"Wtedy wreszcie zobaczyłem jej twarz.Zmieniła się. Już się nie uśmiechała. Nie było w niej ani krzty ciepła. Przestała być istotą ludzką. Nie potrafię tego lepiej wytłumaczyć."
Bardzo mocne 8.
Jest tu wszystko, co lubię.
Opowieść Teraz i Wcześniej.
Rok 1981.
Dzieciaki.
Las.
Trauma.
Koszmar, który ciągnie się przez całe życie.
Narracja świetna.
Początek powalający.
Polecam.
MOJA OCENA: 8/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
1
Był rok 1981. Siedzieliśmy na ziemi zaszyci w ustronnym zakątku leśnym. Za dwadzieścia minut miało stać się coś, co zaciąży nad naszymi dalszymi losami.
Spencer miał czternaście lat. Był najstarszy z nas, więc wszędzie chodziliśmy za nim. Ja byłem od niego młodszy o osiem miesięcy, a Drew o dwa tygodnie młodszy ode mnie. Latem spędzaliśmy we trójkę każdy dzień. Myślę, że można by nas nazwać najlepszymi przyjaciółmi. W tym wieku istnieje wyraźna różnica pomiędzy tym, co uważa się za przyjaźń, a tym, co powodowane jest brakiem lepszego zajęcia.
Mam na imię Bobby. Nigdy nie zwracano się do mnie per Robert czy Bob.
Jak na Oregon ów letni dzień był duszny. Komary cięły niczym wilkołaki. Siedzieliśmy na ziemi w zakątku leśnym; kilometr odnikąd. W lesie nie było nic szczególnie interesującego poza tym, że akurat tak się złożyło, iż się w nim znaleźliśmy, co nam odpowiadało.
Często chodziliśmy do lasu.
– Moglibyśmy pójść do McKinney’s i spróbować zwędzić „świerszczyka” – powiedział Drew, który nieczęsto coś proponował.
Nuuuda...
– Nie – odparł Spencer, uderzając patykiem w ziemię. – Te rzeczy mnie wkurwiają.
– Niby co?
– Pisemka porno.
– Czemu cię wkurwiają? – spytałem.
– Bo jestem zmęczony tym waleniem.
Dobrze wiedziałem, co ma na myśli, ale nie chciałem tego nazwać po imieniu.
– A ja chciałbym mieć w pokoju stertę „świerszczyków” aż po sam sufit – oznajmił Drew. – Nigdy nie mam dosyć walenia.
– Bo jesteś gnida – powiedział Spencer. Skrzywił się. – Ja po prostu jestem... sam nie wiem, jak to opisać.
Ja wiedziałem. Może dlatego zostałem pisarzem.
– Niezaspokojony – podpowiedziałem.
– No, właśnie. – Wskazał mnie patykiem. Ten drobny gest napełnił mnie dumą. – Otóż to. Niezaspokojony. Chce mi się rzygać od tego ślinienia się z powodu lasek, których nie mogę mieć.
– Przywykniesz.
– Pieprz się.
To było ulubione powiedzonko Spencera, gdy chciał kogoś zlekceważyć.
– Tylko ja obmacywałem laskę.
Heather Winaldę. Znaliśmy tę historię. Chciałem powiedzieć, że ona każdemu pozwala się obmacywać, ale ponieważ mnie nie pozwoliła, trzymałem gębę na kłódkę. Ktoś mi powiedział, że pokazała się Mike’owi McCarty’emu w toalecie dla dziewcząt. Nie uwierzyłem, ale przez wiele miesięcy nosiłem ten obraz pod powiekami.
Nie byłem brzydkim dzieciakiem, ale też nie zaliczałem się do zbyt ładnych. Cechowała mnie przeciętność, niczym się nie wyróżniałem. Byłem niezręczny, skrępowany i buzowały we mnie hormony.
Przez szczelinę w gęstym listowiu przedarł się promień słońca. Pomyślałem, że pewnie jest południe.
