"To właśnie ta nieuchwytna właściwość sprawia, że myśl o bieli, kiedy pozbawić ją łagodniejszych skojarzeń i połączyć z przedmiotem przerażającym samym w sobie, potęguje grozą do ostatnich granic. Weźmy na przykład białego niedźwiedzia z bieguna północnego albo białego rekina z tropików: cóż innego jeśli nie ich gładka, śnieżna białość czyni z nich nadprzyrodzone monstra? Ta upiorna biel nadaje niemej potworności ich wyglądu łagodność tak ohydną, bardziej nawet odrażającą niż straszną, że najgroźniejszy nawet tygrys w swym herbowym płaszczu nie obudzi trwogi tak wielkiej jak spowity bielą niedźwiedź lub rekin.HERMAN MELVILLE Moby Dick (1851)"
Historia zaczyna się zimą 1847 roku. Od ponad roku HMS Terror i HMS Erebus są uwięzione w lodzie, 28 mil na północny-zachód od King William Island. Jest znacznie zimniej niż normalnie, jedzenie jest coraz mniej, a zwierząt, na które można polować - brak.
Oprócz naturalnych niebezpieczeństw, załogi są ścigane i atakowane przez...
Nie napiszę nic więcej ponad to - MUST READ!!!!!
Jest klimat grozy, napięcia, tajemnicy - czysty horror zmrozi każdego czytelnika!
MOJA OCENA: 9/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
1
CROZIER
70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°231 długości geograficznej zachodniej. Październik 1847.
Komandor Crozier wychodzi na pokład i widzi, że jego statek stał się obiektem ataku duchów niebieskich. Rozedrgane fałdy światła nad jego głową i Terrorem rzucają się raptownie do przodu, a potem szybko wycofują, niczym kolorowe ramiona agresywnej, lecz wyjątkowo niezdecydowanej zjawy. Ektoplazmatyczne upiorne palce wyciągają się w stronę okrętu, otwierają, gotowe go pochwycić, a potem odsuwają się.
Temperatura wynosi minus pięćdziesiąt stopni Fahrenheita i szybko spada. Z powodu mgły, która nadciągnęła wcześniej, podczas krótkiej godziny szarówki, będącej dla nich teraz jedyną namiastką dnia, musieli usunąć i złożyć w luku trzy stengi, bramstengi, górny takielunek i najwyższe drzewca - spadające z nich sople mogły kogoś zranić, a poza tym ciężar oblepiającego je lodu groził przewróceniem statku na bok. Teraz nagie maszty wyglądają niczym odarte z gałęzi i wierzchołków drzewa, w których odbija się zorza tańcząca nad niewyraźną kreską horyzontu. Crozier obserwuje w milczeniu, jak poszarpane pola lodowe wokół statku okrywają się błękitem, który przechodzi w fiolet, potem zaś jaśnieją soczystą zielenią, niczym wzgórza, które pamięta z dzieciństwa w północnej Irlandii. Przez moment wydaje się, że odległa niemal o milę, olbrzymia pływająca góra lodowa, skrywająca Erebus, siostrzany statek Terroru, rozpala się wewnętrznym blaskiem, barwnym światłem, które wypływa z jej zimnego serca.
Crozier poprawia kołnierz i odchyla do tyłu głowę, kierowany czterdziestoletnim bez mała odruchem, który każe mu przy każdej okazji sprawdzać stan masztów i takielunku. Zauważa, że gwiazdy nad jego głową płoną zimnym, stabilnym światłem, lecz inne, położone tuż nad horyzontem, nie tylko migocą, lecz poruszają się gwałtownymi skokami, raz na lewo lub prawo, to znów w górę i w dół. Crozier widział już kiedyś coś podobnego - na dalekim południu, kiedy pływał z Rossem, ale i na tych wodach, podczas wcześniejszych ekspedycji. Pewien naukowiec towarzyszący im podczas owej wyprawy na południe, człowiek, który spędził niemal całą antarktyczną zimę na polerowaniu szkieł swej lunety, powiedział Crozierowi, że te perturbacje gwiazd są prawdopodobnie wynikiem gwałtownego załamania fal w zimnym powietrzu zalegającym nad pokrytymi lodem morzami i niewidocznymi masami zamarzniętego lądu - innymi słowy nad nowymi kontynentami, których nigdy nie widziało ludzkie oko. A przynajmniej oko białego człowieka, poprawia się w myślach Crozier.
