Połączenie Marsjanina, Pitch Blacka i Niezwyciężonego.
Ciężki klimat, statyczna narracja, która potęguje poczucie zagrożenia i wyobcowania.
Bardzo podobała mi się ta przygoda, pomimo wymagającej skupienia narracji właśnie.
POLECAM!
MOJA OCENA: 8/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
1.
Wstający powoli świt był blady i zimny. Wydawało się, że przegania ciemności nocy resztkami wątłych sił. Zamglone słońce mozolnie i jakby od niechcenia wspinało się po nieboskłonie, a jego niemrawe promienie dawały światło, ale nie ciepło. Początek dnia nie należał więc do najprzyjemniejszych. Mokre od porannej rosy wrzosowiska zniechęcały do spacerów, a snująca się tuż przy ziemi mgła spowijała wszystko tajemniczym całunem.
– Mogłoby choć trochę powiać! – mruknął Pierwszy Strażnik, obserwując ponury krajobraz przez panoramiczne okno wartowni.
– No nie wiem… – Drugi nie był entuzjastą tego pomysłu. Biorąc pod uwagę fakt, że na Haasgardzie wiatr był albo w ogóle nieodczuwalny, albo iście huraganowy, trudno było dziwić się jego rozterce.
– Nie lubię tej cholernej gęstej zasłony – ponownie odezwał się Pierwszy, zżymając się na mgłę. – Człowiek nie widzi, gdzie stawia kolejny krok. Pół biedy, gdy okaże się to tylko dziurą i spowoduje zwykłe skręcenie nogi. Będzie bolało, ale można zacisnąć zęby i jakoś przeżyć. Gorzej, gdy wdepnie się w norę pieprzonych tarczaków.
Drugi Strażnik wzruszył nieznacznie ramionami i spojrzał na towarzysza z lekkim pobłażaniem.
– Daj spokój! – odrzekł. – Tych wrednych potworków nie widziano w okolicy od dobrych kilku lat. Zapomnij o nich! Chodząc we mgle, rzeczywiście można skręcić kostkę. Wolę jednak zaryzykować i wyjść na zewnątrz, gdy jest cicho, niż uginać się pod razami tutejszego wichru.
– W sumie masz rację – mruknął dowódca wartowni, a jego obdarzony sumiastymi wąsami podwładny pokiwał w zamyśleniu głową.
– Ostatnim razem gotów byłem napchać kieszenie kamieniami, żeby mnie jakiś silniejszy podmuch nie obalił na ziemię i nie poturlał nie wiadomo dokąd.
– Ja tak zrobiłem!
Na krótko w zimnej, spartańsko urządzonej wartowni zabrzmiał śmiech. Wesołość spowodowana lekkim żartem skończyła się jednak dość szybko, a niespokojne spojrzenia znów powędrowały ku zamglonym wrzosowiskom. Na twarze rozmówców powróciło napięcie, a w ich wyrazie łatwo dało się zauważyć także niepokój. Nikt nie kontynuował niezobowiązującej rozmowy sprzed chwili.
– Szykuj się! – powiedział Pierwszy Strażnik, przerywając przedłużającą się ciszę. – Obudzę Trzeciego i przekażę mu obowiązki. Widzimy się za kwadrans przy wyjściu.
Mężczyzna z sumiastymi wąsami znów pokiwał głową, tym razem jednak się nie odezwał. Nie odrywał wzroku od ponurego widoku, który rozciągał się za oknem. W zasadzie był już prawie gotowy. Wyczyszczona i naładowana broń czekała na stojaku od dobrej godziny. Włożenie ciężkich butów i narzucenie na ramiona maskującego płaszcza zajmowało tylko chwilę, mógł więc jeszcze trochę postać i popatrzeć.
„Nigdy nie przywyknę do tej planety!” – przemknęło mu przez myśl. Wiele razy wcześniej zastanawiał się, dlaczego Haasgard w ogólnym rozrachunku był taki odpychający, wręcz złowrogi. Jak dotąd nie doszedł jednak w tej kwestii do satysfakcjonującej odpowiedzi. Może winne temu było blade, zimne słońce? Może huraganowe, całkowicie nieprzewidywalne wiatry? Albo wszechobecna, gęsta jak mleko mgła pojawiająca się w bezwietrznych okresach? Kombinacja tych elementów w obrębie jednej planety rzeczywiście mogła działać przygnębiająco, jednak Drugi odrzucił takie wytłumaczenie. Było zbyt proste. Bywał już w gorszych światach – o wiele groźniejszych, brzydszych i ze znacznie mniej korzystnymi warunkami pogodowymi. Tu z pewnością chodziło o coś innego. Tylko o co? Bardzo chciał wiedzieć.
