"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Dżungla Yossi Ghinsberg

"Chodzi o to, by wszystko nosić na własnych plecach, zapomnieć o kłopotach i zobaczyć, co przyniesie następny dzień. Uczysz się od tubylców żyć chwilą, nie spieszyć się. Docierasz do miejsc zapierających dech w piersiach - takich, o których turyści mogą tylko pomarzyć - ale nie jesteś turystą. Jesteś mochilero, tułaczem, a to wielka różnica. Dzisiaj jesteś tutaj, jutro gdzie indziej. Możesz zatrzymać się na dzień albo na miesiąc. Jesteś panem swojego losu i każdy dzień jest pełen niespodzianek."

Jakież to naiwne słowa... Wypowiedziane jeszcze PRZED wyprawą.

Mocne 6.

Dlaczego nie wyżej?

Jak dla mnie, za dużo monotonii narracyjnej. 
Tak, wiem, to wspomnienia, a nie fikcja, więc nie powinnam wymagać jakiejś nadzwyczajnej narracji, ale realizm w tym przypadku przytłumił nieco magię i klimat...
Niemniej - klimat ów jest, oparty bardziej na wewnętrznych rozterkach bohatera, który /jeśli już to sobie uświadomimy/ przeżył prawdziwe piekło (i nie chodzi mi tu tylko o piekło dżungli), niż na opisach "akcji."

Film oglądałam dużo wcześniej i oddaje on w pełni atmosferę książki - świetna rola Harrego Pottera XD

Polecam książkę, potem film - historia z happy endem /ale tylko dla niektórych członków wyprawy.../

MOJA OCENA: 6/10




PRZECZYTAJ FRAGMENT!


