Oszpicyn Krzysztof A. Zajas
10/10 za scenę z żabą!!!!!
Dzięki autorowi teraz do moich traumatycznych wizji kanałów i studzienek ściekowych (To Kinga i Pennywise) dołączyły także stawy wieczorową porą, gdzie z pełnym grozy oczekiwaniem będę wypatrywała... no właśnie...:)
Dzięki autorowi teraz do moich traumatycznych wizji kanałów i studzienek ściekowych (To Kinga i Pennywise) dołączyły także stawy wieczorową porą, gdzie z pełnym grozy oczekiwaniem będę wypatrywała... no właśnie...:)
Powieść R E W E L A C Y J N A!
Pierwsze dwa rozdziały zwaliły mnie z nóg, potem, nie było już tak intensywnie i całe szczęście, bo czytanie w ciągłym napięciu takiego tomiszcza źle wpłynęłoby na moje nerwy i wyobraźnię - szczególnie nocą...
Zarąbiasta narracja, świetna historia, pełna grozy, napięcia i... dziwnych, nawiedzonych dzieci... Czegóż Czytelnik może chcieć więcej?
Ja nic. Podziękowałam za tak inteligentny horror (i to w dodatku polski!)
POLECAM!
MOJA OCENA: 10/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
CZĘŚĆ PIERWSZA
1994Dzieci się bawiączy nie widzicie? ta zgasła świeca jest czartem.K.K. Baczyński
Widziałem tego człowieka zaledwie trzy razy. Może cztery, ale czwartego razu nie jestem pewien. Zawsze, bez względu na pogodę, miał na sobie czarny kapelusz i długi brązowy płaszcz z dobrej wełny, z futrzanym kołnierzem, jakie nosiło się pół wieku wcześniej. Czwartego razu nie jestem pewien, ponieważ nie widziałem twarzy. Trudno powiedzieć, czy miał wtedy jeszcze jakąkolwiek twarz, ale takie stwierdzenie na samym początku wystawia mnie na śmieszność. Tracę wiarygodność, a do opowiedzenia tej historii będzie mi bardzo potrzebna. Znacznie bardziej niż ustalanie, czy za czwartym razem miał twarz, czy jej nie miał. Mówię poważnie.
Pierwszy raz spotkałem go w roku 1994, we wrześniu, podczas pełni księżyca. Nie, żadne wampiry, nic z tych rzeczy. Najzwyczajniej wracałem z wyjazdu do Sępni, gdzie ktoś podobno coś znalazł, a ponieważ prawdopodobnie to coś było złote, ukrył i nie chciał oddać. W tych okolicach, gdzie ostatnia wojna oprócz pamiątek bezprzykładnej makabry rozrzuciła również tu i ówdzie trochę złota, tego rodzaju sensacje budziły szczególne zainteresowanie. Niemal każda rodzina miała na ten temat swoje opowieści, latami układane z faktów, domysłów i plotek głęboko zanurzonych w ludzkiej potrzebie przekształcania pragnień w legendę. Wiadomość o skarbie w Sępni przekablował mi pan Bolek Czech, jedyny policjant na tamtejszym posterunku, gdy tylko po uprzejmym donosie od sąsiadów wyruszył na wieś. Od razu zadzwonił do redakcji. „Dziennikarz powinien się dowiedzieć pierwszy, nie?”, wyjaśnił ze śmiechem kierujące nim motywy, ale ja wiedziałem swoje. Liczył na to, że załatwię jego córce pracę. Kończyła polonistykę w Krakowie i podobnie jak armia koleżanek i kolegów szukała jakiegokolwiek zajęcia, by nie umrzeć z głodu. Humaniści tak mają. Z pogardą odrzucają przyziemny pragmatyzm, a potem płaczą. Cóż, nikt nie obiecywał, że będzie łatwo.
Stary kawaler Władek Borowiec, operator koparki z sępniańskiej spółdzielni rolniczej, kopał rowy pod fundament nowej wiaty. Miał pod nią stanąć świeżo zakupiony kombajn, który nie mieścił się w starych garażach ze względu na rewelacyjnie szeroki nagarniacz do zbóż – ponad sześć metrów! Takiego jeszcze tu nie widzieli i trzeba było wybudować osobne stanowisko, z odpowiednio wzmocnionym podłożem. Około południa Borowiec porzucił swoje zajęcie i zniknął, a mieszkańcy sąsiadującego z placem domu natychmiast zadzwonili do prezesa. Nie potrafili wyjaśnić, w jakim celu pilnie obserwowali pracę operatora, twierdzili, że tak tylko, z nudów. W ich przekonaniu Władek znalazł coś bardzo cennego („Torbę ze złotem, panie!”) i poleciał to schować. Matka i dwóch synów opowiadali z przejęciem, nawzajem sobie przerywając i ustalając na bieżąco szczegóły. Przysięgali na rany Chrystusa, że operator biegł pochylony, trzymając się za brzuch, gdzie na pewno coś ukrywał. Prezes zadzwonił do starszego aspiranta Czecha, a ten do mnie i we trójkę poszliśmy szukać Borowca z workiem złota.
Znaleźliśmy go po godzinie, w sadzie za domem, gdzie ostrzył szpadel.
– Borowiec, czego nie pracujecie? – spytał ostro prezes.
Mężczyzna natychmiast złapał się za brzuch.
– Zebrało mnie, panie prezesie. Musiałem.
Kiedy mówił, jego oczy latały na wszystkie strony, jakby najciekawsze rzeczy działy się gdzieś za naszymi plecami.
– Ale już wam przeszło? – cisnął przełożony.
Borowiec nie umiał wyjaśnić, dlaczego nie wrócił do pracy. Nie powiedział, do czego mu naostrzona łopata. Odpowiadał półsłówkami i zerkał w bok.
Ja nie pytałem o nic. Zauważyłem tylko, że łopatę u góry, w miejscu mocowania trzonka, oblepiały resztki świeżej ziemi. Dzień był słoneczny i suchy, co znaczyło, że ktoś nią kopał całkiem niedawno, w ciągu ostatniej godziny. Podczas gdy prezes i Czech usiłowali wydobyć z niego jakieś informacje, ruszyłem na obchód ogrodu. W tej samej chwili usłyszałem za sobą wściekły krzyk. Borowiec zostawił swoich rozmówców i rzucił się za mną ze stekiem wyzwisk, z których zrozumiałem, że to jego ziemia i nie mam prawa po niej chodzić. Zanim zdołałem zrobić zdziwioną minę, zaczął szarpać mnie za bluzę. Nie jestem gigantem, ale potrafię się bronić, więc go przewróciłem na trawę i wykręciłem ręce na plecy. Charczał jak wściekły zwierz, kiedy rozglądałem się po ogrodzie.
Jeśli martwy przedmiot może stać głupio, to tak właśnie stała beczka na deszczówkę w rogu szopy. Nie pod zardzewiałą końcówką rynny, tylko pół metra dalej. Pod rynną widniało jedynie odciśnięte w podłożu kółko. Odsunęliśmy beczkę i naszym oczom ukazał się placek równiutko uklepanej ziemi. Dopiero co naostrzoną łopatą odgarnąłem wierzchnią warstwę i wyjąłem niewielkie zawiniątko. Tamci trzymali Władka Borowca we dwóch, ale i tak się wyrwał, skacząc na mnie z obłędem w oczach. Moje ciało zareagowało samo – niemal bezwiednie uderzyłem go trzonkiem najpierw w krocze, a potem w kark. Kiedy zgiął się wpół i opadł na kolana, starszy aspirant Czech skuł go na wszelki wypadek kajdankami. W trójkę pochyliliśmy się nad znaleziskiem. W natłuszczonej szmacie znajdował się srebrny rewolwer z drewnianymi okładzinami na kolbie i pustym bębenkiem. Oczywiście, facet nie miał pozwolenia na broń i nie chciał powiedzieć, jak wszedł w jej posiadanie. Dopiero kiedy prezes zapytał, czy to znalezisko z placu budowy, uśmiechnął się szeroko i odparł, że tak.