Zaledwie przed pięcioma laty Crozier i jego przyjaciel, a później również dowódca, James Ross, odkryli taki właśnie kontynent - Antarktydę. Nazwali morze, zatoki i ląd nazwiskiem Rossa. Nazwali góry nazwiskami ich sponsorów i przyjaciół. Nadali dwóm wulkanom widocznym na horyzoncie nazwy, które nosiły ich statki - te same dwa statki - Terror i Erebus. Crozier był zaskoczony, że nie nazwali jakiejś ważnej góry czy wyspy imieniem okrętowego kota.
Nie nazwali niczego jego nazwiskiem. Tej ciemnej październikowej nocy 1847 roku nie ma żadnego arktycznego lub antarktycznego kontynentu, żadnej wyspy ani zatoki, żadnego łańcucha górskiego, wulkanu i szelfu czy chociażby bloku lodowego, które nosiłyby nazwisko Francisa Rawdona Moiry Croziera.
Crozier ma to gdzieś. W chwili gdy formułuje tę myśl, uświadamia sobie, że jest trochę pijany. Cóż, rozmyśla, odruchowo łapiąc równowagę na oblodzonym pokładzie, przechylonym dwanaście stopni na sterburtę i osiem stopni na dziób, przez ostatnie trzy lata rzadko kiedy bywałem trzeźwy. Właściwie nie trzeźwiałem od rozstania z Sophią. Ale po pijaku i tak jestem lepszym żeglarzem i komandorem niż ten biedny, pechowy gnojek, Franklin na trzeźwo, nie mówiąc już o tym jego rumianym, sepleniącym pupilku, Fiztjamesie.
Crozier kręci głową i rusza w dół oblodzonego pokładu, na dziób, w stronę jedynego człowieka na wachcie, którego sylwetkę widać w migotliwym blasku zorzy.
To Cornelius Hickey, niski mężczyzna o szczurzej twarzy, mat uszczelniacz. Wszyscy marynarze pełniący wachtę w ciemnościach arktycznej nocy wyglądają tak samo, wszyscy bowiem noszą takie same regulaminowe okrycie chroniące ich przed zimnem: warstwy flaneli i wełny przykryte ciężkim nieprzemakalnym płaszczem, niezgrabne jednopalczaste rękawice wystające z obszernych rękawów, uszanki - grube czapki z nausznikami naciągnięte mocno na głowy i obwiązane zazwyczaj szalem, spod którego wystaje tylko czubek odmrożonego nosa. Jednak każdy z marynarzy nosi ów regulaminowy strój na własny, charakterystyczny sposób - dokłada szal, który przywiózł ze sobą z domu, wciska na głowę drugą, dodatkową czapkę, wkłada pod jednopalczaste rękawice Królewskiej Marynarki Wojennej kolorowe rękawiczki, które zrobiła dlań na drutach matka lub narzeczona. Dzięki tym dodatkowym elementom Crozier nauczył się już z daleka rozpoznawać każdego spośród pięćdziesięciu dziewięciu pozostałych przy życiu członków załogi jego statku.
Hickey wpatruje się uparcie w ciemność rozciągającą się za okrytym soplami dziobem, którego koniec tkwi zanurzony w fałdzie morskiego lodu, gdyż rufa Terroru została jakiś czas temu wypchnięta w górę przez ciśnienie lodu, a dziób w związku z tym przesunął się w dół. Hickey jest tak pogrążony w myślach albo tak zmarznięty, że dostrzega swojego komandora dopiero wtedy, gdy ten staje obok niego, przy relingu, który zamienił się w ołtarz lodu i śniegu. Strzelba marynarza stoi oparta o ten ołtarz. Nikt na tym mrozie nie chce dotykać metalu, nawet przez grubą warstwę rękawic.
Hickey podrywa się, zaskoczony, gdy Crozier pochyla się ku niemu. Komandor Terroru nie widzi twarzy dwudziestosześcioletniego marynarza, ale za grubym kręgiem szala pojawia się jego oddech, obłok pary, który natychmiast zamienia się w garść drobnych kryształków lodu.
