Drugi tom magicznych opowieści, gdzie nasi znajomi już bohaterowie snują dalszy ciąg baśni i legend...
Przyjaźń między dziewczyną i księciem wzmacnia się, gdy zaczyna opowiadać mu historie o tatuażu na drugim oku. Podczas gdy w pierwszym tomie dzieci miały ogród prawie całkowicie do siebie, teraz małżeństwo siostry księcia Dinazade bezcześci ich sanktuarium. Historie stają się mroczne, obracając się wokół dwóch miast: jednego, w którym monety składają się z kości dzieci, pracujących w mennicy - i drugiego, egzotycznego miasta, w którym mieszka wiele fantastycznych stworzeń, takich jak firebird, mechaniczna kobieta i syreny.
Siedem, siódmy syn w rodzinie rolników, zostaje poświęcony rytuałom. Zamiast jednak zostać zabranym przez gwiazdy, zostaje schwytany i zmuszony do pracy przy mennicy, wyciskając monety z kości. Ucieka i dołącza do trupy artystów, podróżujących po okolicy.
Książę, który opowiada historię o mieście oblężonym przez armię dżinów i jedynym djinni, który przeciwstawia się królestwu, by powstrzymać wojnę.
MOJA OCENA: 7/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
W ogrodzie
Ścieżki ogrodu były mokre od spadłych jabłek i czerwone od ich spękanych skórek. Trawa barwy wyblakłej zieleni falowała w podmuchach wiatru obszarpańca; szkarłat wybuchał na stojących w długich rzędach rozkołysanych drzewach, aż wszystkie upodobniły się do bukietów krwawych kwiatów o wysokich czarnych łodygach.
Tę porę roku dziewczynka lubiła najbardziej – jedzenie znajdowała bez trudu, w powietrzu dniami i nocami rozbrzmiewał łopot i szum skrzydeł, gdy wrony zataczały kręgi przed odlotem na południe, a gęsi szykowały się do jeszcze dalszej podróży ku ciepłemu brzuchowi świata. Jesienią podołek jej sukienki zawsze pęczniał od granatów i jaj gwarków, a choć powietrze stało się zimniejsze, kolor liści nie kłamał i ogrzewał ją niczym ogień pod przysadzistym żelaznym garnkiem.
Z płonących gałęzi cynamonowca zaglądała przez wysokie okna do kobiecych komnat w pałacu. Dłonie miała oprószone drobinami aromatycznej kory i gdy zlizywała z palców resztki porannego złotego żółtka, czuła smak przyprawy. Schowana za kiściami liści, patrzyła przez łukowe okno na siedzącą wewnątrz kobietę, z plecami prostymi niczym stylisko siekiery, nadzwyczaj nieruchomą, choć wokół niej pomykały liczne dłonie, a głosy szemrały i trajkotały w jej ślicznych uszach. Służki podnosiły jej długie czarne włosy i powoli, z bezgraniczną cierpliwością nizały maleńkie białe perły na atramentowe pasma, jedną po drugiej, jakby była naszyjnikiem w pracowni złotnika.
Dinarzad wychodziła za mąż.
Co roku kilka córek sułtana brało ślub i dziewczynka poświęcała im mniej uwagi niż rodzinie gołębi, które co wiosnę wracały na tę samą gałąź – ale o tych zaślubinach nie mogła nie wiedzieć. Ogrodnik i jego pomocnicy nie mówili o niczym innym, zajęci pielęgnowaniem kwiatów długo po porze kwitnienia, naginaniem gałęzi drzew w baldachimy, układaniem owoców w stosy wielkie jak wielobarwne zaspy i wysyłaniem ich, wóz za wozem, do kuchni, skąd wracały na dziedziniec w postaci ciast i placków, konfitur i ciastek – Dinarzad bowiem zapragnęła wziąć ślub w ogrodzie.
Zaślubiny bez dachu nad głową były rzeczą niesłychaną, ale się uparła, nawet płakała, i w końcu zadecydowano, że dach drzew w swej naturze nie odbiega od dachu z drewna, i gałęzie młodych kasztanowców przed wielkim dziedzińcem miały zostać związane, splecione i naciągnięte, by nadać kępie kształt małej, wąskiej kaplicy. Z drabin, nakłaniając i przycinając drzewa do stanu świętości, ogrodnicy szeptali do dziewczynki, że powinna zachować wyjątkową ostrożność, by nikt jej nie zobaczył, bo pałac wyciekał z murów dla kaprysu rozpieszczonej amiry.
