Jeszcze nigdy w życiu nie zetknął się z taką ciszą. Wydawała się aż gęsta, może trochę z powodu mgły, a także dlatego, że w ogóle nie było wiatru, powietrze stało w bezruchu, czuł jedynie ziąb na twarzy. Nawet ptak nie zaśpiewał, choć dokoła rozciągały się pola. Tylko w uszach słyszał jakiś cichy, przyspieszony szum. No i trawa szeleściła i skrzypiała pod stopami.
Surowa opowieść, snuta przez 11-letniego chłopca. Przerażająca. Dramatyczna. Prawdziwa.
Czy jest tu miejsce na szczęśliwe zakończenie?
O podłości dzieci i ślepowidzeniu dorosłych...
Narracja jest nieco szorstka i pozbawiona empatii - mi to odpowiadało i podkręcało zimny nastrój opowieści...
Cała historia rozgrywa się w dużym domu, nazywanym Warings, w pobliżu wsi Derne - dawniejszej okazałej wiejskiej posiadłości, obecnie w podupadłej.
Joseph Hooper odziedziczył ten dom po ojcu. Mieszka tam ze swoim 10-letnim synem Edmundem Hooperem. Ich stosunki sę bardzo oficjalne, brakuje w nich miłości i empatii. Józef nie uważa, że coś robi źle, swój stosunek do syna porównuje do swoich relacji z własnym ojcem, do którego się upodobnił.
Pewnego dnia Józef oznajmia, że wprowadzi się do nich gosposia wraz z 10-letnim synem - Pani Helena Kingshaw i Charles Spicer Kingshaw.
Po ich przyjeździe Edmund Hooper staje się agresywny i bardzo niechętny obecności nowego chłopca. Wyśmiewa się z jego klasy społecznej i ciągle go straszy oraz powtarza, że to on jest królem w tym zamku.
Hooper szydzi i nęka Kingshawa, który jest ofiarą w tym układzie.
Postanawia uciec.
Niestety, w ślad za nim udaje się przebiegły Hooper.
W głębi lasu okazuje się, kto tak naprawdę jest słabszym ogniwem...
Jak zakończy się ta przygoda?
Czy zwycięży zawiść i zazdrość, czy też chłopięca solidarność?
POLECAM!
MOJA OCENA: 8/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Rozdział pierwszy
Trzy miesiące temu zmarła babcia i wtedy przeprowadzili się do tego domu.
— Nie zamieszkam tu, dopóki nie będzie moją własnością — powiedział ojciec. A przecież starzec leżał na górze, po drugim udarze mózgu, i trwał, nie sprawiając nikomu kłopotu.
Chłopca zaprowadzono, żeby odwiedził dziadka.
— Tylko się nie bój — ostrzegł ojciec z niepokojem — jest bardzo stary, no i bardzo chory.
— Nigdy się nie boję. — Była to prawda, tylko że ojciec nigdy by w nią nie uwierzył.
Będzie to wzruszające, stwierdził Joseph Hooper, trzy pokolenia razem, najstarszy syn najstarszego syna z najstarszym synem, przy czym jeden na łożu śmierci. Bowiem w wieku średnim u Josepha Hoopera zaczęło się rozwijać poczucie dynastii.
Nie było to jednak wzruszające. Starzec oddychał głośno, z ust ciekła mu ślina, nie odzyskał przytomności. Pokój chorego przesycony był kwaśną wonią.
— No cóż — odezwał się pan Hooper pokasłując — jak widzisz, jest bardzo chory. Ale cieszę się, że go zobaczyłeś.
— Dlaczego?
— Bo... bo jesteś jego jedynym wnukiem. I chyba spadkobiercą. Tak. Przynajmniej tak być powinno.
Chłopiec spojrzał w stronę łóżka. Skóra-dziadka jest już martwa, pomyślał, stara i wysuszona. Zauważył jednak, że uwydatniają się pod nią i błyszczą kości oczodołów, nos i szczęka. Wszystko wokół niego, od krótko przystrzyżonych włosów po sfałdowane prześcieradło, było wyblakłe i szarobiałe.
— Wygląda — odezwał się Edmund Hooper — jak martwa stara ćma z jego kolekcji.
— Tak nie wolno mówić! Musisz okazać choć trochę szacunku.
