierunku mostu. Było po północy. Wypaliłem przy moście papierosa i ruszyłem w powrotną drogę. Nie zobaczyłbym tego, gdyby nie księżyc. - Abe wyjął cygaro z ust i dziwnie się skrzywił. -Chłopaczek miał najwyżej dziesięć lat, wbity na żelazne pręty wystające z betonowego pala na zachodnim krańcu mostu. Widać było, że nie od razu umarł, że po wbiciu go na pręty szamotał się jeszcze próbując się wyswobodzić.
-    Postanowił pomyszkować na moście i nadział się z rozpędu? - spytałem.
-    Też tak myślałem. I lokalna policja również tak twierdziła - odparł Abe. - Ale zacząłem rozmyślać, jak to się mogło chłopakowi przytrafić, i w żaden sposób nie umiałem wyobrazić sobie takiej sytuacji. Musiałby chyba wspiąć się na szczyt wiązania i skoczyć. A i to by mu się pewnie nie udało. Parę tygodni później, tuż przed przerwaniem postu przez Gandhiego i ponownym wybuchem rozruchów w Kalkucie, poszedłem do brytyjskiego konsulatu, żeby wygrzebać kopię opowiadania Kiplinga, które sobie mgliście przypomniałem. „Budowniczowie mostów”. Czytałeś to, prawda?
-    Nie! - odparłem. Nie znosiłem ani poezji, ani prozy Kiplinga.
-    Powinieneś przeczytać - skarcił mnie Abe. - Krótkie opowiadania Kiplinga są zupełnie dobre.
-    Więc co z tymi „Budowniczymi mostów”?
-    Historia mówi o tym, jak to budowę każdego mostu bengalczycy kończą, a właściwie kończyli wyszukaną ceremonią religijną.
-    Bengalczycy przy każdej okazji mają uroczystości religijne - odparłem przewidując puentę opowiadania Kiplinga.
Masz absolutną rację. Każdemu wydarzeniu towarzyszy uroczystość religijna. Jednak ten obyczaj bengalski zwrócił szczególną uwagę Kiplinga. Aby most był trwały, musi być złożona ofiara ludzka.
-    No i dobrze - odparłem sucho, zabrałem swoje fotokopie, wsadziłem je do teczki i wstałem, żeby się pożegnać. - Jeśli sobie przypomnisz jeszcze jakieś opowiadania Kiplinga, to zadzwoń do nas. Amrita będzie bardzo rozbawiona.
Abe też wstał i oparł się dłońmi o biurko. Spojrzał mi prosto w oczy.
-    A ja ci mówię szczerze, że wolałbym, żebyś tam nie jechał, Bobby! Nie pchał się w te...
-    Miazmaty?
Abe skinął głową.
-    Będę się trzymał z daleka od nowo zbudowanych mostów - powiedziałem idąc w kierunku drzwi.
-    A w każdym razie przemyśl jeszcze raz sprawę Amrity i dziecka.
-    Jedziemy wszyscy - odparłem. - Bilety już są kupione Pozostaje tylko pytanie, czy chcesz opublikować nowe utwory Dasa, jeśli będą to jego utwory i jeśli otrzymam do nich prawa. Chcesz czy nie?
Abe potakująco skinął głową. Przeżute cygaro wyrzucił do kosza.
- Przyślę ci kartę pocztową z najwspanialszego hotelu Kalkuty. Z Oberoi. - Otworzyłem drzwi i wyszedłem. Mignęła mi jeszcze postać Abego machającego ręką na pożegnanie. A może z rezygnacją.

Chciałbyś poznać Kalkutę?
Jeśli tak, to przygotuj się dobrze do jej zapomnienia [...]


***
Lata 70. XX wieku. Kalkuta. Miasto, które zdaje się nie kończyć. Tak samo, jak nie kończą się rozległe dzielnice biedoty toczone przez choroby i nieszczęścia ich mieszkańców. Kalkuta przytłacza i onieśmiela, odrzuca i przyciąga jednocześnie.
Robert Luczak, wysłannik amerykańskiego czasopisma literackiego, udaje się tam wraz z żoną i maleńką córeczką. Jego celem jest pozyskanie praw do publikacji najnowszego poematu jednego z największych indyjskich poetów. Szkopuł w tym, że poeta ów – Das – przepadł bez wieści kilka lat wcześniej i powszechnie uważany jest za zmarłego. Luczak wplątuje się w intrygę, którą zaplanowali czciciele potężnej patronki miasta, krwawej i okrutnej Kali… bogini bólu i zniszczenia, czasu i śmierci, bezlitosnej pani kosmicznego ładu. Luczak stanie oko w oko z tajemnicami, których poznanie sprowadzi najprawdziwszy horror na niego i jego rodzinę.
„Pieśń bogini Kali” to nagrodzona World Fantasy Award za rok 1986 debiutancka powieść Dana Simmonsa („Terror”, „Abominacja”, cykl „Hyperion”) w nowym tłumaczeniu Janusza Ochaba, wzbogacona ilustracjami Macieja Kamudy.







AUTOR



Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger