"Moja najdroższa. Moja najdroższa. - Tak - mówi Turtle. - Jesteś tylko moja? - Tylko twoja - odpowiada, a on wtula twarz w jej biodra, wciska ją łapczywie. Po chwili spogląda na nią w górę. - Przyrzekasz? - pyta. - Przyrzekam. - Niczyja poza mną? - Niczyja - mówi Turtle."
Tematyka podobna do Córki króla moczarów. Ale dużo cięższy kaliber - zarówno, jeśli chodzi o narrację, jak i samą historię. Dosłowność, realistyczne i przerażające szczegółowe opisy.
Straszne to jest, jak psychopata może zawładnąć innym życiem... I to nie jednym. Oszukać wszystkich. I żywić się krzywdą najbliższych.
"Apodyktyczny ojciec" - bardzo wielki eufemizm został użyty w opisie tej książki...
Opowieść o odwadze. O przekraczaniu granic. O tym, że los i życie innej osoby jest ważniejsze od własnego. O toksyczności. O izolacji. O miłości. I nienawiści. I STRACHU.
O przerażeniu. O stagnacji. O zbrodni.
Polecam - ten, kto miał do czynienia z tego rodzaju czarującymi psycholami będzie znał te wszystkie przerażające mechanizmy, które paraliżują ofiarę. Akceptuje ona swój los. Wie, jak przetrwać. I kocha swojego kata - mimo wszystko.
Ale czy pozwoli krzywdzić innych?
MOJA OCENA: 7/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
1
Stary dom siedzi na wzgórzu cały w płatach odłażącej białej farby, a po ramach wykuszowych okien i okrągłych drewnianych barierkach wspinają się róża i bluszcz. Różane pnącza wypaczyły deski elewacji i gęsto je oplątały. Żwirowany podjazd zaśmiecają pokryte śniedzią łuski. Martin Alveston, wielki mężczyzna w levisach i flanelowej koszuli, wysiada z pick-upa i nie oglądając się na siedzącą w szoferce Turtle, wchodzi na werandę – jego wojskowe buty głucho tupią na deskach – i otwiera szklane przesuwne drzwi. Turtle chwilę czeka, wsłuchując się w cykanie stygnącego silnika, a potem rusza za nim.
W salonie jedno z okien jest zabite blachą i grubą dyktą, do której przyczepiono tarcze strzelnicze. Dziury po kulach są tak skupione, jakby ktoś podszedł ze strzelbą i z odległości kroku wypalił strugę śrucin w sam środek tarczy. Pociski pobłyskują w postrzępionych otworkach jak woda w studni.
Jej tato stawia puszkę fasoli na starej kuchence, otwiera ją, zapala kciukiem zapałkę i włącza gaz, który najpierw pyrka, a potem powoli rozpala się pomarańczowym płomieniem, oświetlając ciemne ściany z sekwojowych desek, niepolakierowane szafki, zatłuszczone pułapki na myszy.
W kuchennych drzwiach nie ma zamka, tylko dziury po klamce i zasuwce. Martin otwiera je kopnięciem i wychodzi na niedokończoną werandę – jaszczurki biegają po oplecionym jeżynami belkowaniu, nad które wybijają się skrzypy oraz pokryta dziwnym meszkiem i wydzielająca kwaskowaty odór świńska mięta. Martin staje w szerokim rozkroku na dwóch belkach i zdejmuje z wypaczonej deski poszycia patelnię, którą tam zostawił, by szopy wylizały ją do czysta. Odkręca kran zardzewiałym kluczem nastawnym, podstawia patelnię pod mocny strumień wody i przeciera w brudnych miejscach narwanymi wiechciami skrzypu. Wraca, stawia ją na gazie, woda syczy i pryska. Z zielonej lodówki bez światełka wyjmuje dwa steki zawinięte w brązowy papier, sięga po przyczepiony do paska szeroki nóż firmy Daniel Winkler, przeciera go o dżinsy, nadziewa każdy połeć mięsa na ostrze i kolejno kładzie na patelni.