Kiedyś zastanawiał się, czy za całą sprawą nie stoi haasgardzka cisza. Dni, z wyjątkiem tych wietrznych, kiedy gwałtowne podmuchy wygrywały świszczące i jękliwe melodie na pobliskich skałach, były prawie idealnie ciche. Na planecie nie było ptaków. Żaden skowronek, kos czy zwykły wróbel, żaden z ich bliższych lub dalszych krewnych nie zagwizdał, nie zakwilił i nie zaćwierkał. Nie ryczały też jelenie o poranku, o zmierzchu nie rechotały żaby, a o północy nie zawył przeciągle żaden wilk. Nad wrzosowiskami nie brzęczały jakiekolwiek owady. Jedyne żyjące tu zwierzęta miały postać morderczo usposobionych, ryjących w ziemi tarczaków, a te były nieme z natury. Nie licząc wiatru, głównym źródłem dźwięków na Haasgardzie był więc człowiek.
Ten fakt również nie przyczyniał się do poprawy nastroju. Wręcz przeciwnie – wyraźnie wiązał się z jego obniżeniem. Mimo to Drugi Strażnik odrzucił także i ten powód jako potencjalne wyjaśnienie nurtującego go problemu. Uznał go za zbyt osobiste, zbyt subiektywne doznanie, aby brać je pod uwagę. Rozmawiał kiedyś o tym z towarzyszami służby. Im cisza w ogóle nie przeszkadzała. Za to zgodnie stwierdzili, że działa wręcz uspokajająco i że za żadne skarby świata nie zamieniliby jej na jakiekolwiek odgłosy przedstawicieli ewentualnej miejscowej fauny. Nie widzieli w ciszy niczego złowrogiego. Równocześnie obaj przyznawali, że powyższe określenie wprost idealnie pasuje do Haasgardu rozpatrywanego jako całość, w skali planety. Oni również nie potrafili sprecyzować swych nieprzyjemnych doznań. Taki już był ten świat. Mężczyzna z sumiastymi wąsami wzruszył lekko ramionami. Tym razem także nic konkretnego nie udało mu się wymyślić w tej kwestii. Jeżeli rozwiązanie zagadki w ogóle istniało, musiał na nie jeszcze poczekać.
Zbliżał się zapowiedziany przez przełożonego czas wyjścia na patrol. Szybko i wprawnie założył buty. Chwilę potem zarzucił na ramiona płaszcz, a ze stojaka wziął broń. Dwukrotnie sprawdził ogniwo energetyczne i położenie przełączników ognia. Całą sekwencję powtarzał wcześniej setki razy, więc czynności te stały się dobrze wyrobionym odruchem. Wykonywał je prawie jak automat, z idealną precyzją i zawsze w tej samej kolejności.
Przy wyjściu z wartowni czekali pozostali członkowie załogi. Pożegnanie było skąpe i równie rutynowe jak poprzedzające je przygotowania.
– Szczęśliwego patrolu! – życzył Trzeci Strażnik.
– Spokojnego czuwania! – odpowiedział Pierwszy.
Drugi bez słowa skinął głową.
Szczęknęły magnetyczne zasuwy, zdjęto rygle z podwójnych drzwi i przejście łączące wartownię ze światem zewnętrznym zostało otwarte. Przez wąską szczelinę przecisnęło się dwóch mężczyzn. Ledwie to uczynili, pancerne płyty zatrzasnęły się za nimi z przyprawiającym o dreszcz głuchym łoskotem. Zaraz potem cała okolica ponownie pogrążyła się w objęciach idealnej ciszy.
Temperatura powietrza na Haasgardzie oscylowała w okolicach kilku stopni Celsjusza, rzadko sięgając dziesięciu, tylko wyjątkowo przekraczając tę wartość w okresie letnim. Jesienią trudno było liczyć na więcej niż pięć. Tak też było i tego dnia. Wydychane z ust powietrze zmieniało się błyskawicznie w kłęby pary, a chłód wywoływał zimne dreszcze, biegnące wzdłuż kręgosłupa.
– Szczęśliwego patrolu! – powiedział pierwszy Strażnik, uaktywniając maskujący płaszcz.
Drugi kolejny raz skinął głową w odpowiedzi.
– I dla ciebie! – mruknął, zamykając elektroniczne obwody własnego okrycia.
Jeśli ktoś obserwowałby tę scenę z boku, stwierdziłby, że jej bohaterowie w jednej chwili stali naprzeciw siebie i rozmawiali, w drugiej zaś już ich nie było. Zaawansowane techniki maskowania, które wykorzystywali, sprawiły, że idealnie zlali się z tłem. O fakcie ich istnienia świadczyły teraz jedynie kołyszące się krzaki wrzosów, roztrącanych niewidocznymi stopami, i zawirowania mgły, tworzące się w miejscach przejścia. Początkowo ten specyficzny ślad był szeroki, potem jednak rozdzielił się na dwa mniejsze. Niewidzialni mężczyźni ruszyli własnymi, ustalonymi wcześniej ścieżkami. Kołysania kęp wrzosów i ruchy mgły oddalały się coraz bardziej. Rozpoczął się rutynowy patrol na nieprzystępnej, złowrogiej i zimnej planecie.
Drugi Strażnik szedł dobrze znaną trasą. Przemierzył ją dotąd wiele razy i można było powiedzieć, że znał na pamięć każdy jej metr. Mógłby trafić tam, gdzie chciał, z zamkniętymi oczami, choć ze względów bezpieczeństwa nigdy nie odważył się na taką lekkomyślność. Mimo dobrej znajomości ścieżki i tak co chwila spoglądał na wyświetlacz umieszczony na wewnętrznej stronie gogli, który wskazywał właściwy kierunek marszu. Gdyby zboczył z wyznaczonej trasy, znajdująca się w lewym, dolnym rogu kreska zmieniłaby kolor na czerwony i zaczęłaby rytmicznie pulsować. Wiedział o tym jedynie z teoretycznego szkolenia, przebytego jeszcze przed przylotem na Haasgard. Do tej pory taka sytuacja nigdy nie miała miejsca.
Wiedział też, że tarczaki wyniosły się z okolicy już dawno temu. Sam zresztą dopiero co uspokajał w tej kwestii dowódcę wartowni. Mimo to na wszelki wypadek włączył detektory ukierunkowane na ich widmo termiczne i nastawił obszar skanowania na jeden metr w głąb ziemi. Gdyby któreś z krwiożerczych, złośliwych stworzeń pojawiło się znienacka, ostrzegłby go sygnał elektronicznego alarmu. Tego sygnału również dotąd nie słyszał. Szczęśliwie nie było ku temu ani jednej okazji i prawdopodobieństwo, że zaistnieje właśnie dzisiaj, wahało się w okolicach zera. Ta świadomość uspokajała, jednak wolał się zabezpieczyć. Do tej pory nie mógł wyrzucić z pamięci widoków, jakie ujrzał krótko po przybyciu na mglisto-wietrzną planetę.
Wraz z dwoma towarzyszami zmieniali wówczas podobną do nich trójkę Strażników w zajmowanej aktualnie wartowni. Pierwszy z nich nie miał połowy stopy – nieopatrznie postawiona podczas jednego z patroli uwięzła w norze tarczaka. Szpony z licznymi zadziorami wbiły się w nią błyskawicznie, a ostry jak brzytwa grzbiet w kształcie połowy koła piły tarczowej odciął ją bezlitośnie. Od tamtego wypadku Strażników zaopatrzono w ciężkie, specjalnie wzmocnione buty z grubymi podeszwami. Nie uchroniło to jednak Drugiego Strażnika przed stratą czterech palców prawej ręki. Jego wypadek wydarzył się w analogicznych okolicznościach. Jedna ze stóp zaklinowała w podziemnej norze. W mgnieniu oka wczepiły się w nią ostre szpony tarczaka. Mający trudności z ich odczepieniem mężczyzna pomógł sobie palcami. Jego zamiarem było odpięcie zatrzasków obuwia i wysunięcie z pułapki bosej stopy. Plan powiódł się jedynie częściowo – Strażnik uratował nogę kosztem czterech palców.