Ojciec wyprowadził go. Co prawda ja potrafię dopiero teraz okazać szacunek, pomyślał, zachować się w stosunku do mego ojca jak należy, dlatego że umiera, już właściwie odszedł ode mnie.
Edmund Hooper, schodząc po ogromnych schodach do wyłożonego boazerią hallu, nie myślał już o dziadku. Zachował jednak w pamięci biel bardzo starej skóry, przypominającej biel- ćmy.
Teraz, kiedy się już przeprowadzili, Joseph Hooper poczuł się panem własnego domu.
— Będę dość często wyjeżdżał do Londynu — oznajmił. — Nie mogę tutaj siedzieć przez cały czas, nawet podczas twoich wakacji.
— Nie będzie to nic nowego, prawda?
Poirytowany odwrócił się, nie mógł znieść spojrzenia syna. Robię, co tylko w mojej mocy, pomyślał, a bez pomocnej dłoni kobiety nie jest to bynajmniej łatwe zadanie.
— Och, ale jakoś to załatwimy — powiedział — postaram się o przyjaciela dla ciebie, a także o kogoś, kto się nami zaopiekuje w tym domu. Coś wkrótce trzeba zrobić.
Wcale nie chcę, aby coś w tej sprawie załatwiać, pomyślał Edmund Hooper idąc pomiędzy cisami w głębi ogrodu, nie chcę, aby tutaj ktokolwiek przyjeżdżał.
— Wolałbym, abyś nie wchodził do Czerwonego Pokoju bez mego pozwolenia. Tutaj będą trzymał klucz.
— Przecież nic złego nie zrobię, dlaczego mam nie wchodzić?
— Bo widzisz... znajduje się tam wiele cennych rzeczy. Tylko dlatego. Naprawdę. — Joseph Hooper westchnął, siedząc przy swoim biurku w pokoju, z którego roztaczał się widok na rozległy trawnik. — A poza tym... nie sądzę, aby w tym pokoju było coś, co by cię mogło zainteresować.
Jak na razie dom miał być zachowany w dotychczasowym stanie, póki nie zastanowi się, które meble usunąć, a które z ich własnych mebli tutaj sprowadzić.
Zaczął niepewnie przekładać papiery leżące na biurku, czuł się nimi przytłoczony, nie wiedział, od czego ma zacząć. A przecież przyzwyczajony był do papierkowej roboty. Jednakże ojciec zostawił swoje sprawy w nieładzie, a on czuł się zażenowany rzeczami osobistymi powiązanymi ze śmiercią.
— Czy teraz mógłbym dostać klucz?
— Może...
— W porządku.
— Klucz do Czerwonego Pokoju?
— Tak.
— No cóż...
Pan Joseph Hooper przesunął rękę, w stronę małej szufladki po lewej stronie biurka, znajdującej się pod szufladą, w której trzymano zawsze woskową pieczęć. Po chwili jednak powiedział: — Nie, lepiej zagraj sobie w krykieta na słońcu, Edmundzie, albo pobaw się w coś innego. Pokazałem ci wszystko, co się tam znajduje.
— Nie mam z kim zagrać w krykieta.
— Prawda, ale już wkrótce coś na to zaradzę, będziesz miał przyjaciela.
— Poza tym wcale nie lubię krykieta.
— Edmundzie, nie przysparzaj mi kłopotów, mam tyle pracy, nie mogę tracić czasu na głupie sprzeczki.
Hooper wyszedł żałując, że w ogóle cokolwiek mówił. Nie chciał, żeby coś tu zmieniano, nie chciał, aby ktokolwiek tutaj przyjeżdżał.
Poza tym wiedział, gdzie znaleźć klucz.
Jest taki sam, jak jego matka, pomyślał Joseph Hooper. Podobnie jak ona nie jest skory do wyjaśnień, tajemniczy, ma równie surowe i chłodne spojrzenie. Sześć lat minęło od śmierci Ellen Hooper. Małżeństwo nie było szczęśliwe. Kiedy syn, który ją tak bardzo przypominał, przebywał w szkole, bywały długie okresy, podczas których nie mógł sobie przypomnieć, jak- naprawdę wyglądała.
Joseph Hooper zabrał się do pisania odpowiedzi na list, który otrzymał w związku z zamieszczonym przez niego ogłoszeniem.