Turtle podskakuje i siada na blacie kredensu – szorstkie sekwojowe deski noszą stare ślady po młotku, którym wbijano w nie gwoździe. Spomiędzy pustych puszek wyławia sig sauera, odciąga zamek i spogląda na miedzianą łuskę w oknie komory. Wycelowuje z broni na próbę i odwraca się, żeby sprawdzić, co on na to, a on stoi wsparty ręką o szafkę i uśmiecha się zmęczonym uśmiechem, nie podnosząc wzroku.
Gdy miała sześć lat, polecił jej założyć kapok, by tłumił uderzenia kolby, uprzedził, że ma nie dotykać gorących łusek, i kazał strzelać z powtarzalnego rugera kaliber 22, więc strzelała, siedząc przy stole i opierając broń o zrolowany ręcznik. Dziadek musiał usłyszeć strzały po drodze ze sklepu monopolowego, bo stanął w drzwiach, ubrany w dżinsy, szlafrok frotte oraz skórzane sandały z frędzelkami, i powiedział:
– Do diabła, Marty!
Tato siedział na krześle obok Turtle, czytając Badania dotyczące zasad moralności Hume’a, ale odłożył książkę okładką do góry nogami i powiedział: „Idź do swojego pokoju, kruszynko”, więc Turtle poszła na górę skrzypiącymi schodami bez barierki i podstopnic, o sękatych stopniach z sekwoi, starych i tak powyginanych od kiepskiego leżakowania, że pod wpływem naprężenia gwoździe prawie całkiem powychodziły z legarów. Mężczyźni siedzieli na dole w milczeniu – dziadek się jej przyglądał, a Martin wodził opuszkiem palca po literach wytłoczonych na grzbiecie książki. Na górze, leżąc na łóżku z płyt wiórowych, nakryta wojskowym workiem, słyszała, jak dziadek mówi: „Do diabła, Martin, tak nie można wychowywać dziewczynki”, a tato przez długi czas nie odpowiadał, ale w końcu stwierdził:
– Daniel, nie zapominaj, że to mój dom.
Jedzą steki niemal w milczeniu, a na dnie wysokich szklanek z wodą osiadają ziarnka piasku. Między nimi na stole leży talia kart z dżokerem na pudełku: pół jego twarzy wykrzywia szaleńczy uśmiech, drugie pół nosi grymas smutku. Gdy Turtle kończy jeść, odsuwa od siebie talerz, a ojciec się jej przygląda.
Jest wysoka jak na czternastolatkę, pająkowata i szczupła, choć szeroka w biodrach i barkach. Szyję ma długą i żylastą. Najbardziej przykuwają uwagę jej oczy, niebieskie, o migdałowym kształcie, niemal zbyt wielkie w szczupłej twarzy o wyrazistych kościach policzkowych oraz skrzywionych, łatwo odsłaniających zęby ustach – to brzydka twarz, wie o tym, ale niepospolita. Ma gęste blond włosy z pojaśniałymi od słońca pasemkami. Jej skórę pokrywają miedzianobrązowe piegi. Na dłoniach oraz wewnętrznych stronach przedramion i ud widać błękitne żyły.
Martin mówi:
– Idź, przynieś słówka, kruszynko.
Wyciąga niebieski zeszyt z plecaka i otwiera na stronie z ćwiczeniami ze słownictwa na ten tydzień, które starannie przepisała z tablicy. Martin kładzie rękę na zeszycie i przysuwa go ku sobie. Zaczyna czytać z listy:
– Spektakularny – mówi i spogląda na nią. – Strofować.
Jedno po drugim odczytuje kolejne słowa. Potem mówi:
– O, to ten zestaw. Numer jeden. „Puste miejsce – lubił pracować z dziećmi”.
Odwraca zeszyt i przesuwa ku niej. Ona czyta:
1. _______ lubił pracować z dziećmi.
Przegląda spis słówek, wyginając palce u stóp zaparte o deski podłogi. Tato na nią patrzy, ale ona nie zna odpowiedzi. Mówi:
– „Podejrzany”. Może to „podejrzany”.
Tato unosi brwi, a ona wpisuje ołówkiem:
1. Podejrzany lubił pracować z dziećmi.
Martin znów przysuwa sobie zeszyt i patrzy na stronę.