Widok zgorzkniałych mężczyzn, okaleczonych przez bezrozumne, okrutne zwierzęta wielkości raptem ziemskiego bobra, każdemu mógł wryć się głęboko w pamięć. Ludzie ci kończyli właśnie służbę, lecz nie cieszyło ich to ani trochę. Przygnębieni i mało rozmowni przekazali nowo przybyłym zmiennikom obowiązki i opuścili wartownię bez słowa pożegnania. Dopiero z zapisków prowadzonych w dzienniku patroli mężczyzna z sumiastymi wąsami dowiedział się, że wypadki obu okaleczeń wydarzyły się na początku ich pięcioletniej służby i że dopiero dwa lata później potwory z ostrą tarczą na grzbiecie wyniosły się z okolicy.
Początkowo zastanawiał się nad powodem przygnębienia zmienianych Strażników. Współczesna medycyna dysponowała technikami umożliwiającymi całkowitą i wierną rekonstrukcję utraconych części ciała. Obaj mężczyźni po kilkuletnim okresie kalectwa z pewnością odzyskali dawną sprawność. Poza tym wyszkoleni psychoterapeuci mogli w każdej chwili założyć im blokadę pamięciową, wymazując ze wspomnień traumatyczne przeżycia z Haasgardu. W czym więc tkwił problem?
Dopiero nieco później odpowiedź na to pytanie stała się oczywista. Zimna, nieprzyjazna planeta była dla nich miejscem ostatniej służby. Podczas jej wykonywania ponieśli znaczący uszczerbek na zdrowiu, który, mimo iż był całkowicie odwracalny, eliminował ich z elitarnego grona Strażników. Mogli liczyć na duże odprawy finansowe, tracili jednak bezpowrotnie prestiż i przywileje związane z zawodem. Najprawdopodobniej ten właśnie fakt był przyczyną kwaśnych min, przygnębienia i rozgoryczenia widocznych wyraźnie podczas ostatniego dnia pracy. Haasgard bezlitośnie naznaczył ich nieusuwalnym piętnem.
Mężczyzna z sumiastymi wąsami nie zamierzał podzielić losów niefortunnie okaleczonych poprzedników. Mimo że jego służba przypadała w znacznie spokojniejszym okresie, obiecał sobie, że nie zaniedba żadnego z możliwych środków ostrożności. Być może zwiększona uwaga skupiona wokół tego właśnie problemu nie miała z tym nic wspólnego, ale powoli mijał czwarty rok patroli, a żadne nieszczęście się nie wydarzyło. Drugi Strażnik wolał wierzyć, że nie zawdzięcza tego zwykłemu przypadkowi, a jedynie własnej, może nieco przesadnej dbałości o bezpieczeństwo.
Dowódca wartowni wielokrotnie stroił sobie żarty z jego wyjątkowej ostrożności i nazywał ją wręcz obsesją, jednak kiedy dwa razy podczas kolejnych patroli wdepnął w nory tarczaków, wszystkie kpiny, docinki i pobłażliwe uśmieszki raptownie się ucięły. Na szczęście nic groźnego się wówczas nie wydarzyło. Obie nory były puste, a ich niesympatyczni mieszkańcy zdążyli opuścić je dawno temu. Pierwszy raz obyło się bez najmniejszych choćby konsekwencji, za drugim dowódca skręcił nogę w kostce. Udało mu się wyswobodzić stopę z pułapki, nie był jednak w stanie chodzić. Powyższa sytuacja zmusiła go do wezwania pomocy drogą radiową. Miejsca wypadku nie musiał podawać, gdyż każdy wychodzący na patrol Strażnik zaopatrzony był w radiolokalizator. W ciągu czterech lat dotychczasowej służby tylko raz zdarzyło się, że wartownia została pusta. Drugi i Trzeci Strażnik porzucili dotychczasowe zajęcia i prowadzeni urządzeniem namiarowym, prawie równocześnie dotarli do kontuzjowanego towarzysza.
Na szczęście sytuacja okazała się tylko pozornie groźna. Noga ostatecznie nie była poważnie uszkodzona, a obrzęk i ból związany z urazem ustąpiły około tygodnia później. Nauczyło to jednak wszystkich, że nawet jeżeli na co dzień nic się nie dzieje, nie można pozwolić sobie na niefrasobliwość. Po tym wypadku zupełnie znikła także nonszalancja w podejściu do wykonywanych obowiązków, charakterystyczna do tej pory dla postawy Trzeciego, najmniej doświadczonego Strażnika. Od tego czasu wszystkie powinności służbowe wypełniał skrupulatnie, bez strojenia kwaśnych min i rzucania znaczących spojrzeń. W końcu każdy chciał wrócić do domu żywy i cały.