– Burger King? – podsunąłem.
Na naszych rzuconych na kupę rowerach przysiadła wiewiórka. Obwąchała oponę. Drew cisnął w nią kamyczkiem i chybił. Zwierzątko nawet tego nie spostrzegło.
– Mnie pasuje.
– Potrzebna jest forsa.
– Jezu, Bobby. Że też ty zawsze potrzebujesz forsy.
– Wszyscy jej potrzebujemy – odparłem. – Tak się składa, że nie mam ani grosza.
– Ja ci fundnę – powiedział Drew, poklepując kieszeń.
– Dzięki.
Drew mógł sobie pozwolić na taką hojność. Dostawał za frajer od rodziców dziesięć dolców tygodniowo.
Kieszeń moich szortów wybrzuszał walkman. Większość dzieciaków nosiła czapki bejsbolowe. Ja nie rozstawałem się z pokaźnymi słuchawkami. Wyjąłem walkmana, włożyłem kasetę i wcisnąłem guziki. David Lee Roth[1] zaczął mi nawijać o dwóch ładnych dziewczynach, a Eddie w tle wokalu pozwalał, by jego gitara mówiła sama za siebie. Wszystkie inne dobiegające zewsząd dźwięki odpłynęły. Zatopiony w muzyce przyglądałem się badającej nasze rowery wiewiórce.
Po kilku sekundach coś ją spłoszyło i wbiegła na najbliższe drzewo. Spojrzałem na wąską ścieżkę wijącą się za naszymi rowerami i dostrzegłem, że coś się tam porusza. Ktoś nadchodził.
Najpierw zobaczyłem chłopca.
Młodszego od nas. O kilka lat. Czarne włosy ostrzyżone przez nieprofesjonalnego fryzjera. Głupkowaty uśmiech na twarzy, dyndające ręce.
Znałem go.
Miał na imię Brian. Mieszkał w czwartym domu za naszym. Mówiono o nim, że jest trochę nierozgarnięty. Nigdy nie zrobił niczego, co mogłoby zadać kłam tym pogłoskom. Mógł mieć około dziesięciu lat.
Idącej za nim dziewczyny nie znałem. Była o głowę wyższa od Briana. A gdy zszedł na bok, ujrzałem ją całą. Szła ku nam. Jej długie rude włosy powiewały. Miała na sobie szorty i bezrękawnik. Jedno i drugie za ciasne. Spojrzała na nas z uśmiechem. Coś się we mnie poruszyło.
Wyłączyłem muzykę.
– O, w mordę – powiedział Drew. W nim także coś się musiało poruszyć.
– Cześć, chłopaki – zaskrzeczał Brian cienkim głosem.
– Cześć! – zawołał Spencer. – Coście za jedni?!
– Dzieciak mieszka koło mnie – mruknąłem. – Dziewczyny nie znam.
Przystanęła jakieś trzy metry od nas. Brian podszedł do mnie jak psiak.
– To jakaś kryjówka czy coś takiego? – zapytała.
– Nic z tych rzeczy – odparłem.
Patrzyłem, jak Spencer mierzy ją wzrokiem, gdy wsparła dłoń na biodrze.
Wskazała głową Briana.
– Spotkałam go, gdy włóczył się samotnie.
– Zawsze jest sam – powiedziałem. – Stale go widuję w naszym kwartale.
Na ułamek sekundy otworzyła szerzej oczy, spoglądając na Briana.
– Pomyślałam, że pomogę mu odnaleźć drogę powrotną.
– Jego dom jest niedaleko – oznajmiłem, wskazując kierunek, z którego przyszli. – Tak samo jak mój.
– Mówiłem ci – powiedział Brian. Spojrzał na mnie. Skórę miał niemal tego samego koloru, co jego sprana kremowobiała koszulka. – Powiedziała, że powinniśmy się przejść.
– Jak masz na imię? – zapytał Spencer.
– Elizabeth. A ty?