– No dobrze – mówi – to teraz spójrz na numer dwa.
Przesuwa zeszyt w jej stronę, a ona patrzy na drugie zdanie.
2. _______ został zabrany przez policję.
Turtle słyszy, jak Martin oddycha przez skrzywiony nos, a każdy jego oddech jest dla niej nie do zniesienia, bo go kocha. Bada spojrzeniem jego twarz, każdy szczegół, i myśli: ty suko, dasz radę, ty suko.
– Popatrz – mówi tato. – Spójrz.
Wyjmuje jej ołówek spomiędzy palców i dwoma płynnymi ruchami skreśla „podejrzany”, a w to miejsce wpisuje „pediatra”. Oddaje jej zeszyt i pyta:
– Kruszynko, co będzie pod dwójką? Przed chwilą to czytaliśmy. Masz to przed oczami.
Turtle patrzy na stronę, która stała się teraz najmniej istotną rzeczą w całym pokoju, i wypełnia ją niecierpliwość. Martin łamie ołówek i kładzie obie połówki przed notesem. Ona nachyla się nad kartką i myśli: głupia, głupia, głupia, gówno potrafisz. On drapie paznokciami po zaroście.
– No dobra. – Martin garbi się ze zmęczenia, przeciąga palcem po plamce krwi na swoim talerzu. – No dobra, w porządku, dosyć na dzisiaj, już dość. Co z tobą nie tak? – Po chwili kręci głową. – Nie, w porządku, wystarczy. – Turtle siedzi w milczeniu z rozczochranymi włosami rozsypującymi się jej na twarz, a on rozchyla usta i przesuwa żuchwę w lewo, jakby sprawdzał działanie stawu.
Sięga po sig sauera i kładzie go przed nią. Następnie przyciąga ku sobie talię kart i przekłada ją do drugiej ręki. Podchodzi do zabitego okna, staje przed podziurawionymi od kul tarczami, wyjmuje karty z pudełka, wybiera waleta pik i trzymając go obok twarzy, pokazuje jej z przodu, z tyłu i z boku. Turtle siedzi z dłońmi ułożonymi płasko na stole i patrzy na broń. Martin mówi:
– Nie bądź małą pizdą, kruszynko. – Stoi w całkowitym bezruchu. – Zachowujesz się jak mała pizda. Chcesz mi tu pokazać, że jesteś małą pizdą, kruszynko?
Turtle wstaje, przybiera właściwą pozycję i zgrywa muszkę z prawym okiem. Wie, że równo trzyma pistolet, kiedy górna krawędź muszki wygląda jak brzytwa – gdy skrzywi go trochę w górę, dostrzeże połysk na jej górnej powierzchni. Pilnuje, żeby ta krawędź była jak włos, i myśli: ostrożnie, ostrożnie, dziewczyno. Widziana z boku karta jest celem grubości paznokcia. Kładzie palec na spuście wyregulowanym do siły nacisku dwóch kilogramów, bierze wdech, płynnie wydycha powietrze i strzela. Górna część karty opada, wirując jak klonowy nosek. Turtle stoi w bezruchu, lekko drżą jej ramiona. Martin kręci głową, próbując ukryć uśmiech, i dotyka kciukiem ust. Potem wyjmuje kolejną kartę i ją unosi.
– Nie bądź mi tu pizdeczką, kruszynko – mówi, czekając. Kiedy Turtle się nie porusza, dodaje: – No, do cholery, kruszynko.
Turtle kładzie kciuk na kurku. Zna to wrażenie, kiedy broń dobrze leży jej w rękach, i teraz stara się wyczuć, czy wszystko jest w porządku. Krawędź szczerbinki jest szeroka jak jego twarz, lśniąca zielenią trytowa muszka ma rozmiar jego oczu. Przez chwilę, kiedy celuje tam, gdzie patrzy, niebieskie oko Martina zawisa nad cienkim, płaskim horyzontem szczerbinki. Turtle czuje, jak skurcze szarpią jej żołądkiem niczym rybą na haczyku, która wyrywa się między trzciny. Lekko wciska spust, dalej nie ma już żadnego luzu, i myśli: cholera, cholera, nie patrz na niego, nie patrz. Nawet jeśli obserwuje ją nad muszką pistoletu, jego twarz nie zmienia wyrazu. Turtle mierzy w drżącą, rozmywającą się w oczach kartę. Wykonuje płynny wydech i strzela. Karta się nie porusza. Spudłowała. Dostrzega otwór w tarczy znajdującej się o szerokość dłoni od jego twarzy. Spuszcza kurek i obniża broń. Na rzęsach ma jasne koronki łez.