Niespodziewanie na ścieżce zawirował kłąb mgły. Drugi Strażnik schylił się błyskawicznie i odbezpieczył promiennik. Zaawansowany kilkuletni trening bojowy, jaki przeszedł przed rozpoczęciem pierwszej służby, wpoił mu szereg odruchów, które w chwili zagrożenia miały okazję zaprezentować się w pełnej krasie. Oparty na jednym kolanie, przyczaił się z drugą nogą wyrzuconą nieco w bok w celu stabilizacji. Gotowa do strzału broń uniesiona i wycelowana była w kierunku potencjalnego nieprzyjaciela. Jej precyzyjny celownik zsynchronizował się natychmiast po odbezpieczeniu z wyświetlaczem na wewnętrznej powierzchni gogli. Cała bezpośrednia okolica pocięta została cienkimi liniami siatki współrzędnych celu. Osłonięty grubą zaledwie na dwa milimetry, termoizolacyjną rękawicą palec wskazujący przylegał ściśle do spustu, gotów w każdej chwili zacisnąć się na nim i uwolnić zgromadzoną w ogniwie energię. Nie było jednak takiej potrzeby.
Z mgły nie wyłonił się żaden potwór, nie zaistniało jakiekolwiek materialne zagrożenie. Mężczyzna z sumiastymi wąsami jeszcze przez kilka chwil trwał w pozycji bojowej w oczekiwaniu na nieistniejącego przeciwnika. Sytuacja nie uległa jednak zmianie w żaden sposób. Wstał więc, wyprostował plecy i zabezpieczył ponownie broń. Zły na cały Haasgard, wyartykułował wypełniające go emocje w postaci zaledwie dwóch słów:
– Kurwa mać!
To był kolejny element planety, który przyprawiał go o nieprzyjemne ciarki na plecach. Wiry mgły. Nagłe, niczym nieuzasadnione przemieszczanie się jej gęstych kłębów z jednego miejsca w drugie. W tych niespodziewanych ruchach mlecznobiałego oparu nie dało się zauważyć jakiejkolwiek prawidłowości. Powstawały to tu, to tam, czasem dość często, dosłownie co chwila, innym znów razem tak rzadko, że prawie umykały uwadze. Ich przyczyn nikt nie potrafił wyjaśnić w racjonalny sposób. Mimo że zjawisko to odkryto dawno temu, do dnia dzisiejszego nie doczekało się ono nawet jednej, choć trochę prawdopodobnej teorii mówiącej o tym, czym było spowodowane. Wiry stanowiły wielką zagadkę, w zetknięciu z którą człowiek zaczynał zastanawiać się nad obecnością duchów lub innych paranormalnych zjawisk. W końcu jak inaczej można wyjaśnić coś, co nie ma prawa się zdarzyć, a mimo to ma jednak miejsce? Mgła przemieszczająca się bez najmniejszego podmuchu wiatru trąciła w końcu bliżej nieokreślonymi bytami astralnymi.
Drugi Strażnik wzdrygnął się nieprzyjemnie, czując kilka kropel zimnego potu spływających wzdłuż kręgosłupa. Podobne zjawisko widział już wiele razy wcześniej, a mimo to mocno wątpił, czy uda mu się kiedykolwiek do niego przyzwyczaić. W tej tajemniczej mgle było coś dogłębnie niepokojącego, co nie pozwalało przejść nad tym do porządku dziennego. To coś było złowrogie jak cała planeta.
Szybkim spojrzeniem omiótł wyświetlane na wewnętrznej powierzchni gogli parametry. Temperatura jak zwykle niska, widoczność średnia, prędkość wiatru wynosiła dokładnie zero. W przerwach pomiędzy huraganami były to trzy najbardziej charakterystyczne dla Haasgardu wartości. Praktycznie tylko ostatni parametr bywał zmienny, zresztą w bardzo dużym zakresie. Kierunek dotychczasowego marszu pokrywał się idealnie z wytyczoną wcześniej trasą patrolu, zieleń kreski na wyświetlaczu lśniła uspokajająco. Detektory skanujące ziemię w poszukiwaniu tarczaków i ich ewentualnych nor były aktywne, nie sygnalizowały jednak obecności żadnych niebezpieczeństw w bezpośrednim otoczeniu. Maleńkie kółko w prawym górnym rogu było prawie całkowicie wypełnione. Wskaźnik zasilania maskującego płaszcza informował w ten sposób, że energii niezbędnej do wtapiania się w tło jest aż nadto. Nie działo się nic, co powinno zakłócić ani tym bardziej przerwać patrol. Nic z wyjątkiem dziwnego, nieokreślonego, ale zdecydowanie złowrogiego wiru kłębu haasgardzkiej mgły. Tylko tyle i jednocześnie aż tyle.