ROZDZIAŁ 1

Poznaję Marcusa

Gdybym nie skumplował się z Marcusem w Puno, pewnie nigdy bym nie zawarł znajomości z Kevinem ani z Karlem. Gdybym tamtego poranka w La Paz nie poznał Karla, Kevin zapewne spędziłby święta z rodziną, a biedny Marcus nadal podróżowałby ze swoją nową dziewczyną po Ameryce Południowej. Stało się jednak inaczej.
Do Puno w Peru przyjechałem z paskudnie obolałym kolanem – ledwo mogłem chodzić. Francuski mochilero (podróżnik z plecakiem) poczęstował mnie liśćmi koki.
– Spróbuj tego – powiedział. – Poczujesz się lepiej.
Włożyłem do ust szczyptę liści z małym, dziwnym kamykiem, który także dostałem od Francuza. Zacząłem żuć. Kamyk, ugnieciony z popiołu liany, wydobywa z liści aktywne alkaloidy, które powodują ich fermentację w ustach. Bez kamyka nie ma fermentacji, zero efektu, żadnego odlotu. Niestety, jedyne, czego się doczekałem, to odrętwiały język i podniebienie.
Niemniej następnego dnia rano poczułem się lepiej. Wstałem wcześniej, bo prom na wyspę Taquile odpływał o ósmej. Co prawda mogłem ruszyć prosto do Cusco, skąd wszyscy mochileros udają się na wycieczkę do legendarnego Machu Picchu, prastarej stolicy Inków. Postanowiłem jednak nadłożyć nieco drogi i odwiedzić wyspę, o której tyle słyszałem.
Tequile wyrasta z jeziora Titicaca, najwyżej położonego żeglownego jeziora na świecie. Jego brzegi były brudne, ale gdy spojrzało się w stronę horyzontu, woda mieniła się w blasku słońca. Powierzchnię jeziora spowijał całun mgły, z którego wystawały skaliste wysepki. Piękny widok.
Bez problemu znalazłem prom. Właściwie to on znalazł mnie.
– Taquile czy Los Uros? – zapytał mnie mały chłopiec.
– Taquile – odparłem.
Zaprowadził mnie do łodzi, w której czekało już parę osób – kilku młodych Niemców i grupa francuskiej młodzieży, która mieszkała w tym samym hotelu co ja. Zająłem miejsce blisko rufy i zacząłem czytać książkę.
Zanim się obejrzałem, pilotujący łódź Indianin wystawił za burtę długi drąg, który mu służył jednocześnie za ster i wiosło. Następnie skinął na chłopca, by zrzucił cumę przymocowaną do dziobu i odepchnął nas od nabrzeża.
– Espera, espera (czekaj)! – zawołał zdyszany facet z plecakiem, biegnący w naszą stronę, i po chwili wszedł do łodzi. – Prawie się spóźniłem – powiedział po hiszpańsku do Indianina. – Gracias.
Usiadł obok i kiedy się posunąłem, żeby zrobić mu miejsce, uśmiechnął się do mnie.
– Jesteś Izraelczykiem – oznajmił po angielsku. Spojrzałem na okładkę książki, którą czytałem, Śmierć szczęśliwa Alberta Camus w angielskim przekładzie. Byłem w szoku.
– Skąd wiesz?
– Od razu się domyśliłem. Wy, Izraelczycy, ruszyliście w świat całymi tabunami.
– Nazywam się Yossi – przedstawiłem się.
– Miło cię poznać. Jestem Marcus. Pędzę prosto ze stacji kolejowej. Miałem szczęście, że zdążyłem na prom. Następny odchodzi dopiero jutro. – Marcus rozgadał się, jakbyśmy byli starymi kumplami. – Pociąg był koszmarny. Wyjechałem z Juliaca dzisiaj wcześnie rano. W pociągu nie można dostać nic do jedzenia. Cały dzień o pustym żołądku. Mam nadzieję, że dotrzemy na wyspę w miarę szybko. Umieram z głodu.
Dałem mu bułkę, trochę sera i pomarańczę, które wyciągnąłem z plecaka.
– Dzięki – powiedział Marcus. – Zauważyłem, że Izraelczycy zawsze dzielą się tym, co mają. Doceniam to. – Zrobił sobie kanapkę i zjadł ją łapczywie. Pomarańczę zostawił sobie na deser. – Odwdzięczę się na wyspie.
– Daj spokój – skwitowałem. – Słyszałem, że na Taquile jest drogo. Jeśli nie masz nic przeciwko, możemy dzisiaj trzymać się razem i dzielić się jedzeniem.
– Super, wchodzę w to.
Następnie Marcus zainteresował się Niemcami, z którymi przeprowadził ożywioną rozmowę w ich języku. Potem zwrócił się do grupy Francuzów i pogadał z nimi po francusku. Miał czarującą osobowość i po chwili wszyscy już się znaliśmy, rozmawiając i żartując jak on.
