"Powiedz wilkom, że jestem w domu. Może Finn jak zwykle rozumiał wszystko najlepiej. Równie dobrze można im po prostu zdradzić, gdzie się mieszka, bo i tak cię dopadną. Przecież nigdy nie gubią tropu."
Moje osobiste 9!
Jak ja kocham takie zaskoczenia!
Skusiła mnie okładka i intrygujący tytuł. Jak zwykle nie czytałam opisu, więc wlazłam między literki z zawiązanymi oczami.
I?
Jaka piękna historia...
Zryczałam się pod koniec...
Polecam z całego serca! Świetnie, prosto napisana, rozdziały krótkie, nie męczą, czyta się płynnie i błyskawicznie.
Cudowna opowieść o miłości, stracie, zazdrości, a także o przebaczeniu i bezsensie zaciekłości i nienawiści, a także o kruchości życia i o właściwych priorytetach - co tak naprawdę jest ważne w tej naszej całej ziemskiej i ludzkiej egzystencji.
To jest niby młodzieżówka, ale z tego rodzaju, który uwielbiam - mądra, dojrzała i bardzo wzruszająca...
June Elbus to 14-letnia dziewczyna mieszkająca w Westchester, w latach 80-tych. Ubóstwia swojego wuja, Finna Weissa, utalentowanego malarza i spędza z nim tyle czasu, ile się tylko da.
Ale czasu jest coraz mniej.
Finn umiera na AIDS.
Na kilka dni przed śmiercią Finn prosi June i jej siostrę, Gretę o pozowanie do jego ostatniego obrazu. Nosi on tytuł Powiedz wilkom, że jestem w lesie.
Na pogrzebie wuja June zauważa nieznajomego, który trzyma się na uboczu. Dowiaduje się, że jest on długoletnim partnerem Finna. Ma na imię Toby.
Matką zakazuje June kontaktu z nim, obwiniając go za śmierć brata, nazywa Toby'ego mordercą.
Pewnego dnia June dostaje tajemniczą wiadomość od Toby'ego, w której prosi on dziewczynę o spotkanie.
Przełamując opory i uprzedzenia, a także nienawiść i lęk, June postanawia się z nim spotkać w dawnym domu Finna, gdzie Toby mieszka teraz sam.
Dostaje tam od niego książkę z dedykacją od Finna - z prośbą o opiekę nad Tobym, ponieważ on już teraz nie ma nikogo innego.
W ciągu miesięcy Toby i June spotykają się coraz częściej, w tajemnicy i bardzo się do siebie zbliżają. Dziewczyna uświadamia sobie, że wiele z tego, co usłyszała od matki na temat Toby'ego, jest kłamstwem...
Są też inne wątki, równie świetne: nienawiść sióstr, pod którą ukrywa się pragnienie miłości i zrozumienia, pierwsza miłość, kłopoty rodzinne oraz świat sztuki, który zaczyna szukać tajemniczego obrazu, który jako ostatni wyszedł spod pędzla zmarłego utalentowanego artysty.
POLECAM!!!
MOJA OCENA: 9/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Tamtego popołudnia wujek Finn malował portret mojej siostry Grety i mój, bo wiedział, że umiera. Rozumiałam już wtedy, że gdy dorosnę, nie wprowadzę się do jego mieszkania, żeby spędzić z nim resztę życia. Przestałam wierzyć, że to całe AIDS to jakieś wielkie nieporozumienie. Gdy po raz pierwszy poprosił mamę, nie zgodziła się. Uznała pomysł za makabryczny. Nie była w stanie pogodzić się z myślą, że miałybyśmy siedzieć w mieszkaniu Finna – mieszkaniu o dużych oknach wypełnionym zapachem lawendy i pomarańczy – a on wpatrywałby się w nas takim wzrokiem, jakby widział nas po raz ostatni. Zresztą, jak stwierdziła, z północnego Westchesteru na Manhattan zbyt długo się jedzie. Skrzyżowała ręce na piersi, spojrzała prosto w błękitne oczy Finna i oświadczyła mu, że obecnie tak trudno jest znaleźć na wszystko czas.