Podczas arktycznej zimy marynarze zazwyczaj nie salutują swym przełożonym, nie skłaniają nawet głowy w tradycyjnym pozdrowieniu, lecz Hickey prostuje się odruchowo i pochyla głowę przed komandorem. Ze względu na dokuczliwe zimno wachty zostały skrócone z czterech do dwóch godzin - dobry Boże, myśli Crozier, mamy tu dość ludzi, by sobie na to pozwolić, nawet przy podwojonej liczbie posterunków - sądząc jednak po spowolnionych ruchach Hickeya, młodzieniec i tak jest już przemarznięty do szpiku kości. Choć Crozier powtarzał im setki razy, że podczas wachty muszą się ruszać - chodzić, biegać w miejscu, podskakiwać, obserwując jednocześnie pola lodowe - marynarze i tak zazwyczaj stoją w bezruchu, jakby żeglowali po gorących południowych morzach, odziani w lekką bawełnę i narażeni jedynie na zwodniczy śpiew syren.
- Komandorze.
- Panie Hickey. Coś się dzieje?
- Nic poza tymi strzałami... poza tym jednym strzałem... prawie dwie godziny temu. Przed momentem słyszałem, to jest, wydaje mi się, że słyszałem... może krzyk... coś dziwnego, komandorze... zza tej góry lodowej. Zameldowałem o tym porucznikowi Irvingowi, ale on powiedział, że to pewnie tylko lód.
Crozier otrzymał przed dwiema godzinami meldunek o huku wystrzału z kierunku Erebusa i wyszedł wówczas na pokład, dźwięk ów jednak nie powtórzył się więcej, a on nie wysłał nikogo na lód. Wyprawa na zamarznięte morze w ciemnościach - gdy w labiryncie lodowych grzbietów i zastrug czaiło się to... coś... - była równoznaczna z wyrokiem śmierci. Okręty przekazywały sobie wiadomości tylko w okolicy południa, gdy mrok zamieniał się na chwilę w szarówkę. Crozier wie, że za kilka dni zostaną pozbawieni także i tego, a nad statkami zapadnie arktyczna noc. Sto dni nocy (...)
***
„Terror” odtwarza przebieg tragicznej w skutkach wyprawy badawczej z maja 1845 roku. Dwa statki – HMS Erebus i HMS Terror – pod dowództwem doświadczonego żeglarza, sir Johna Franklina, wyruszyły ku północnym wybrzeżom Kanady, celem poszukiwania Przejścia Północno-Zachodniego. To ciąg przesmyków pomiędzy wyspami Archipelagu Arktycznego, gdzie od kilkuset już lat, kosztem wielu istnień ludzkich, szukano możliwości opłynięcia Ameryki Północnej, chcąc zaoszczędzić na odległości przemierzanej drogą morską pomiędzy wybrzeżami Atlantyku i Pacyfiku.
Na statkach zgromadzono spore zapasy żywności, które w teorii miały wystarczyć na około pięć lat. Wyposażono je w silniki, konieczne do przebijania się przez lód, i zapas węgla. Wtedy, w maju 1845 roku, ostatni raz widziano je w Anglii… Nawet dziś nie wiadomo dokładnie, jakie były losy poszczególnych uczestników owej podróży. Jednak Dan Simmons wykorzystał dostępne informacje, relacje z kilku późniejszych wypraw poszukiwawczych, skrawki wiedzy od tubylczych plemion, domysły i fantastyczne plotki… i stworzył kunsztowną opowieść o ostatnim rejsie dwóch statków, HMS Erebusa i HMS Terroru, które utknęły w lodzie, co stało się początkiem końca tej ekspedycji.
„Terror” to pasjonująca powieść z elementami grozy, horroru i mitologii Inuitów, a jednak dająca się odczytać niczym szczegółowy dziennik pokładowy. Następujące po sobie tragiczne w skutkach wydarzenia poznajemy okiem nie tylko oficerów, szczególnie kapitana Croziera, ale również szarych członków załogi.
Dan Simmons, zdobywca wielu nagród, między innymi Hugo Awards oraz w 1990 roku nagrody Locusa za powieść „Hyperion”, z literackim wyczuciem oraz niezwykłą pieczołowitością odtwarza przebieg jednej z najbardziej zagadkowych wypraw badawczych w całej znanej nam historii badań polarnych.
Wydanie w twardej oprawie, które Czytelnik ma przed sobą, zostało wzbogacone o posłowie dr. hab. Grzegorza Rachlewicza z UAM oraz bogatą ikonografię ilustrującą czasy podbojów polarnych XIX wieku.
Ridley Scott, David Kajganich i Soo Hugh stworzyli serial oparty na książce Simmonsa. Polska premiera 5 kwietnia 2018 na kanale AMC Polska.
EKRANIZACJA
/KLIKNIJ ZDJĘCIE/
TRAILER