Zabrali go do komendy w Oszpicynie, żeby spisać zeznania i sporządzić oskarżenie o nielegalne posiadanie broni, a ja popytałem jeszcze sąsiadów o torbę ze złotem, a kiedy zrobiło się ciemno, ruszyłem z powrotem do domu. W drodze myślałem o pytaniu prezesa, a właściwie podpowiedzi, i postanowiłem zapamiętać ten epizod.
Nie był to rewelacyjny materiał na artykuł, ot, takie tam igraszki lokalsów z wojenną historią w tle, dlatego trochę zdegustowany i zły postanowiłem się odstresować i wróciłem do miasta okrężnie, przez Szerszeń. Miałem tam takie miejsce, gdzie oddawałem się pewnej przyjemności. Nie, nic z rzeczy zakazanych, po prostu lubię sikać na łonie natury. Wielu facetów lubi. U mnie to rodzaj drobnego prywatnego obrządku, trochę jak u dzikich zwierząt, które znaczą sobie terytorium. Moim terytorium była grobla między starymi stawami, porosła drzewami po obu stronach. Środkiem biegła wąska droga z błotnistymi koleinami, które nigdy do końca nie wysychały. Zaparkowałem na wydeptanym skrawku pobocza i ruszyłem między stawy. Wieczór rozlał się po wodzie oleistą mazią. Nad lasem unosił się księżyc i rzucał na staw swoje obolałe odbicie. Było niesamowicie cicho. Żadnego chlupotu fal, żadnego plusku ryb, nawet żaby zamilkły. Nagle niebo tuż nad księżycem przeciął meteor. Szedł niemal poziomo i żarzył się jasno, by na koniec buchnąć mocniejszym płomieniem, jak flara, i zgasnąć. Przez moment jeszcze nad horyzontem majaczyła świetlna krecha, a potem znikła. Wrześniowa perseida! Są rzadkie i zwykle słabe. Po nacieszeniu oczu uroczym widowiskiem zawróciłem do samochodu, spojrzawszy w lewo, gdzie ciągnęły się błotniste koleiny wiodące w czarny tunel pod księżycem, sklepiony koronami dębów i olch. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Może po prostu spodobała mi się ciemność pod dachem z dębowych liści, których błyszcząca powierzchnia połyskiwała drobinami żółtego światła. Może w absolutnej ciszy usłyszałem jakiś dźwięk. A może dostrzegłem ruch, nie wiem. Po prostu zrobiłem to: przystanąłem i wpatrywałem się w tę nieprzeniknioną czeluść.
Ktoś stał pod drzewem.
Chyba wiedziałem, że tam stoi, jeszcze zanim zobaczyłem go w światłach samochodu, który daleko za mną brał zakręt. Snop światła omiótł okolicę jak latarnia morska w przyspieszonym tempie, ale to wystarczyło. Ktoś stał i patrzył na mnie. Błysnął czarny kapelusz, wąska, ostra twarz, jak u ludowego świątka, prosty płaszcz z grubym kołnierzem. Oczy... wydawało mi się, że są czerwone. Odległość wynosiła jakieś piętnaście metrów, a jednak widziałem go wyraźnie.
Światła samochodu znikły i wróciła martwa cisza. Nie miałem przy sobie latarki ani niczego do obrony, mój nóż myśliwski został w bagażniku poloneza. Ja się jeszcze nie bałem, ale moje ciało już tak. Po skórze biegały drobinki dreszczy. W takich chwilach człowiekowi zwykle przychodzą do głowy dwie nawzajem wykluczające się reakcje. Albo rzucasz się do ucieczki, albo stoisz nieruchomo z nadzieją, że gość sobie pójdzie. Każde z rozwiązań ma swoje minusy. Ucieczka prowokuje pogoń, a czekanie w miejscu daje przewagę przeciwnikowi. Chyba dlatego postanowiłem do niego podejść. Ale po co? „Przepraszam, czy pan przypadkiem nie chce mnie zabić? Bo jeśli tak, to pozwoli pan, że zacznę uciekać”. Oczy usiłowały przebić się przez księżycową poświatę i rozpoznać kształty w napiętej czerni. Ruszyłem powoli i był to chyba najwolniejszy marsz w moim życiu. Stawiałem kroki do przodu, ale jakbym szedł do tyłu. Kiedy pod butem chrupnęła złamana gałązka, wszystkie włosy stanęły mi dęba. Nieuchronnie zbliżałem się do granicy światła i cienia, owal księżyca przesłoniły korony porastających groblę drzew. Oswajałem się z mrokiem, spięty do granic wytrzymałości i gotowy pod byle pretekstem zwiać na szosę do samochodu. Widziałem już zarys pnia, odległy o trzy, cztery metry...
Nikogo nie było. Dreptałem na palcach, gotów w każdej chwili uskoczyć czy zasłonić się, nie wiem. Oczy z wolna przyzwyczajały się i widziały coraz więcej, wpatrując się w ciemność jak w ekran, na którym zaraz pojawi się upiorna postać. Nie pojawił się nikt. Z trudem postawiłem kilka kroków, z wyciągniętymi rękami, jakbym chciał rozgarnąć tę błotnistą czerń. Cisza. Nic. Nikogo.
Musiało mi się przywidzieć. Wycofałem się tyłem w krąg księżycowego światła i dopiero tam zorientowałem się, że cały czas ściskam w dłoni pęk kluczy, jak kastet. Szedłem do samochodu, wciąż oglądając się za siebie. Wszystko jakby wracało do normy. Ciepły wrześniowy wieczór na powrót wygładził się w piękny obrazek, z księżycem w tle. Gdzieś daleko zaszczekał pies. Wracał też spokój. Zwolniłem kroku. Przed wejściem do samochodu niemal dla formalności obejrzałem się ostatni raz i moją uwagę przyciągnął płynący środkiem stawu przedmiot.
Spokojnie.
Zdarza się, że ludzie wrzucają do wody rozmaite rzeczy.
Niektóre z nich nie toną, tylko pływają po powierzchni do czasu, aż ktoś je wyłowi albo rozpadną się ze starości.
Latem dzieci kąpią się w tych stawach i jedno z nich zapomniało zabrać kółko do domu.
Jest koniec września, nie kąpią się od miesiąca.
Guma jest trwała.
Środkiem oświetlonego księżycem stawu płynęła dmuchana dziecięca zabawka. O tej porze trzciny są jeszcze zielone, ale już dorodne, okazałe, z szerokimi liśćmi, które trącone najsłabszym powiewem wiatru, ocierają się o siebie z szelestem. Brązowe pałki gną wierzchołki ku ziemi i napinają łodygi, gotowe w każdej chwili wystrzelić w górę lub opaść. Teraz panowała kompletna martwota. Pochylone gromady trzcin wyglądały jak kolumna zgarbionych uchodźców, zastygłych w pół kroku. A jednak gumowa zabawka sunęła jednostajnie po błyszczącej powierzchni wody, pchana przez nic. Miała kształt żaby, z szeroko rozcapierzonymi łapami i kulfoniastym, niezgrabnym łbem z przodu. Nie przypominała nadmuchiwanych kółek ze sklepów, poza tym była cienka, jakby za chuda. Nie mogłaby utrzymać na powierzchni nawet całkiem małego dziecka. W pierwszej chwili pomyślałem, że jest słabo nadmuchana, ale chyba nie do końca o to chodziło. Coś było nie tak z łapami. Sterczały dziarsko na cztery strony, śmiesznie długie i sztywne jak patyki. Kiedy tak płynęło przed siebie, kółko naprawdę przypominało żabę. Wielką żabę, z grzbietem przestrzelonym na wylot armatnią kulą.