– Mnie to mówisz? – westchnął, momentalnie łamiąc jej opór.
Mam teraz piętnaście lat, ale tamtego popołudnia miałam jeszcze czternaście. Greta miała szesnaście. Był rok 1986, późny grudzień, i od pół roku spędzałyśmy u Finna jedno niedzielne popołudnie w miesiącu. Za każdym razem jechałyśmy tylko we trzy: mama, Greta i ja. Tato nigdy z nami nie przyjeżdżał, i słusznie. Jego obecność nie była nam potrzebna.
Usiadłam w ostatnim rzędzie foteli minivana. Greta siedziała tuż przede mną. Starałam się zająć takie miejsce, żebym mogła gapić się na nią bez jej wiedzy. Podglądanie ludzi to dobre hobby, ale wymaga ostrożności. Nie wolno dać się przyłapać osobom, którym się przypatrujesz, bo jeśli do tego dojdzie, potraktują cię jak kryminalistę. I może będą miały rację. Może faktycznie próby dostrzeżenia w ludziach czegoś, co sami chcą ukryć, powinny być uważane za zbrodnię. Co do Grety, to lubiłam patrzeć, jak jej ciemne, lśniące włosy błyszczą w słońcu, oraz wpatrywać się w zauszniki jej okularów przypominające dwie skryte za uszami łzy.
Mama włączyła w radiu stację o nazwie KICK FM i chociaż nie przepadam za muzyką country, czasami, gdy się im na to pozwoli, głosy śpiewających z głębi serca ludzi mogą przywieść na myśl obrazy rodzinnych spotkań przy grillu w ogrodzie za domem, zaśnieżonych zboczy, z których dzieci zjeżdżają na sankach, czy obiadów w Święto Dziękczynienia. Samych dobrych rzeczy. Właśnie dlatego mama lubiła słuchać tej muzyki w drodze do Finna.
Żadna z nas nie mówiła zbyt wiele podczas tych wypraw do miasta. Furgonetka gładko mknęła po szosie, wypełniała ją ckliwa muzyka country i miałyśmy widok na szarą rzekę Hudson z szarą bryłą New Jersey po jej drugiej stronie. Ani na chwilę nie spuszczałam wzroku z Grety, bo to pomagało mi nie myśleć zbyt dużo o Finnie.
Poprzednim razem odwiedziłyśmy go w deszczowe niedzielne popołudnie w listopadzie. Finn zawsze był drobny – podobnie jak Greta, jak moja mama, i tak, jak ja chciałabym być – ale podczas tamtej wizyty zauważyłam, że jest po prostu wychudzony. Paski do spodni stały się zbyt długie, więc przewiązywał się w pasie szmaragdowozielonym krawatem. Wpatrywałam się w ten krawat, zastanawiając się, kiedy ostatnio mógł go nosić, i próbowałam sobie wyobrazić, na jaką okazję nadawałoby się coś tak jaskrawego i mieniącego się kolorami, gdy nagle Finn ze wzniesionym do góry pędzlem podniósł wzrok znad obrazu i oświadczył:
– Już niedługo.
Razem z Gretą przytaknęłyśmy, ale tak naprawdę żadna z nas nie wiedziała, czy miał na myśli obraz, czy własną śmierć. Później, po powrocie do domu, powiedziałam do mamy, że wyglądał jak balon, z którego uszło powietrze. Greta odparła, że przypominał raczej małą srebrną ćmę schwytaną w pajęczynę siwego pająka. Bo wszystko, co robi Greta, jest piękniejsze, nawet sposób, w jaki się wypowiada.