– Spencer. A to Bobby i Drew – dodał, wskazując na nas. – Mieszkasz w pobliżu?
Skinęła głową.
– Jestem tu nowa. Tata został przeniesiony. Przyjechaliśmy z Portlandu.
– Chodzisz do tutejszego liceum?
– Zacznę po wakacjach. – Powiodła po nas wzrokiem. – Zdałam do przedostatniej klasy.
My trzej zaczęliśmy pierwszą klasę liceum. Rozejrzała się wkoło.
– Palicie tu trawkę czy co?
Jej pytanie zabrzmiało tak... dorośle. Nie znałem nikogo, kto by palił trawkę.
– Nie – odparł Spencer. – Ot, zwykłe miejsce.
– Co tutaj robicie?
– Nic takiego. – Spencer zrobił krok w jej stronę. Przekrzywił głowę, jakby nasłuchiwał. – A co według ciebie powinniśmy tutaj robić?
– Potrzebujecie mojej rady?
Spencer wzruszył ramionami.
– Jak dotąd najlepszy pomysł miał Drew. Powiedział, że powinniśmy zwędzić kilka „świerszczyków”.
Las był jakby zmartwiały. Brian uśmiechnął się do mnie durnowato.
– Co to jest „świerszczyk”? – wyszeptał.
– Nieważne – odparłem. Zerknąłem na Drew, który gapił się na Elizabeth. Spencer zrobił następny krok w jej kierunku.
– Co robiłaś w Portland, żeby się zabawić? – zapytał.
– To i owo.
Podeszła bliżej. Teraz otaczaliśmy ją kołem. Miała ten rodzaj niebieskich oczu, jakie zdarzają się tylko u rudzielców, barwy spłowiałego dżinsu. Na bezrękawniku widniała wąska plama potu, uwydatniająca zarys jej piersi.
Brian przysunął się do pobliskiego drzewa i zadarł głowę, przyglądając się mu.
– Dokąd go prowadziłaś? – spytałem. – Tak naprawdę.
– Już wam mówiłam. Pomagałam mu odnaleźć drogę do domu.
– Spotkałaś dzieciaka tuż przy jego domu i powiedziałaś, żeby się z tobą przeszedł, a potem zabrałaś go do lasu? Trochę to dziwne, prawda?
Wykrzywiła wargi w uśmiechu.
– Jesteś naprawdę wścibski.
Zwróciłem się do Briana.
– Zabiorę cię do domu. – Ruszyłem ku niemu. – Zanim twoi rodzice zatęsknią za tobą.
To była kompletna bzdura. Nie sądzę, by jego rodzice kiedykolwiek zauważyli, że zniknął na cały dzień.
– Może on nie chce wracać do domu – odezwała się Elizabeth.
Brian obrócił się ku mnie i skinął głową.
– Myślę, że chcę pójść do domu. – Jeszcze raz skinął głową. – Naprawdę.
Wepchnąłem walkmana z powrotem do kieszeni, zsunąłem słuchawki na szyję i chwyciłem chłopaka za rękę. Była miękka i oślizgła. Sprawiał wrażenie znacznie młodszego niż o cztery lata.
– Idziemy, Brian.
Gdy podeszliśmy do Elizabeth, po raz pierwszy poczułem jej zapach. W powietrzu unosiła się cudowna, egzotyczna woń, jakiej nigdy nie doświadczyło się na tej niewielkiej polance, gdzie bywali wyłącznie chłopcy. Dziewczyna była uperfumowana, ale to nie zapach pachnidła poczułem. Ona pachniała podnieceniem. Podnieceniem i oczekiwaniem. Miałem ochotę przytknąć nos do gładkiej szyi Elizabeth i oddychać nią, jakbym w ten sposób mógł przejąć jej ekscytację.
Z uśmiechem przesunęła się w bok. Czyżby usiłowała zastąpić mi drogę?