– Spróbuj przycelować – mówi Martin.
Turtle stoi w całkowitym bezruchu.
– Strzelasz znowu czy jak?
Turtle odciąga kurek, unosi broń do dominującego oka – trzyma ją równo, widzi, jak zgrywają się lśniące kropki na muszce i szczerbince, końcówka lufy jest tak stabilna, że można by na niej postawić monetę. Za to karta wykonuje bardzo drobne ruchy w górę i w dół. To drżenie współgra z rytmem jego serca. Turtle myśli: nie patrz na niego, nie patrz mu w twarz. Patrz na muszkę, na jej górną krawędź. W ciszy po wystrzale Turtle zwalnia spust, aż słyszy cyknięcie. Martin demonstracyjnie ogląda nieuszkodzoną kartę. Mówi:
– Tak właśnie myślałem – po czym rzuca kartę na podłogę, wraca do stołu, siada naprzeciw Turtle, bierze książkę, którą wcześniej odłożył, i się nad nią nachyla. Na tarczy strzelniczej za jego plecami ślady po kulach są tak skupione, że dałoby się je zakryć monetą.
Turtle stoi i patrzy na niego przez trzy uderzenia serca. Wyjmuje magazynek, wyrzuca nabój z komory i chwyta go w locie, przesuwa zamek w tylne położenie, po czym popycha pistolet, magazynek i pocisk na stół obok swojego brudnego talerza. Nabój z turkotem zatacza szeroki łuk. Martin ślini palec i przekłada stronę. Turtle stoi i czeka, aż na nią spojrzy, ale on nie podnosi wzroku, a ona się zastanawia: czy to już wszystko? Idzie na górę do swojego pokoju, w którym wrażenie półmroku potęgują niepolakierowane deski podłogi i pnącza bluszczu wciskające się między ramy zachodniego okna.
Tej nocy Turtle czeka na swoim łóżku z płyt wiórowych przykryta wojskowym śpiworem i wełnianymi kocami, przysłuchując się, jak szczury wyjadają resztki z brudnych naczyń w kuchni. Czasami dobiega ją ciche „szuk, szuk, szuk”, gdy siedzący na stosie talerzy gryzoń drapie się w szyję. Słyszy, jak Martin chodzi z pokoju do pokoju. Na wbitych w ścianę kołkach wiszą jej Lewis Machine & Tool AR-10, Noveske AR-15 i Remington 870 – strzelba powtarzalna kaliber 12. Każda broń nadaje się do innego celu. Starannie poskładane ubrania leżą na półkach, skarpetki – w okutej skrzyni u stóp łóżka. Kiedy raz zostawiła nieposkładany koc, zabrał go na podwórze i spalił, mówiąc: „Tylko zwierzęta nie dbają o dom, kruszynko, tylko zwierzęta nie dbają o swój jebany dom”.
Rankiem Martin wychodzi z pokoju, zapinając pas w dżinsach, a Turtle otwiera lodówkę i wyjmuje karton jajek oraz piwo. Rzuca mu butelkę. Martin otwiera ją o kant kredensu, pije. Stoi w rozpiętej flanelowej koszuli. Mięśnie brzucha poruszają się, gdy przełyka. Turtle kolejno rozbija jajka o blat, unosi dłoń, palcami powiększa pęknięcie i połyka zawartość. Skorupki wrzuca do dwudziestolitrowego wiadra na kompost.
– Nie musisz mnie odprowadzać – mówi, ocierając usta.
– Wiem – odpowiada Martin.
– Naprawdę nie musisz – powtarza.
– Wiem, że nie muszę.