Siedząc na pulchnych niebieskich poduszkach, Dinarzad patrzyła w lustro uparcie, wzrokiem pustym jak płótno, gdy służki obwieszały ją perłami na ucztę zaręczynową – a dziewczynka patrzyła na księżniczkę. Nieruchoma niczym sowa, przyglądała się kobietom z rękami pełnymi białych pereł, przyglądała się Dinarzad przyozdobionej jak wysokie lustro, aż służki poprowadziły po kamiennych schodach swoją podopieczną, której włosy wyglądały niczym skrawek nieba usiany gwiazdami. Mimo woli dziewczynka dotknęła własnych włosów, nie mniej czarnych niż włosy amiry, ale splątanych i przybranych łupinkami orzechów laskowych.
Drzewo pod nią nagle się zatrzęsło, co przerwało jej rozmyślania o nieporuszonej twarzy Dinarzad. Spojrzała na zasłaną jabłkami ścieżkę i zobaczyła, że patrzy na nią chłopiec. Uśmiechał się do niej nieśmiało, ale ze zmęczeniem przyczajonym w kącikach ust, które przez to przywodziły na myśl brązowiejącą cząstkę pomarańczy. Dziewczynka zwinnie przez to przywodziły na myśl brązowiejącą cząstkę pomarańczy. Dziewczynka zwinnie zsunęła się z pnia i obdarzyła go uśmiechem małym jak dziecięcy sekret. Chłopiec, wystrojony na ucztę, wyraźnie czuł się nieswojo w sztywnym złotogłowiu i zielonych jedwabiach, zakłopotany zwłaszcza cienką opaską porfiru na ręce. Bransoletka oznajmiała wszystkim, którzy dbają o takie znaki, że nosi ją dziedzic sułtanatu.
Dziewczynka o to nie dbała, choć musiała przyznać, że kamień ma ładny odcień fioletu.
– Jak się wydostałeś? – zapytała cicho. – Z pewnością wszyscy będą chcieli cię uścisnąć i powiedzieć, jaki piękny mężczyzna pewnego dnia obejmie rządy.
Chłopiec parsknął jak dorastający byczek.
– W czasie zaślubin dziewczyna na podium jest jedyną osobą, którą wszyscy chcą obściskiwać. Tak samo jest na każdej wieczerzy do ślubu.
– Kto ją poślubi? – Dziewczynka nie chciała okazywać zainteresowania. Mówiła sobie, że to jej nie interesuje.
– Skąd mam wiedzieć? – Chłopiec kopnął noskiem pantofla zgniłe jabłko. – Jakiś książę albo żołnierz, albo książę, który był żołnierzem, albo żołnierz, który został księciem. Nawet nie pamiętam ich imion. Wszyscy przychodzą ze skrzyniami opali, z koszami szkolonych ptaków śpiewających, związanych wstążkami w jej ulubionym kolorze, i z mechanicznymi złotymi kogutkami, które pieją, gdy nakręci się je za ogony – to mi się nawet podoba. Ktoś wybrał jednego z nich, być może ona sama. Wiem, że nie będzie jego pierwszą żoną; już ma dwie, ale bez dzieci. Musiał przywieźć w beczkach coś bardzo ładnego, nie mam pojęcia co, wiem tylko, że to nie ten z kogutkami. – Chłopiec ściągnął brwi i szarpnął kołnierzyk. – Musiałem wystroić się jak lalka po to tylko, by patrzeć, jak Dinarzad spożywa wieczerzę – burknął. – Na domiar złego ten strój nie ma kieszeni, nie będę mógł nic ci przynieść.
– To nigdy nie było konieczne, przecież wiesz – powiedziała dziewczynka. – Mam dość, zawsze miałam dość, jeśli nawet moje dość i twoje dość tak się różnią, jak słoń i minaret.
Spojrzała ku ziemi i z powrotem na chłopca. Delikatnie ujęła go za rękę i poprowadziła z dala od otwartych ścieżek w głąb ogrodu, za marmurowe ławy i fontanny, za sady ogołocone z owoców i za winnice, z których zebrano i wyciśnięto ostatnie grono, do skupiska kamieni tak gęsto omszałych, że wyglądały jak truchła martwych od dawna tygrysów albo lampartów, wciąż porośniętych futrem, choć z nich samych już nic nie zostało. Dzieci odetchnęły w długich cieniach głazów. Dziewczynka chuchała w dłonie, żeby ogrzać bezkrwiste palce, a rosa i stary deszcz moczyły rąbki szat chłopca. Nie zwracał na to uwagi – skubał strojną kamizelkę i z zaciekawieniem patrzył na swoją towarzyszkę.