– W porządku – powiedział Spencer. – Pozwól im odejść. Na pewno znajdziesz sobie jakąś inną rozrywkę.
Wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
– Taaak... Na przykład jaką?
Nieomal słyszałem sapanie Drew.
Spencer splunął na ziemię.
– Coś lepszego niż przeglądanie „świerszczyków”.
Nigdy przedtem nie słyszałem, by Spencer zwracał się w ten sposób do dziewczyny. Nie byłem podniecony, ale przynajmniej z całą pewnością mi się nie nudziło.
– Nie – odparła. – Wy, chłopaki, jesteście za duzi.
Spencer roześmiał się, ale bez wesołości. Nerwowo.
– Za duzi? Do czego?
– Do tego, co mam na myśli. – Głową wskazała Briana. Dziesięciolatek się rozpromienił. – Oto do czego jest mi potrzebny.
Spencer przeniósł wzrok z Elizabeth na mnie. Ja spojrzałem na niego.
Czyżby mówiła o pieprzeniu się z dzieciakiem?
To było niemożliwe.
A potem spytała:
– Widziałeś już kiedyś gołą dziewczynę, Brianie?
– Moją mamę – odparł bez chwili wahania.
– A młodszą dziewczynę? Taką jak ja.
– Nie. – Lekko ścisnął moją dłoń. – Nie.
Podeszła jeszcze bliżej i przystanęła jakiś metr od nas. Następnie zdjęła bezrękawnik. Ot, tak. Jakby była sama we własnej sypialni.
– Rany Julek – usłyszałem głos Drew.
Nie patrzyłem na twarz Spencera, bo nie mogłem oderwać wzroku od niej.
– Możesz ich dotknąć – powiedziała. – Jeśli chcesz.
Poczułem drżenie dłoni i powoli je uniosłem w kierunku Elizabeth niczym Frankenstein.
– Nie, nie ty. – Wskazała głową Briana. – On.
Chłopiec spojrzał na mnie. Był zmieszany, ale nie przestraszony.
Nie odezwałem się, ale mój wzrok powiedział mu wszystko, co powinien wiedzieć. O rany, dzieciaku. Zdajesz sobie sprawę z tego, co się dzieje? Jesteś wybrańcem. Teraz możesz tego nie doceniać. Ale za kilka lat zdasz sobie sprawę ze znaczenia tego, co się tu dzieje. Będziesz królem.
Brian skinął głową. Nie w kierunku Elizabeth, lecz moim. W owej chwili wiedziałem, że dzieciak nie jest zapóźniony w rozwoju czy choćby durnowaty. Był po prostu dzieciakiem i właśnie miał uczynić wielki krok w kierunku męskości.
Brian przystąpił bliżej i wysunął prawą rękę. Jego cienkie palce musnęły napęczniałe piersi przyszłej dziesiątoklasistki. Elizabeth spojrzała na niego z uśmiechem.
– Dobrze – powiedziała.
Zaczął cofać dłoń, ale dziewczyna ją uchwyciła.
– Tutaj – powiedziała, ciągnąc go ku sobie. Wypuściwszy jego rękę, poczułem zazdrość. Poprowadziła go na polankę obok naszych leżących na ziemi rowerów.
– Możesz patrzeć, jeśli chcesz – powiedziała, mijając Spencera.
To wszystko nie miało sensu. Ale miałem wtedy czternaście lat i wcale go nie poszukiwałem.
Wysokie klony i dęby zdawały się zamykać wokół nas. Dziewczyna kazała Brianowi położyć się na ziemi obok sterty dużych kamieni, których od czasu do czasu używaliśmy do ogrodzenia ogniska, gdy tu nocowaliśmy. Brian posłuchał. Stanęła nad nim i powoli opuściła się na jego krocze, przytykając szorty do jego dżinsów. Ponieważ do tej pory zdjęła tylko bezrękawnik, zastanawiałem się, co się stanie dalej. Było jasne, że Brian nic nie zrobi. Patrzył na Elizabeth szeroko otwartymi oczami i miał zaciśnięte wargi. Zgadywałem, że zapomniał oddychać.