Był grudzień, tydzień poprzedzający Boże Narodzenie, i tkwiłyśmy w korku niedaleko mostu George’a Washingtona. Greta obróciła się na siedzeniu, żeby na mnie spojrzeć. Posłała mi wredny uśmieszek i sięgnęła do kieszeni płaszcza, by wyciągnąć stamtąd gałązkę jemioły. Już dwa Boże Narodzenia temu zaczęła nosić ze sobą jemiołę, żeby udręczać nią ludzi. Brała ją do szkoły i terroryzowała nas nią w domu. Ulubionym psikusem Grety było zakradanie się do rodziców od tyłu i jednym skokiem umieszczanie jemioły nad ich głowami. Nie należeli do ludzi, którzy lubią otwarcie okazywać sobie uczucia, i właśnie dlatego Greta uwielbiała ich do tego zmuszać. Gdy siedziałyśmy w furgonetce, Greta pomachała gałązką w powietrzu, muskając nią moją twarz.
– Wiesz co, June? – zagaiła. – Zawieszę ją nad tobą i wujkiem Finnem. Ciekawe, co wtedy zrobisz?
Uśmiechnęła się do mnie wyczekująco.
Wiedziałam, co ma na myśli. Albo musiałabym być niegrzeczna dla wujka Finna, albo ryzykowałabym zarażenie się AIDS, chciała więc zobaczyć, jaką podejmę decyzję. Greta zdawała sobie sprawę z tego, że bardzo przyjaźniłam się z Finnem. Wiedziała, że Finn zabiera mnie do galerii sztuki i uczy, jak nadawać miękkość rysowanym przeze mnie portretom poprzez rozcieranie palcem kresek ołówka. Rozumiała, że nie zależało nam na jej towarzystwie.
Wzruszyłam ramionami.
– Pocałuje mnie tylko w policzek.
Ale mówiąc to, przypomniałam sobie, jak wyschnięte i popękane były obecnie wargi Finna. Jak czasami pojawiały się na nich niewielkie ranki, z których leciała krew.
Greta zwróciła się ku mnie, kładąc ramiona na oparciu swojego fotela.
– Tak, ale skąd możesz wiedzieć, czy zarazki nie wnikną do twojego organizmu przez skórę policzka? Skąd możesz mieć pewność, że nie dostaną się do krwi przez pory?
Nie wiedziałam tego. I nie chciałam umierać. Nie chciałam stać się szara.
Ponownie wzruszyłam ramionami. Greta obróciła się na siedzeniu plecami do mnie, ale i tak wiedziałam, że się uśmiecha.
Zaczął prószyć śnieg z deszczem i bryłki mokrego lodu rozpryskiwały się na szybie, gdy jechałyśmy przez ulice miasta. Starałam się wymyślić jakąś dobrą odpowiedź dla Grety, coś, co uświadomi jej, że Finn nigdy nie naraziłby mnie na niebezpieczeństwo. Myślałam o wszystkich rzeczach związanych z Finnem, o których Greta nie miała pojęcia. O tym, jak dał mi do zrozumienia, że portret jest tylko pretekstem. Kiedy po raz pierwszy przyjechałyśmy pozować do portretu, od razu dostrzegł wyraz mojej twarzy. Poczekał, aż mama z Gretą znajdą się w salonie, i dopiero wtedy, gdy zostaliśmy sam na sam w wąskim przedpokoju, położył mi dłoń na ramieniu, pochylił się ku mnie i szepnął mi do ucha:
– Co innego miałem zrobić, żeby móc spędzać z tobą te wszystkie niedziele, Krokodylku?
Greta jednak nigdy się o tym nie dowie. Gdy wysiadałyśmy z furgonetki w półmroku podziemnego garażu, mruknęłam tylko:
– Przecież skóra i tak jest wodoodporna.
Greta delikatnie zamknęła drzwi i przeszła na moją stronę samochodu. Stała tam przez kilka sekund, wpatrując się we mnie. W moje duże, niezdarne ciało. Mocno naciągnęła szelki plecaka na swoich wąskich, ptasich ramionach i potrząsnęła głową.