– Wiesz – zaczął nieśmiało – chyba mógłbym przynieść ci suknię.
Dziewczynka parsknęła śmiechem.
– Mam tuziny sióstr z setkami sukien – dodał. – Nie zauważą, gdy jedna zaginie. Będzie cieplejsza i delikatniejsza niż te stare łachmany.
Dziewczynka spojrzała na wystrzępioną płachtę, która udawała jej spódnicę, i pokręciła głową.
– Co zrobiłabym z taką strojną suknią? Równie dobrze możesz wpleść perły w moje włosy. Nie, jeśli zmarznę, mam koce liści i moje ptaki. Nie jestem jedną z nich, głupio byłoby stroić wielbłąda w koronki, dzwonki i klejnoty. Zrobiłbyś to tylko, żeby śmiać się z biednego stworzenia.
Milczeli przez chwilę i chłopiec się zawstydził. Widział wprawdzie gęsią skórkę na jej ramionach i siny kolor zmarzniętych palców stóp, lecz wiedział o dumie młodych dziewcząt wystarczająco dużo, żeby nie kłócić się o sukienkę. Niebo ciemniało ku wieczorowi, szare i żółte nad feerią barw ogrodu, światło powoli uciekało z chmur.
– Czy... czy jest więcej? – zapytał w końcu, bawiąc się bransoletką.
– O tak. – Dziewczynka się roześmiała. – Zawsze jest więcej. Oparła głowę o wilgotny mech i zamknęła oczy, ukazując barwiące je plamy, pełne i ciemne jak zawsze. Zaczęła mówić półszeptem jak tchnienie szklanego fletu.
– Opowiem ci historię ze zmarszczki prawego oka.
Dawno temu był długi, samotny brzeg, szary, jak tylko może marzyć szarość, i ów samotny brzeg okalał samotne jezioro, którego wody były tak czarne, że ich czerń nie mogłaby wzbudzić większego strachu u bieli. A na tym jeziorze daleko od brzegu leżała mroczna, lesista wyspa. Był tam rozklekotany pomost, który wychodził na płyciznę, i prom, nie lepszy od jesionowej tratwy, pchany długą tyczką po srebrnej wodzie przez wysokiego mężczyznę w szorstkim brązowym płaszczu – a raczej mężczyznę, który mógłby być wysoki, gdyby nie garb skryty pod płaszczem. Do tego promu, do tego pomostu, do tego jeziora, do tej wyspy i do tego drugiego, samotnego brzegu przybył zatroskany młodzieniec, który miał tylko jedną rękę, chudą i ziemistą, i który był siódmym synem siódmego syna, więc naturalnie miał na imię Siódemka...
***
Catherynne M. Valente zachwyciła czytelników swoją urzekającą powieścią ,,W ogrodzie nocy". Obecnie podejmuje tkanie gawędziarskiej magii w kolejnym tomie ,,Opowieści sieroty", epopei fantastycznej i egzotycznej, potwornej i tajemniczej, która oderwie Was od codzienności.
Imię i pochodzenie sieroty nie są znane, ale niezliczone opowieści na jej powiekach rzucają czar na wszystkich, którzy słuchają, jak czyta swoją tajemną historię. I kto może się oprzeć jej opowieściom? Od Jeziora Umarłych i Miasta Szpiku, po artystów, którzy pozostali w widmowym mieście korzeni, są tu historie o jeżach-wojownikach i skrzydlatych szkieletach, o wiernych lampartach i wróblich kaligrafach. Nic nie jest zbyt fantastyczne, wszystko może się zdarzyć, i nikt nie zdoła przewidzieć, jak się rozwiną misternie splecione przygody ptaków ognistych i dżinnów, śpiewających mantykor i kobiet ze szkła i kół zębatych.
(...) powieść ,,W miastach monet i korzeni" jest książką o marzeniach i cudach niepodobnych do tych, z którymi kiedykolwiek się spotkaliście. Otwórzcie ją na dowolnej stronie, a rzuci na Was urok, bo tutaj historia nigdy się nie kończy, a magia jest tylko początkiem.