Dom, noszący nazwę Warings, został zbudowany przez pradziadka chłopca, nie był więc bardzo stary. W owych czasach była tu ogromna wieś i pierwszy Joseph Hooper posiadał całkiem spory obszar ziemi. Teraz wieś się skurczyła, ludzie przenieśli się do miast, niewielu przybyło nowych mieszkańców, niewiele też zbudowano nowych domów. Derne wyglądało jak stary, ruchliwy port, od którego oddaliło się morze. Cała posiadłość Hoopera została sprzedana, kawałek po kawałku. Pozostał jednak Warings, dom zbudowany na zboczu wzgórza za wsią, w pewnym oddaleniu od sąsiedztwa.
Pierwszy Joseph Hooper był bankierem, zaczynającym wybijać się w życiu, kiedy w wieku lat trzydziestu zbudował dom. — Nie wstydzę się tego domu — oznajmił swoim przyjaciołom w mieście. Wydał na jego budowę znacznie więcej, niż mógł sobie pozwolić. Miał nadzieję, że „dorośnie do niego”, tak jak dziecko dorasta w końcu do zbyt dużych butów. Był człowiekiem ambitnym. Sprowadził żoną, młodszą córką mało znanego baroneta, i założył rodziną umacniając jednocześnie swoją pozycją, tak aby stać go było na dom, jaki zbudował. Nie całkiem mu się to udało, wiąc stopniowo, kawałek po kawałku, należąca do niego ziemia została sprzedana.
— Taka jest historia Warings — wyjaśnił obecny Joseph Hooper Edmundowi uroczyście, oprowadzając syna po całym domu. — Powinieneś być dumny.
Edmund nie widział powodu do dumy. Przecież to zwyczajny dom, pomyślał, brzydki, nie ma się czym pysznić. Ale sama myśl, że jest to jego dom, że łączy się z rodzinną historią, sprawiała mu przyjemność.
— Zrozumiesz, co znaczy być Hooperem, jak dorośniesz — powiedział ojciec.
Pomyślał jednak, że bez względu na to, co to znaczy, dla niego samego ma to niewielkie znaczenie. Wzdrygnął się pod wpływem spojrzenia chłopca, jego świadomej oceny. Bardzo przypominał matkę.
Dom był brzydki, toporny, dość wysoki, niekształtny, zbudowany z czerwonej cegły. Od frontu i po obu stronach ciągnął się trawnik opadający aż do żwirowanego podjazdu i drogi, nigdzie nie widać było ani drzewa, ani żadnego klombu, które by ożywiały nagą zieleń. Na końcu podjazdu i z tyłu domu, wciśnięte pomiędzy cisy, rosły wielkie krzaki rododendronów.
Cisy były tutaj, jeszcze zanim dom został wybudowany, pierwszy Joseph Hooper zachwycał się ich żywą zielenią i gęstwiną oraz tym, że rosną tak powoli i żyją najdłużej ze wszystkich drzew. Rododendrony posadził nie z powodu ich krótkiego, dramatycznego rozkwitu barw w maju i czerwcu, ale dla ich ciemnozielonych liści, twardych jak skóra, mocnej łodygi i dostojnego wyglądu. Lubił ich pełne kształty, widoczne już z podjazdu.
Wewnątrz domu wszystko wyglądało tak, jak można się było spodziewać — pokoje wysokie, masywne, spuszczane w dół okna, ściany^ wykładane dębową boazerią i dębowe drzwi, dębowe schody, solidne meble. Od samego początku istnienia tego domu niewiele się tu zmieniło.
Joseph Hooper spędził tutaj dzieciństwo, zanim poszedł do szkoły, a także wszystkie wakacje, ale nie lubił tego domu, niemile wspominał Warings. Teraz jednak, kiedy miał już pięćdziesiąt lat, uznał, że jest Hooperem, synem swego ojca, i zbudził się w nim podziw dla tej solidnej, ponurej budowli. Uznał, że jest to całkiem przyjemne miejsce (...)
***
Jestem królem zamku porównywane jest bardzo często przez krytyków do powieści Williama Goldinga Władca much. Książka Susan Hill przedstawia świat dwóch kilkunastoletnich chłopców oddzielony niewidzialną barierą od świata dorosłych. Małe konflikty nabierają dramatyzmu i stają się nieobliczalne i nieodwracalne w skutkach.