Zerknąłem na Drew. Nie odrywał wzroku od Elizabeth, jakby się wpatrywał w zawodnika mającego wykonać rozstrzygający rzut podczas decydującej rozgrywki w mistrzostwach drużyn baseballowych.
Rzuciłem okiem na Spencera. Wyglądał na wkurzonego.
– Co robisz, do cholery? – zapytał. Z zakłopotaniem potarł obojczyk.
Elizabeth odchyliła głowę do tyłu, pieszcząc palcami swoje piersi. Miała zamknięte oczy, a twarz zwróconą ku koronom drzew.
– Zaspokajam swoje żądze – odparła.
Zapamiętam to na zawsze. „Zaspokajam swoje żądze”.
Uniosła powieki i spojrzała w dół na Briana.
– Zamknij oczy, kochanie – poleciła.
Brian zamknął oczy.
Uśmiechał się.
– Dlaczego on? – zapytał Spencer. – Dlaczego nie ja?
– Już powiedziałam. Po prostu jesteś za duży, dziecino.
– Za duży? Byłbym delikatny. – Głos Spencera stał się napastliwy.
W jego tonie pobrzmiewało niezaspokojenie.
Nie zdejmując szortów, Elizabeth kołysała się na Brianie w tył i w przód.
Chłopak leżał nieruchomo jak mumia.
– Och dziecino... – powiedziała, zwracając się do Spencera. – Może potem zrobię to z tobą...
Jego wargi wykrzywił grymas.
– A może najpierw ze mną?
Zataczała biodrami drobne kółka.
– Już powiedziałam, że lubię małych.
Brian wciąż miał zamknięte oczy.
Poczułem, że moje ciało dygocze z podniecenia.
– Dlaczego? – wyszeptałem. – Dlaczego ten dzieciak?
W pierwszej chwili zbyła mnie milczeniem. Nadal przyciskała miednicę do krocza wyblakłych, obcisłych dżinsów Briana. Z miejsca, w którym stałem, widać ją było od tyłu. Zarys nagiej talii. Silne, białe ramiona. Czerwone włosy rozlewały się po jej plecach niczym woda.
Dzieliło ją ode mnie niecałe pięć metrów, ale znajdowała się jakby w innym świecie. Znieruchomiała i obróciła głowę w stronę Spencera, który stał jakiś metr na prawo ode mnie. Wtedy wreszcie zobaczyłem jej twarz.
Zmieniła się. Już się nie uśmiechała. Nie było w niej ani krzty ciepła. Przestała być istotą ludzką. Nie potrafię tego lepiej wytłumaczyć.
– Bo mali nie potrafią się bronić – odparła.
Po czym podniosła kamień wielkości piłki do softballu, przez niecałą sekundę zatrzymała go nad swoją głową, a potem trzasnęła nim w czaszkę Briana (...)
***
Mroczna i nieprzewidywalna intryga dla wielbicieli mocnych thrillerów w stylu Thomasa Harrisa, Deana Koontza i wczesnych powieści Stephena Kinga
Rok 1981. Trzej czternastoletni chłopcy są świadkami przerażającego morderstwa w lesie, niedaleko swoich domów. Wrobieni we współudział w zbrodni przysięgają, że nikomu nie powiedzą o tym, co się stało.
Po trzydziestu latach Tommy Devereaux, autor bestsellerów traktujący pisanie jako formę terapii, w końcu jest gotów, pod płaszczykiem fikcji literackiej, opisać tamto morderstwo. Sytuacja komplikuje się, gdy pewna kobieta prosi go o autograf i zostawia liścik o treści: Nawet nie zmieniłeś mego imienia. Najgorsze koszmary dręczące Tommy'ego stają się rzeczywistością. Postać z przeszłości powraca, grożąc wyjawieniem mrocznej tajemnicy.