Zapominając o niedawnym strachu, poszedłem groblą do miejsca, skąd najlepiej było widać sunący po wodzie obiekt, i usiadłem na miękkiej trawie, nie spuszczając z niego oka. Zaokrąglony łeb na przedzie rozgarniał wodę. Spod tylnych łap rozchodziły się smukłe prążki fal, które tworzyły za żeglującą żabą regularny stożek. Płynęła prosto na mnie. Bezgłośnie. Jednostajnie. Jak łódź.
bałem, ale moje ciało już tak. Po skórze biegały drobinki dreszczy. W takich chwilach człowiekowi zwykle przychodzą do głowy dwie nawzajem wykluczające się reakcje. Albo rzucasz się do ucieczki, albo stoisz nieruchomo z nadzieją, że gość sobie pójdzie. Każde z rozwiązań ma swoje minusy. Ucieczka prowokuje pogoń, a czekanie w miejscu daje przewagę przeciwnikowi. Chyba dlatego postanowiłem do niego podejść. Ale po co? „Przepraszam, czy pan przypadkiem nie chce mnie zabić? Bo jeśli tak, to pozwoli pan, że zacznę uciekać”. Oczy usiłowały przebić się przez księżycową poświatę i rozpoznać kształty w napiętej czerni. Ruszyłem powoli i był to chyba najwolniejszy marsz w moim życiu. Stawiałem kroki do przodu, ale jakbym szedł do tyłu. Kiedy pod butem chrupnęła złamana gałązka, wszystkie włosy stanęły mi dęba. Nieuchronnie zbliżałem się do granicy światła i cienia, owal księżyca przesłoniły korony porastających groblę drzew. Oswajałem się z mrokiem, spięty do granic wytrzymałości i gotowy pod byle pretekstem zwiać na szosę do samochodu. Widziałem już zarys pnia, odległy o trzy, cztery metry...
Nikogo nie było. Dreptałem na palcach, gotów w każdej chwili uskoczyć czy zasłonić się, nie wiem. Oczy z wolna przyzwyczajały się i widziały coraz więcej, wpatrując się w ciemność jak w ekran, na którym zaraz pojawi się upiorna postać. Nie pojawił się nikt. Z trudem postawiłem kilka kroków, z wyciągniętymi rękami, jakbym chciał rozgarnąć tę błotnistą czerń. Cisza. Nic. Nikogo.
Musiało mi się przywidzieć. Wycofałem się tyłem w krąg księżycowego światła i dopiero tam zorientowałem się, że cały czas ściskam w dłoni pęk kluczy, jak kastet. Szedłem do samochodu, wciąż oglądając się za siebie. Wszystko jakby wracało do normy. Ciepły wrześniowy wieczór na powrót wygładził się w piękny obrazek, z księżycem w tle. Gdzieś daleko zaszczekał pies. Wracał też spokój. Zwolniłem kroku. Przed wejściem do samochodu niemal dla formalności obejrzałem się ostatni raz i moją uwagę przyciągnął płynący środkiem stawu przedmiot.
Spokojnie.
Zdarza się, że ludzie wrzucają do wody rozmaite rzeczy.
Niektóre z nich nie toną, tylko pływają po powierzchni do czasu, aż ktoś je wyłowi albo rozpadną się ze starości.
Latem dzieci kąpią się w tych stawach i jedno z nich zapomniało zabrać kółko do domu.
Jest koniec września, nie kąpią się od miesiąca.
Guma jest trwała.
Środkiem oświetlonego księżycem stawu płynęła dmuchana dziecięca zabawka. O tej porze trzciny są jeszcze zielone, ale już dorodne, okazałe, z szerokimi liśćmi, które trącone najsłabszym powiewem wiatru, ocierają się o siebie z szelestem. Brązowe pałki gną wierzchołki ku ziemi i napinają łodygi, gotowe w każdej chwili wystrzelić w górę lub opaść. Teraz panowała kompletna martwota. Pochylone gromady trzcin wyglądały jak kolumna zgarbionych uchodźców, zastygłych w pół kroku. A jednak gumowa zabawka sunęła jednostajnie po błyszczącej powierzchni wody, pchana przez nic. Miała kształt żaby, z szeroko rozcapierzonymi łapami i kulfoniastym, niezgrabnym łbem z przodu. Nie przypominała nadmuchiwanych kółek ze sklepów, poza tym była cienka, jakby za chuda. Nie mogłaby utrzymać na powierzchni nawet całkiem małego dziecka. W pierwszej chwili pomyślałem, że jest słabo nadmuchana, ale chyba nie do końca o to chodziło. Coś było nie tak z łapami. Sterczały dziarsko na cztery strony, śmiesznie długie i sztywne jak patyki. Kiedy tak płynęło przed siebie, kółko naprawdę przypominało żabę. Wielką żabę, z grzbietem przestrzelonym na wylot armatnią kulą.