– Możesz sobie wierzyć, w co chcesz – powiedziała, po czym obróciła się i ruszyła w kierunku schodów.
Greta dobrze wiedziała, że to niewykonalne. Można próbować wierzyć, w co się chce, ale na próżno. Mózg do spółki z sercem decydują o tym, w co się wierzy, i tyle. Nikogo nie pytają o zdanie.
Większość czasu spędzanego u wujka Finna mama poświęcała na robienie w kuchni herbaty w należącym do brata pięknym rosyjskim czajniczku pomalowanym na złoto, czerwono i niebiesko, na którego powierzchni tańczyły wyryte wkoło maleńkie niedźwiedzie. Finn mówił, że dzbanek ów służy wyłącznie do parzenia herbaty dla jego ulubionych osób. Zawsze już na nas czekał, gdy przyjeżdżałyśmy.
Słyszałyśmy z salonu, jak mama porządkuje szafki Finna – wyjmuje słoiki, puszki, talerze i kubki, a następnie odkłada je na miejsce. Raz na jakiś czas wchodziła, żeby podać nam herbatę, która zazwyczaj stygła, bo Finn zajęty był malowaniem, a Grecie i mnie nie wolno się było ruszać. We wszystkie te niedziele mama prawie nie patrzyła na Finna. Nie ulegało wątpliwości, że serce jej się kraje na myśl o tym, że jej jedyny brat umiera. Ale momentami wydawało mi się, że chodzi o coś więcej. Nigdy też nie patrzyła na portret. Wychodziła z kuchni, stawiała czajniczek i przechodziła obok sztalugi, odwracając wzrok. Czasami miałam wrażenie, że wcale nie chodzi jej o Finna, tylko że stara się nie dostrzegać płótna, pędzli i farb.
Tamtego popołudnia Finn malował nas przez półtorej godziny. Włączył Requiem Mozarta, które oboje uwielbialiśmy. Chociaż nie wierzę w Boga, w zeszłym roku przekonałam mamę, aby pozwoliła mi zapisać się do chóru kościelnego w naszym miasteczku tylko po to, żebym na Wielkanoc mogła śpiewać Kyrie Mozarta. Żadna ze mnie wokalistka, ale gdy stojąc w ostatnim rzędzie, śpiewa się po łacinie z zamkniętymi oczami, można przyłożyć dłoń do zimnej ściany z kamienia i udawać, że jest się w średniowieczu. Dlatego się skusiłam.
Requiem było sekretem, który dzieliłam z Finnem. I nikim więcej. Nie musieliśmy nawet na siebie patrzeć, gdy je włączał. Oboje rozumieliśmy. Zabrał mnie kiedyś na koncert w pięknym kościele przy Osiemdziesiątej Czwartej Ulicy, gdzie kazał mi zamknąć oczy i słuchać. Wtedy usłyszałam je po raz pierwszy. I zakochałam się w tej muzyce.
– Potrafi zaskoczyć, co? – spytał. – Najpierw usypia czujność, udając, że jest przyjemne i niegroźne, tak sobie brzęczy, a potem znienacka wybucha i zaczyna wznosić się złowrogo. Słyszysz bębny, wyjące piskliwie smyczki i głębokie, mroczne głosy. Następnie wszystko równie prędko opada. Słyszysz, Krokodylku? Słyszysz?
Krokodylek to imię, które wymyślił dla mnie Finn, bo stwierdził, że jestem jak coś z zamierzchłych czasów, co czai się, obserwuje i czeka, zanim zdecyduje, co myśleć o danej rzeczy. Uwielbiałam, gdy mnie tak nazywał. Gdy siedzieliśmy wtedy w kościele, chciał być pewny, że rozumiem muzykę.
– Słyszysz? – spytał ponownie.
Faktycznie słyszałam. Przynajmniej tak mi się wydawało. A może tylko udawałam, bo bardzo nie chciałam, żeby Finn pomyślał, że jestem tępa.