– Jesteś Niemcem? – zapytałem go.
– Szwajcarem.
Byliśmy już prawie u brzegu wyspy, gdy łódź się zepsuła. Silnik po prostu zgasł. Indianin szybko znalazł przyczynę usterki i silnik znowu zaskoczył. Marcus zauważył, że podczas naprawy mężczyzna skaleczył się w palec. Momentalnie wyjął z plecaka apteczkę i zdezynfekował palec Indianina, a mnie poprosił, żebym uciął kawałek przylepca. Moje wysiłki okazały się nie dość precyzyjne. Wziął ode mnie szpulkę i odciął zgrabniejszy kawałek, wprost idealny, po czym wrócił do opatrywania ręki. Mężczyzna podziękował mu szerokim uśmiechem.
Po chwili byliśmy na Taquile. Z przystani ruszyliśmy w stronę wioski, wspinając się stromą ścieżką wykutą w litej skale. Im wyżej byliśmy, tym bardziej moje płuca walczyły o każdy oddech. Musiałem przystawać co dwa stopnie. Dwa kroki i przystanek.
– Spokojnie – dopingował mnie Marcus. – Nie spieszy się nam.
– A ty co? – zapytałem zziajany.
– Ach, Alpy Szwajcarskie – odpowiedział z uśmiechem. – Służyłem tam.
Znaleźliśmy sobie pokój w wiosce. Ściany były z gliny, a zamiast łóżka stał drewniany stelaż. Rozłożyliśmy śpiwory i przygotowaliśmy posiłek. Marcus zaparzył kawę na małej kuchence naftowej, którą miał ze sobą. Tymczasem ja rozkroiłem bułki i starając się, jak mogłem, zrobiłem kanapki z serem, cebulą i pomidorami. Chociaż dopiero co się poznaliśmy, Marcus zaczął snuć plan wspólnej wyprawy. Ja jednak miałem własne zamiary.
– Nie widziałem jeszcze Machu Picchu – wyjaśniłem – dlatego najpierw pojadę do Cusco.
– Nie, nie, jedź ze mną do La Paz – nalegał.
– Machu Picchu – oświadczyłem. – Potem zamierzam ruszyć przez Brazylię. Planuję wystartować z Puerto Maldonado, niedaleko Cusco, rzeką Madre de Dios, która przecina Peru i uchodzi do Amazonki. – Stamtąd chciałem popłynąć Amazonką aż do ujścia niedaleko Belém na wybrzeżu Atlantyku. Pokazałem mu trasę na mapie. – Po drodze jest mnóstwo ciekawych wiosek. Poza tym uwielbiam dżunglę. Może wybierzesz się ze mną?
– Dzięki za propozycję. Brzmi to jak wspaniały plan, prawdziwa przygoda, ale jestem już pod koniec mojej podróży. Zatrzymam się na trochę w La Paz. Może zrobię stamtąd kilka wycieczek, kupię parę indiańskich kamizelek i wyślę je do Szwajcarii, ale nie planuję już niczego specjalnie ambitnego.
W Taquile było inaczej niż w pozostałych peruwiańskich wioskach. Łatwo odróżnić wyspiarza z Taquile od peruwiańskiego Indianina. Mieszkańcy wyspy wydawali mi się szlachetniejsi, czystsi, przystojniejsi i zdrowsi. Różnili się też strojem. Wszyscy nosili takie same kapelusze, chalecos (haftowane bezrękawniki) i szerokie spodnie z wyszywanym pasem. Hafty z Taquile są znane w całej Ameryce Łacińskiej z piękna i znakomitej jakości. Wykonują je wyłącznie mężczyźni, chociaż kobiety przędą i farbują wełnę.
Wyspę zamieszkuje około pięćdziesięciu rodzin, stanowią społeczność z własną radą. Życie toczy się spokojnie. Mężczyźni siedzą w grupach, haftując i plotkując, podczas gdy kobiety harują na polach. Kamienista gleba jest trudna do uprawiania i nie rośnie tu nic oprócz ziemniaków. W samej wiosce jest mały warzywniak i dwie albo trzy restauracje. W jednej z nich natknęliśmy się na grupę poznanych na promie Francuzów.
Było ich pięcioro, trzy dziewczyny – Dede, Annick i Jacqueline – i dwóch chłopaków – Jacques i Michel. Sączyliśmy miejscową mate (herbatę ziołową; w Ameryce Łacińskiej podaje się wiele jej odmian) i rozmawialiśmy. Nasi znajomi woleli mówić po francusku, więc nie rozumiałem ani słowa, ale Dede obdarzyła mnie uśmiechem, który odwzajemniłem. Była nieco korpulentna, miała ładną buzię i krótką fryzurę, która nadawała jej łobuzerski wygląd. Kiedy znowu się uśmiechnęła, poprosiłem ją, żeby przysiadła się do mnie, i zacząłem rozmawiać z nią po angielsku.