Zapominając o niedawnym strachu, poszedłem groblą do miejsca, skąd najlepiej było widać sunący po wodzie obiekt, i usiadłem na miękkiej trawie, nie spuszczając z niego oka. Zaokrąglony łeb na przedzie rozgarniał wodę. Spod tylnych łap rozchodziły się smukłe prążki fal, które tworzyły za żeglującą żabą regularny stożek. Płynęła prosto na mnie. Bezgłośnie. Jednostajnie. Jak łódź.
Zatrzymała się pięć metrów od brzegu. W blasku księżyca widziałem sztywne przednie łapy, obły tułów z wielką dziurą pośrodku oraz wpatrzone we mnie oczy. Czerwone. Kto wpadł na idiotyczny pomysł, by zielonej żabie domalować czerwone oczy? Widzieliście kiedyś coś takiego? Te niewątpliwie były czerwone. Podpłynęła i znieruchomiała przede mną, jak niemy świadek nieznanego.
Wzdrygnąłem się i odruchowo podciągnąłem do góry stopy. W tym momencie dmuchnął wiatr. Trzciny ożyły i wokół mnie rozległ się szelest papirusowych szeptów. Gładkie dotychczas lustro wody pofałdowało się i chlupnęło o brzeg, łeb żaby uniósł się i opadł. Trwało to sekundę, ale wystarczyło. Zerwałem się i pobiegłem do samochodu. Mój cień biegł nieco szybciej. Dopadłem poloneza, przekręciłem kluczyk w stacyjce i głośno poganiałem rzężący rozrusznik. Coś krzyczałem, ale nie pamiętam co. Na pewno kląłem na ten nieszczęsny mechanizm. Kiedy wreszcie odpalił, wrzuciłem jedynkę i z rykiem silnika wydostałem się na szosę. Gnałem środkiem drogi w kierunku miasta, patrząc w lusterko, czy koszmarna żaba mnie nie ściga. Nagle przestałem zerkać, zdjęty nowym strachem, że go zobaczę za plecami, na tylnym siedzeniu. Czerwone oczy, ostry nos, lekko rozchylone w uśmiechu usta... te same co u dmuchanej zabawki. Dodałem gazu i powtarzałem na głos jakieś słowa, chyba imiona szkolnych kolegów, żeby nie myśleć.
Żaba na wodzie miała twarz mężczyzny spod drzewa.
Po powrocie do domu zamknąłem się w sypialni, padłem w ubraniu na łóżko i próbowałem poukładać te kawałki w sensowną całość. Mężczyzna pod drzewem i dmuchana żaba. Cisza i nagły podmuch. Ciemność i światło księżyca. Pary. Brakowało trzeciego składnika, łącznika, spoiwa. Doszedłszy w nerwowych rozważaniach do tego punktu, przypomniałem sobie jeszcze jeden szczegół. Żaba na czubku łba miała znak, dwa trójkąty równoboczne złączone wierzchołkami. Coś jak pozioma klepsydra.
Na trzeci element układanki musiałem zaczekać pięć lat.
***
Okoliczności sprawy skłaniają do przypuszczeń, że nie wszystko da się wyjaśnić
w sposób logiczny i przewidywalny, bo siły zła działają na granicy naszego świata
i rzeczywistości. Rozum nie zawsze wszystko ogarnie…
Oszpicyn – tak swoje miasto nazywali oświęcimscy Żydzi. Dzieją się tu rzeczy niepokojące. Ludzie zaczynają ginąć w makabrycznych okolicznościach, dzieci zamieniają się w morderców, szczury atakują mieszkańców, a wszyscy zajadle próbują odnaleźć pewien zakopany skarb. Coś opętało to miasteczko – coś, co dotąd było głęboko uśpione. Nawet dziennikarz, który prowadzi własne śledztwo nie docieknie prawdy… On jako pierwszy musi się z tym zmierzyć: demony przeszłości potrafią ożyć w każdej chwili. I stanowić realne zagrożenie.