Tamtego popołudnia Requiem unosiło się nad wszystkimi pięknymi przedmiotami w mieszkaniu Finna. Nad jego miękkimi tureckimi dywanami. Nad starym jedwabnym cylindrem wiszącym znoszoną stroną do ściany. Nad starym, pokaźnych rozmiarów słojem wypełnionym po brzegi kolorowymi, różnokształtnymi kostkami do gry na gitarze. Finn nazywał je korniszonami, ponieważ trzymał je w słoju do przetworów. Muzyka płynęła korytarzem, mijając drzwi sypialni Finna, które jak zwykle były zamknięte i owiane tajemnicą. Mama z Gretą zdawały się nie widzieć, że usta Finna poruszają się wraz z muzyką – voca me cum benedictus... gere curam meifinis... Nie miały pojęcia, że słuchają pieśni żałobnej, i dobrze, bo gdyby mama wiedziała, o co chodzi w tej muzyce, natychmiast by ją wyłączyła. Od razu.
Po jakimś czasie Finn obrócił płótno, tak abyśmy mogły zobaczyć, co udało mu się osiągnąć. Wiele to znaczyło, bo po raz pierwszy pozwalał nam spojrzeć na obraz.
– Przyjrzyjcie mu się dobrze, dziewczynki – powiedział.
W czasie pracy nigdy się nie odzywał, więc gdy w końcu przemówił, jego głos zabrzmiał jak wątły, zasuszony szept. Przez twarz przemknął mu wyraz zakłopotania, po czym Finn sięgnął po kubek z zimną herbatą, upił łyk i odchrząknął.
– Danni, ty też chodź zobaczyć.
Mama nic nie odpowiedziała, więc Finn zawołał raz jeszcze w kierunku kuchni.
– No chodź. Tylko na chwilę. Chcę usłyszeć, co powiesz.
– Później – odkrzyknęła. – Jestem zajęta.
Finn spoglądał w kierunku kuchni, jakby miał nadzieję, że mama zmieni zdanie. Gdy było już jasne, że tak się nie stanie, zmarszczył brwi, a potem na nowo wbił wzrok w płótno.
Podniósł się ze starego niebieskiego fotela, z którego zawsze malował. Z grymasem bólu na twarzy trzymał się go przez chwilę, dochodząc do siebie. Zrobił krok do tyłu i nagle zdałam sobie sprawę, że poza zielonym krawatem wokół pasa nie ożywia go żaden kolor oprócz maleńkich plamek farby pokrywających biały fartuch malarski. Barwy Grety i moje. Miałam ochotę wyrwać mu pędzel z dłoni, żeby go pokolorować, farbami przywrócić go do dawnej świetności.
– Dzięki Bogu – powiedziała Greta, wyciągając ramiona nad głową i roztrzepując włosy.
Wbiłam wzrok w portret. Zauważyłam, że Finn lekko wysunął mnie na pierwszy plan, mimo tego, że inaczej siedziałyśmy, i uśmiechnęłam się.
– Nie jest jeszcze gotowy... prawda? – spytałam.
Finn podszedł i stanął koło mnie. Przechylił głowę i spojrzał na portret – na namalowaną Gretę i namalowaną mnie. Zmrużył oczy, patrząc prosto w oczy tej drugiej June. Pochylił się tak, że jego twarz prawie stykała się z wilgotnym płótnem, a ja poczułam gęsią skórkę na ramieniu.
– Nie – odparł, potrząsając głową, ze wzrokiem wbitym w portret. – Jeszcze nie. Widzisz? Czegoś tu brakuje. Może czegoś w tle... może trzeba dopracować włosy. Jak myślisz?
Wypuściłam powietrze z płuc i rozluźniłam klatkę piersiową, próbując powstrzymać się od uśmiechu. Energicznie pokiwałam głową.
– Też mi się tak wydaje. Myślę, że powinnyśmy przyjechać jeszcze kilka razy.
Finn odpowiedział uśmiechem i potarł blade czoło pozbawioną koloru dłonią.
– Tak. Jeszcze kilka razy – westchnął.
Spytał, co sądzimy o obrazie. Powiedziałam, że jest fantastyczny, ale Greta się nie odezwała. Stała odwrócona do nas plecami. Obie dłonie trzymała w kieszeniach i gdy powoli się obróciła, jej twarz nie wyrażała absolutnie niczego. Taka właśnie jest Greta. Potrafi ukryć każdą ze swoich myśli. Zanim się spostrzegłam, wyciągnęła jemiołę i uniosła ją w ręku. Zatoczyła nią łuk nad naszymi głowami, jakby chciała rozciąć powietrze; jak gdyby miała w dłoni coś więcej niż tylko kilka bożonarodzeniowych listków z jagodami. Unieśliśmy z Finnem wzrok i serce mi zamarło. Patrzyliśmy na siebie przez moment odpowiadający w przybliżeniu osypaniu się pojedynczego ziarenka piasku w klepsydrze lub kropli skapującej z nieszczelnego kranu, i Finn – mój wujek Finn – rozszyfrował mnie ot tak. W tym maleńkim ułamku sekundy dostrzegł, że się boję, pochylił więc moją głowę i złożył na jej czubku pocałunek tak delikatny, jakby na moich włosach usiadł motyl.
W drodze powrotnej do domu spytałam Gretę, czy według niej można zarazić się AIDS przez włosy. Wzruszyła ramionami, a potem odwróciła się do okna i wyglądała przez nie już do końca jazdy.
Wieczorem trzy razy umyłam włosy szamponem. Następnie owinęłam się ręcznikami, wślizgnęłam pod kołdrę i próbowałam zasnąć. Liczyłam barany, gwiazdy i źdźbła trawy, ale nic nie pomagało. Byłam w stanie myśleć tylko o Finnie, jego delikatnym pocałunku i o tym, jak w momencie gdy nachylał się nade mną, AIDS, Greta i mama zniknęły z pokoju. Przez tę najkrótszą z najkrótszych chwil znajdowaliśmy się w nim tylko Finn i ja, i zanim byłam się w stanie powstrzymać, zaczęłam się zastanawiać, jakie by to było uczucie, gdyby jednak pocałował mnie w usta. Wiem, jakie to wstrętne i obrzydliwe, ale chcę mówić prawdę, a prawda wygląda tak, że tamtego wieczoru leżałam w łóżku, wyobrażając sobie, że całuje mnie Finn. Leżałam w łóżku, rozmyślając o wszystkich możliwych i niemożliwych, właściwych i niewłaściwych, wypowiadalnych i niewypowiadalnych rzeczach kołaczących mi się w sercu, a gdy myśli te w końcu zniknęły, pozostało w nim tylko jedno: świadomość tego, jak bardzo będzie mi brakować wujka Finna.
***
Książka nominowana w Plebiscycie Książka Roku 2015 lubimyczytać.pl w kategorii Literatura młodzieżowa.
Mistrzowska, wzruszająca opowieść o stracie i nadziei. Wielka odwaga autorki w mierzeniu się z bólem młodej bohaterki. Obie wychodzą z tej próby zwycięsko.
June, bohaterka powieści, wrażliwa nastolatka przyjaźni się z wujem Finem. Gdy wuj umiera, wraz z nim odchodzi cały świat. Powieść pokazuje przejście ze świata dzieciństwa do dorosłości, uczy jak na nowo budować samego siebie, jak odnaleźć się w sytuacji straty. Problem AIDS, społeczne wykluczanie, bezsilność a jednocześnie nadzieja tworzą niezwykłą emocjonalną kompozycję, która sprawia, że wzruszony czytelnik uzna tę powieść za ważny głos w dyskusji o psychologii okresu dojrzewania.