Drugi Strażnik kolejny raz wzdrygnął się nieprzyjemnie. Jego krótki, niespodziewany postój odnotowany został w wartowni. Czujniki śledzące położenie radiolokalizatora wykryły, że obserwowany obiekt nie porusza się. Automatycznie uruchomiło to alarm, który zaowocował szybką reakcją. Ożyło ciche dotąd łącze radiowe, wypluwając pełne niepokoju pytanie Trzeciego Strażnika:
– Drugi! Dlaczego przerwałeś patrol? Melduj, co się dzieje!
– Patrol kontynuowany od teraz – odpowiedział regulaminowym zwrotem. – Przyczyna postoju nieokreślona, aktualne zagrożenie zerowe.
Krótki, zwięzły meldunek przeszył powietrze na niewidzialnych falach.
– Potwierdzam odbiór. Kontynuuj! – relacja zwrotna była równie precyzyjna. Od czasu zwichnięcia nogi przez dowódcę wartowni Trzeci Strażnik czuwał nad przebiegiem patroli sumiennie i bardzo uważnie. Jego towarzysze czasami nawet żartowali sobie z tego, mówiąc, że mają wrażenie, iż bez chwili przerwy czują na plecach jego przenikliwy wzrok.
– Weź się w garść! – mruknął do siebie mężczyzna z sumiastymi wąsami. – I przestań gonić duchy! – dodał po chwili. Ruszył dalej dobrze znaną trasą. Śledził czujnie parametry wyświetlacza i równocześnie uważnie rozglądał się dookoła.
„Stopień zagrożenia zerowy…” – przemknął mu przez myśl fragment niedawnego meldunku. I bardzo dobrze! Jeszcze nieco ponad rok. Niech nic się przez ten czas nie zmienia! A potem wreszcie nastąpi długo oczekiwana zmiana. Wszystko jedno gdzie, nawet tuż za pierwszą linię któregokolwiek z wojennych frontów. Świszczące bomby implodujące, wizgi rakietowych silników i głuche stukanie broni akustycznej były lepsze od dzwoniącej w uszach ciszy Haasgardu. Wszystko było lepsze od Haasgardu!
– Za rok spieprzam stąd tak daleko, jak tylko się da! – mruknął Drugi Strażnik i z kolejnym, ciężkim westchnieniem kontynuował patrol.
Gęsta mgła niepodzielnie władała rozległymi wrzosowiskami. Tu i ówdzie z jej białych objęć wystawały tylko czubki najwyższych krzaków. Nieopodal sterczały ostre krawędzie kilku surowych skał w różnych odcieniach koloru szarego. W statycznym krajobrazie powoli i ostrożnie przemieszczał się zamaskowany, prawie niewidoczny człowiek. Jego lekki krok nawet na moment nie mącił panującej dookoła ciszy. Ranek niespiesznie przeszedł w południe. Blade, zimne słońce wzeszło wyżej na nieboskłonie, jednak jego promienie nadal tylko oświetlały, nie dając nawet odrobiny ciepła. Chodzący we mgle niespiesznie kontynuował patrol (...)
***
Haasgard to planeta na mało znaczącym dla człowieka końcu Drogi Mlecznej. Panujące na niej warunki trudno nazwać przyjaznymi – albo przez wiele dni wieje huraganowy wiatr, albo jej powierzchnia tonie w gęstej mgle. We mgle zaś na nieostrożnego wędrowca czyhają bezlitosne tarczaki. Rdzenni mieszkańcy planety mają mordercze skłonności i nie przepuszczą okazji, aby przybyszom z innych światów odciąć kończynę lub chociaż palce.
Strażnicy Gildii regularnie chodzą na patrole i monitorują wybrane parametry powierzchni planety, aby tajemnica Haasgardu nie ujrzała światła dziennego. Znają ją tylko nieliczni. Jeden ze Strażników wszelkimi dostępnymi środkami stara się znaleźć odpowiedź na pytanie, o co w tym wszystkim chodzi. Ciekawość doprowadza go do naruszenia Regulaminu Gildii i sprowadza na jego głowę śmiertelne niebezpieczeństwo.
ZGARNIJ EBOOKA Z