Odprowadza ją na autobus: ojciec i córka idą koleinami drogi, a między nimi pas zieleni porośnięty kępami drżączki. Na poboczach – kolczaste, niezakwitłe kępy ostrożnia. Martin przyciska piwo do piersi, a palcami wolnej ręki zapina koszulę. Czekają razem w żwirowanej zatoczce, którą obrastają lilia ognista i amarylis o zwiniętych pączkach. Przez żwir tu i ówdzie przebijają się kwiaty pozłotki kalifornijskiej. Z położonej na dole plaży dochodzi zapach butwiejących glonów, a z odległej o dwadzieścia metrów zatoczki – mieszanina organicznych smrodów. W zatoce Buckhorn woda jest bladozielona, tylko wokół skalnych kolumn formują się białe kurtynki. Dalej wody oceanu przybierają jasnoniebieską barwę i idealnie zlewają się z odcieniem nieba – nie widać linii horyzontu ani żadnych chmur.
– Popatrz na to, kruszynko – odzywa się Martin.
– Nie musisz ze mną czekać – odpowiada Turtle.
– Tylko popatrz, to dobre dla duszy. Patrzysz i myślisz: niech to szlag. Uczyć się to zbliżać się do prawdy. Mieszkasz na końcu świata i myślisz sobie, że oglądanie takich widoków uczy cię czegoś o życiu. Wiesz, o co mi chodzi?
– Tak, tato.
– Lata mijają, a ty przez cały ten czas myślisz, że wykonujesz ważną egzystencjalną pracę: patrzeniem powstrzymujesz ciemność. Pewnego dnia uświadamiasz sobie, że nie wiesz, na co do cholery właściwie patrzysz. Rzeczy są wyjątkowe w swojej osobliwości, niepodobne do niczego poza samymi sobą, a całe to rozmyślanie było tylko wyrazem pychy – każda twoja myśl mijała się z niewytłumaczalną istotą rzeczy, jej ogromem, obojętnością. Latami oglądasz ocean i zdaje ci się, że on coś znaczy, ale on nie znaczy nic.
– Nie musisz tu ze mną przychodzić, tato.
– Niech mnie, uwielbiam tę lesbę – mówi Martin. – A ona mnie. Widzę, jak na mnie patrzy. Zobacz. Prawdziwa miłość.
Autobus sapie, objeżdżając podnóże wzgórza Buckhorn. Martin z łobuzerskim uśmiechem unosi butelkę piwa, pozdrawiając siedzącą za kierownicą kobietę, która w ogrodniczkach Carhartt i traperskich buciorach wydaje się ogromna. Odpowiada mu niewzruszonym spojrzeniem. Turtle wchodzi po schodkach do autobusu i rusza alejką między siedzeniami. Kobieta spogląda na Martina, a on z uniesionym piwem kręci głową i mówi:
– Ale z ciebie sztuka, Margery. Ale z ciebie sztuka.
Margery zamyka obramowane gumową uszczelką drzwi i autobus rusza z szarpnięciem. Turtle spogląda w okno i widzi Martina z uniesioną na pożegnanie dłonią. Siada na wolnym siedzeniu. Elsie odwraca się ku niej, opiera brodę na oparciu i mówi:
– Twój tato jest taki super.
Turtle patrzy przez okno (...)
***
Przejmująca historia o rządzy władzy nad drugim człowiekiem. I ocaleniu.
Najgłośniejszy amerykański debiut 2017 roku.
Turtle Alveston ma czternaście lat i problemy z czytaniem. Potrafi za to świetnie strzelać, posługiwać się nożem i przez wiele dni wędrować po lesie, żywiąc się tym co upoluje. W zapuszczonym domu w środku lasu wychowuje ją apodyktyczny ojciec, który wierzy, że ludzkość jest na krawędzi katastrofy. Chory z miłości, izoluje córkę od otoczenia, całkowicie kontroluje jej życie, znęca się nad nią psychicznie i fizycznie. Ale Turtle wciąż jest dla niego ukochaną córeczką. Jego najdroższą własnością.
Dziewczyna nie jest jednak bezbronną ofiarą. Żeby wyzwolić się spod władzy ojca potwora, wykorzysta przeciwko niemu wszystko, czego właśnie on ją nauczył.