Posiłek był wyborny: razowy chleb, po dwa jajka i smażone ziemniaki. Na deser kolejna filiżanka mate; miejscowi twierdzą, że łagodzi efekty przebywania na tej wysokości. Potem do domu. Mochilero co noc śpi gdzie indziej, ale każde miejsce, w którym rozwija swój śpiwór, jest jego domem.
Kiedy wróciliśmy do pokoju, Marcus wyjął swój charango (niewielkich rozmiarów instrument muzyczny podobny do mandoliny, ale zrobiony ze skorupy pancernika) i zaczął muskać palcami struny. Grał pięknie, słuchałem jak zaczarowany.
– Posłuchaj tej, Yossi – powiedział. – Napisałem ją dla dziewczyny, w której byłem zakochany. Miała na imię Monica. Była moja przez dziewięć lat, a teraz mnie zostawiła.
– Tak daleko, daleko od mego serca... – zaczął nucić smętnym tonem.
Ledwo go poznałem, a on już dzielił się ze mną najbardziej osobistymi sekretami. Monica była miłością jego życia. Kiedy się poznali, miała czternaście lat, a on o pięć więcej. Od tamtej chwili minęło prawie dziesięć lat. Marcus został nauczycielem w szkole, Monica wykładowcą akademickim. Uważała, że on ma za wąskie horyzonty, i mobilizowała go, by je poszerzył, zobaczył trochę świata, dlatego wybrał się w podróż do Ameryki Południowej. A kiedy wyjechał, zakochała się w innym. Piosenka, płynąca prosto ze złamanego serca, była tak bolesna, że sam posmutniałem.
W Taquile spędziliśmy dzień z Francuzkami – ja z uśmiechającą się Dede, a Marcus z Annick. Potem wszyscy popłynęliśmy z powrotem do Puno.
Titicaca było wzburzone i po drodze musieliśmy się schronić na Uros – pływających „wysepkach” z trzciny oczeretu (Thor Heyerdahl zbudował z takiej trzciny swoją łódź Ra). W końcu dotarliśmy do Puno przemoknięci do suchej nitki, ale w szampańskich nastrojach.
W Puno zameldowałem się w moim starym hotelu, a Marcus zamieszkał ze mną. Tym razem na swojej kuchence zaparzył nam herbatę.
– No to jak, Yossi? Naprawdę chcesz jutro jechać do Cusco? – zapytał.
– Tak. Mam już upatrzony poranny pociąg.
– Nie rozumiem cię – stwierdził. – Pojedź ze mną do La Paz, tylko na tydzień, a potem wrócisz sobie do Peru.
– Naprawdę chciałbym – odparłem – ale nie mogę zmienić planów. Zależy mi na Machu Picchu, a nie mam dość pieniędzy, żeby zaliczyć oba te miejsca.
– Yossi, posłuchaj. – Marcus nie dawał za wygraną. – Podzieliłeś się ze mną jedzeniem, zupełnie mnie nie znając. Pozwól, że teraz ja ci zafunduję wizytę w La Paz. – Wsunął dwa palce za mankiet spodni, wyciągnął kilka banknotów i podał mi trzydzieści dolarów. – Proszę, weź je. Dla mnie nic nie znaczą. Będą coś warte tylko wtedy, gdy z nich skorzystasz, żeby pojechać ze mną.
– Nie mogę, Marcus – odpowiedziałem, zawstydzony. – Doceniam twój gest. Naprawdę. Ale jedyne, co masz, to plecak, tak samo jak ja, dlatego nie widzę najmniejszego powodu, dla którego powinienem korzystać z twoich pieniędzy.
Marcus zaczął recytować wiersz. Nie pamiętam jego tytułu ani nazwiska autora, ale nigdy nie zapomnę treści ani sposobu, w jaki go deklamował. Wiersz był o człowieku, który nigdy nie chciał wziąć niczego od nikogo i nigdy nie nauczył się dawać.
Następnego ranka siedzieliśmy wszyscy w autobusie do La Paz – Marcus, ja i pięciu francuskich mochileros (...)



***

Prawdziwa historia trzech młodych mężczyzn, którzy poznają się
podczas podróży po Ameryce Południowej. Spotkany w La Paz
doświadczony przewodnik proponuje im wspólną wyprawę w głąb boliwijskiej dżungli. Decydują się bez wahania, marząc o wielkiej przygodzie, poszukiwaniu złota, dotarciu do odciętych od cywilizacji indiańskich wiosek. Gdy w sercu tropikalnego lasu grupa się rozdziela, ekspedycja zamienia się w koszmar. Yossi Ghinsberg rozpoczyna samotną walkę o przetrwanie.
Wstrząsająca opowieść o ogromnej woli przeżycia i zmaganiach
z bezlitosną naturą.



EKRANIZACJA
/KLIKNIJ ZDJĘCIE/


TRAILER







Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger