"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Oszpicyn Krzysztof A. Zajas

10/10 za scenę z żabą!!!!! 
Dzięki autorowi teraz do moich traumatycznych wizji kanałów i studzienek ściekowych (To Kinga i Pennywise) dołączyły także stawy wieczorową porą, gdzie z pełnym grozy oczekiwaniem będę wypatrywała... no właśnie...:)

Powieść R E W E L A C Y J N A!
Pierwsze dwa rozdziały zwaliły mnie z nóg, potem, nie było już tak intensywnie i całe szczęście, bo czytanie w ciągłym napięciu takiego tomiszcza źle wpłynęłoby na moje nerwy i wyobraźnię - szczególnie nocą...

Zarąbiasta narracja, świetna historia, pełna grozy, napięcia i... dziwnych, nawiedzonych dzieci... Czegóż Czytelnik może chcieć więcej? 

Ja nic. Podziękowałam za tak inteligentny horror (i to w dodatku polski!)

POLECAM!

MOJA OCENA: 10/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
CZĘŚĆ PIERW­SZA

1994
Dzie­ci się ba­wią
  
czy nie wi­dzi­cie? ta zga­sła świe­ca jest czar­tem.
K.K. Ba­czyń­ski

 Wi­dzia­łem tego czło­wie­ka za­le­d­wie trzy razy. Może czte­ry, ale czwar­te­go razu nie je­stem pe­wien. Za­wsze, bez wzglę­du na po­go­dę, miał na so­bie czar­ny ka­pe­lusz i dłu­gi brą­zo­wy płaszcz z do­brej weł­ny, z fu­trza­nym koł­nie­rzem, ja­kie no­si­ło się pół wie­ku wcze­śniej. Czwar­te­go razu nie je­stem pe­wien, po­nie­waż nie wi­dzia­łem twa­rzy. Trud­no po­wie­dzieć, czy miał wte­dy jesz­cze ja­ką­kol­wiek twarz, ale ta­kie stwier­dze­nie na sa­mym po­cząt­ku wy­sta­wia mnie na śmiesz­ność. Tra­cę wia­ry­god­ność, a do opo­wie­dze­nia tej hi­sto­rii bę­dzie mi bar­dzo po­trzeb­na. Znacz­nie bar­dziej niż usta­la­nie, czy za czwar­tym ra­zem miał twarz, czy jej nie miał. Mó­wię po­waż­nie.
Pierw­szy raz spo­tka­łem go w roku 1994, we wrze­śniu, pod­czas peł­ni księ­ży­ca. Nie, żad­ne wam­pi­ry, nic z tych rze­czy. Naj­zwy­czaj­niej wra­ca­łem z wy­jaz­du do Sęp­ni, gdzie ktoś po­dob­no coś zna­lazł, a po­nie­waż praw­do­po­dob­nie to coś było zło­te, ukrył i nie chciał od­dać. W tych oko­li­cach, gdzie ostat­nia woj­na oprócz pa­mią­tek bez­przy­kład­nej ma­ka­bry roz­rzu­ci­ła rów­nież tu i ów­dzie tro­chę zło­ta, tego ro­dza­ju sen­sa­cje bu­dzi­ły szcze­gól­ne za­in­te­re­so­wa­nie. Nie­mal każ­da ro­dzi­na mia­ła na ten te­mat swo­je opo­wie­ści, la­ta­mi ukła­da­ne z fak­tów, do­my­słów i plo­tek głę­bo­ko za­nu­rzo­nych w ludz­kiej po­trze­bie prze­kształ­ca­nia pra­gnień w le­gen­dę. Wia­do­mość o skar­bie w Sęp­ni prze­ka­blo­wał mi pan Bo­lek Czech, je­dy­ny po­li­cjant na tam­tej­szym po­ste­run­ku, gdy tyl­ko po uprzej­mym do­no­sie od są­sia­dów wy­ru­szył na wieś. Od razu za­dzwo­nił do re­dak­cji. „Dzien­ni­karz po­wi­nien się do­wie­dzieć pierw­szy, nie?”, wy­ja­śnił ze śmie­chem kie­ru­ją­ce nim mo­ty­wy, ale ja wie­dzia­łem swo­je. Li­czył na to, że za­ła­twię jego cór­ce pra­cę. Koń­czy­ła po­lo­ni­sty­kę w Kra­ko­wie i po­dob­nie jak ar­mia ko­le­ża­nek i ko­le­gów szu­ka­ła ja­kie­go­kol­wiek za­ję­cia, by nie umrzeć z gło­du. Hu­ma­ni­ści tak mają. Z po­gar­dą od­rzu­ca­ją przy­ziem­ny prag­ma­tyzm, a po­tem pła­czą. Cóż, nikt nie obie­cy­wał, że bę­dzie ła­two.
Sta­ry ka­wa­ler Wła­dek Bo­ro­wiec, ope­ra­tor ko­par­ki z sęp­niań­skiej spół­dziel­ni rol­ni­czej, ko­pał rowy pod fun­da­ment no­wej wia­ty. Miał pod nią sta­nąć świe­żo za­ku­pio­ny kom­bajn, któ­ry nie mie­ścił się w sta­rych ga­ra­żach ze wzglę­du na re­we­la­cyj­nie sze­ro­ki na­gar­niacz do zbóż – po­nad sześć me­trów! Ta­kie­go jesz­cze tu nie wi­dzie­li i trze­ba było wy­bu­do­wać osob­ne sta­no­wi­sko, z od­po­wied­nio wzmoc­nio­nym pod­ło­żem. Oko­ło po­łu­dnia Bo­ro­wiec po­rzu­cił swo­je za­ję­cie i znik­nął, a miesz­kań­cy są­sia­du­ją­ce­go z pla­cem domu na­tych­miast za­dzwo­ni­li do pre­ze­sa. Nie po­tra­fi­li wy­ja­śnić, w ja­kim celu pil­nie ob­ser­wo­wa­li pra­cę ope­ra­to­ra, twier­dzi­li, że tak tyl­ko, z nu­dów. W ich prze­ko­na­niu Wła­dek zna­lazł coś bar­dzo cen­ne­go („Tor­bę ze zło­tem, pa­nie!”) i po­le­ciał to scho­wać. Mat­ka i dwóch sy­nów opo­wia­da­li z prze­ję­ciem, na­wza­jem so­bie prze­ry­wa­jąc i usta­la­jąc na bie­żą­co szcze­gó­ły. Przy­się­ga­li na rany Chry­stu­sa, że ope­ra­tor biegł po­chy­lo­ny, trzy­ma­jąc się za brzuch, gdzie na pew­no coś ukry­wał. Pre­zes za­dzwo­nił do star­sze­go aspi­ran­ta Cze­cha, a ten do mnie i we trój­kę po­szli­śmy szu­kać Bo­row­ca z wor­kiem zło­ta.
Zna­leź­li­śmy go po go­dzi­nie, w sa­dzie za do­mem, gdzie ostrzył szpa­del.
– Bo­ro­wiec, cze­go nie pra­cu­je­cie? – spy­tał ostro pre­zes.
Męż­czy­zna na­tych­miast zła­pał się za brzuch.
– Ze­bra­ło mnie, pa­nie pre­ze­sie. Mu­sia­łem.
Kie­dy mó­wił, jego oczy la­ta­ły na wszyst­kie stro­ny, jak­by naj­cie­kaw­sze rze­czy dzia­ły się gdzieś za na­szy­mi ple­ca­mi.
– Ale już wam prze­szło? – ci­snął prze­ło­żo­ny.
Bo­ro­wiec nie umiał wy­ja­śnić, dla­cze­go nie wró­cił do pra­cy. Nie po­wie­dział, do cze­go mu na­ostrzo­na ło­pa­ta. Od­po­wia­dał pół­słów­ka­mi i zer­kał w bok.
Ja nie py­ta­łem o nic. Za­uwa­ży­łem tyl­ko, że ło­pa­tę u góry, w miej­scu mo­co­wa­nia trzon­ka, ob­le­pia­ły reszt­ki świe­żej zie­mi. Dzień był sło­necz­ny i su­chy, co zna­czy­ło, że ktoś nią ko­pał cał­kiem nie­daw­no, w cią­gu ostat­niej go­dzi­ny. Pod­czas gdy pre­zes i Czech usi­ło­wa­li wy­do­być z nie­go ja­kieś in­for­ma­cje, ru­szy­łem na ob­chód ogro­du. W tej sa­mej chwi­li usły­sza­łem za sobą wście­kły krzyk. Bo­ro­wiec zo­sta­wił swo­ich roz­mów­ców i rzu­cił się za mną ze ste­kiem wy­zwisk, z któ­rych zro­zu­mia­łem, że to jego zie­mia i nie mam pra­wa po niej cho­dzić. Za­nim zdo­ła­łem zro­bić zdzi­wio­ną minę, za­czął szar­pać mnie za blu­zę. Nie je­stem gi­gan­tem, ale po­tra­fię się bro­nić, więc go prze­wró­ci­łem na tra­wę i wy­krę­ci­łem ręce na ple­cy. Char­czał jak wście­kły zwierz, kie­dy roz­glą­da­łem się po ogro­dzie.
Je­śli mar­twy przed­miot może stać głu­pio, to tak wła­śnie sta­ła becz­ka na desz­czów­kę w rogu szo­py. Nie pod za­rdze­wia­łą koń­ców­ką ryn­ny, tyl­ko pół me­tra da­lej. Pod ryn­ną wid­nia­ło je­dy­nie od­ci­śnię­te w pod­ło­żu kół­ko. Od­su­nę­li­śmy becz­kę i na­szym oczom uka­zał się pla­cek rów­niut­ko ukle­pa­nej zie­mi. Do­pie­ro co na­ostrzo­ną ło­pa­tą od­gar­ną­łem wierzch­nią war­stwę i wy­ją­łem nie­wiel­kie za­wi­niąt­ko. Tam­ci trzy­ma­li Wład­ka Bo­row­ca we dwóch, ale i tak się wy­rwał, ska­cząc na mnie z obłę­dem w oczach. Moje cia­ło za­re­ago­wa­ło samo – nie­mal bez­wied­nie ude­rzy­łem go trzon­kiem naj­pierw w kro­cze, a po­tem w kark. Kie­dy zgiął się wpół i opadł na ko­la­na, star­szy aspi­rant Czech skuł go na wszel­ki wy­pa­dek kaj­dan­ka­mi. W trój­kę po­chy­li­li­śmy się nad zna­le­zi­skiem. W na­tłusz­czo­nej szma­cie znaj­do­wał się srebr­ny re­wol­wer z drew­nia­ny­mi okła­dzi­na­mi na kol­bie i pu­stym bę­ben­kiem. Oczy­wi­ście, fa­cet nie miał po­zwo­le­nia na broń i nie chciał po­wie­dzieć, jak wszedł w jej po­sia­da­nie. Do­pie­ro kie­dy pre­zes za­py­tał, czy to zna­le­zi­sko z pla­cu bu­do­wy, uśmiech­nął się sze­ro­ko i od­parł, że tak.
Za­bra­li go do ko­men­dy w Oszpi­cy­nie, żeby spi­sać ze­zna­nia i spo­rzą­dzić oskar­że­nie o nie­le­gal­ne po­sia­da­nie bro­ni, a ja po­py­ta­łem jesz­cze są­sia­dów o tor­bę ze zło­tem, a kie­dy zro­bi­ło się ciem­no, ru­szy­łem z po­wro­tem do domu. W dro­dze my­śla­łem o py­ta­niu pre­ze­sa, a wła­ści­wie pod­po­wie­dzi, i po­sta­no­wi­łem za­pa­mię­tać ten epi­zod.
Nie był to re­we­la­cyj­ny ma­te­riał na ar­ty­kuł, ot, ta­kie tam igrasz­ki lo­kal­sów z wo­jen­ną hi­sto­rią w tle, dla­te­go tro­chę zde­gu­sto­wa­ny i zły po­sta­no­wi­łem się od­stre­so­wać i wró­ci­łem do mia­sta okręż­nie, przez Szer­szeń. Mia­łem tam ta­kie miej­sce, gdzie od­da­wa­łem się pew­nej przy­jem­no­ści. Nie, nic z rze­czy za­ka­za­nych, po pro­stu lu­bię si­kać na ło­nie na­tu­ry. Wie­lu fa­ce­tów lubi. U mnie to ro­dzaj drob­ne­go pry­wat­ne­go ob­rząd­ku, tro­chę jak u dzi­kich zwie­rząt, któ­re zna­czą so­bie te­ry­to­rium. Moim te­ry­to­rium była gro­bla mię­dzy sta­ry­mi sta­wa­mi, po­ro­sła drze­wa­mi po obu stro­nach. Środ­kiem bie­gła wą­ska dro­ga z błot­ni­sty­mi ko­le­ina­mi, któ­re ni­g­dy do koń­ca nie wy­sy­cha­ły. Za­par­ko­wa­łem na wy­dep­ta­nym skraw­ku po­bo­cza i ru­szy­łem mię­dzy sta­wy. Wie­czór roz­lał się po wo­dzie ole­istą ma­zią. Nad la­sem uno­sił się księ­życ i rzu­cał na staw swo­je obo­la­łe od­bi­cie. Było nie­sa­mo­wi­cie ci­cho. Żad­ne­go chlu­po­tu fal, żad­ne­go plu­sku ryb, na­wet żaby za­mil­kły. Na­gle nie­bo tuż nad księ­ży­cem prze­ciął me­te­or. Szedł nie­mal po­zio­mo i ża­rzył się ja­sno, by na ko­niec buch­nąć moc­niej­szym pło­mie­niem, jak fla­ra, i zga­snąć. Przez mo­ment jesz­cze nad ho­ry­zon­tem ma­ja­czy­ła świetl­na kre­cha, a po­tem zni­kła. Wrze­śnio­wa per­se­ida! Są rzad­kie i zwy­kle sła­be. Po na­cie­sze­niu oczu uro­czym wi­do­wi­skiem za­wró­ci­łem do sa­mo­cho­du, spoj­rzaw­szy w lewo, gdzie cią­gnę­ły się błot­ni­ste ko­le­iny wio­dą­ce w czar­ny tu­nel pod księ­ży­cem, skle­pio­ny ko­ro­na­mi dę­bów i olch. Nie wiem, dla­cze­go to zro­bi­łem. Może po pro­stu spodo­ba­ła mi się ciem­ność pod da­chem z dę­bo­wych li­ści, któ­rych błysz­czą­ca po­wierzch­nia po­ły­ski­wa­ła dro­bi­na­mi żół­te­go świa­tła. Może w ab­so­lut­nej ci­szy usły­sza­łem ja­kiś dźwięk. A może do­strze­głem ruch, nie wiem. Po pro­stu zro­bi­łem to: przy­sta­ną­łem i wpa­try­wa­łem się w tę nie­prze­nik­nio­ną cze­luść.
Ktoś stał pod drze­wem.
Chy­ba wie­dzia­łem, że tam stoi, jesz­cze za­nim zo­ba­czy­łem go w świa­tłach sa­mo­cho­du, któ­ry da­le­ko za mną brał za­kręt. Snop świa­tła omiótł oko­li­cę jak la­tar­nia mor­ska w przy­spie­szo­nym tem­pie, ale to wy­star­czy­ło. Ktoś stał i pa­trzył na mnie. Bły­snął czar­ny ka­pe­lusz, wą­ska, ostra twarz, jak u lu­do­we­go świąt­ka, pro­sty płaszcz z gru­bym koł­nie­rzem. Oczy... wy­da­wa­ło mi się, że są czer­wo­ne. Od­le­głość wy­no­si­ła ja­kieś pięt­na­ście me­trów, a jed­nak wi­dzia­łem go wy­raź­nie.
Świa­tła sa­mo­cho­du zni­kły i wró­ci­ła mar­twa ci­sza. Nie mia­łem przy so­bie la­tar­ki ani ni­cze­go do obro­ny, mój nóż my­śliw­ski zo­stał w ba­gaż­ni­ku po­lo­ne­za. Ja się jesz­cze nie ba­łem, ale moje cia­ło już tak. Po skó­rze bie­ga­ły dro­bin­ki dresz­czy. W ta­kich chwi­lach czło­wie­ko­wi zwy­kle przy­cho­dzą do gło­wy dwie na­wza­jem wy­klu­cza­ją­ce się re­ak­cje. Albo rzu­casz się do uciecz­ki, albo sto­isz nie­ru­cho­mo z na­dzie­ją, że gość so­bie pój­dzie. Każ­de z roz­wią­zań ma swo­je mi­nu­sy. Uciecz­ka pro­wo­ku­je po­goń, a cze­ka­nie w miej­scu daje prze­wa­gę prze­ciw­ni­ko­wi. Chy­ba dla­te­go po­sta­no­wi­łem do nie­go po­dejść. Ale po co? „Prze­pra­szam, czy pan przy­pad­kiem nie chce mnie za­bić? Bo je­śli tak, to po­zwo­li pan, że za­cznę ucie­kać”. Oczy usi­ło­wa­ły prze­bić się przez księ­ży­co­wą po­świa­tę i roz­po­znać kształ­ty w na­pię­tej czer­ni. Ru­szy­łem po­wo­li i był to chy­ba naj­wol­niej­szy marsz w moim ży­ciu. Sta­wia­łem kro­ki do przo­du, ale jak­bym szedł do tyłu. Kie­dy pod bu­tem chrup­nę­ła zła­ma­na ga­łąz­ka, wszyst­kie wło­sy sta­nę­ły mi dęba. Nie­uchron­nie zbli­ża­łem się do gra­ni­cy świa­tła i cie­nia, owal księ­ży­ca prze­sło­ni­ły ko­ro­ny po­ra­sta­ją­cych gro­blę drzew. Oswa­ja­łem się z mro­kiem, spię­ty do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści i go­to­wy pod byle pre­tek­stem zwiać na szo­sę do sa­mo­cho­du. Wi­dzia­łem już za­rys pnia, od­le­gły o trzy, czte­ry me­try...
Ni­ko­go nie było. Drep­ta­łem na pal­cach, go­tów w każ­dej chwi­li usko­czyć czy za­sło­nić się, nie wiem. Oczy z wol­na przy­zwy­cza­ja­ły się i wi­dzia­ły co­raz wię­cej, wpa­tru­jąc się w ciem­ność jak w ekran, na któ­rym za­raz po­ja­wi się upior­na po­stać. Nie po­ja­wił się nikt. Z tru­dem po­sta­wi­łem kil­ka kro­ków, z wy­cią­gnię­ty­mi rę­ka­mi, jak­bym chciał roz­gar­nąć tę błot­ni­stą czerń. Ci­sza. Nic. Ni­ko­go.
Mu­sia­ło mi się przy­wi­dzieć. Wy­co­fa­łem się ty­łem w krąg księ­ży­co­we­go świa­tła i do­pie­ro tam zo­rien­to­wa­łem się, że cały czas ści­skam w dło­ni pęk klu­czy, jak ka­stet. Sze­dłem do sa­mo­cho­du, wciąż oglą­da­jąc się za sie­bie. Wszyst­ko jak­by wra­ca­ło do nor­my. Cie­pły wrze­śnio­wy wie­czór na po­wrót wy­gła­dził się w pięk­ny ob­ra­zek, z księ­ży­cem w tle. Gdzieś da­le­ko za­szcze­kał pies. Wra­cał też spo­kój. Zwol­ni­łem kro­ku. Przed wej­ściem do sa­mo­cho­du nie­mal dla for­mal­no­ści obej­rza­łem się ostat­ni raz i moją uwa­gę przy­cią­gnął pły­ną­cy środ­kiem sta­wu przed­miot.
Spo­koj­nie.
Zda­rza się, że lu­dzie wrzu­ca­ją do wody roz­ma­ite rze­czy.
Nie­któ­re z nich nie toną, tyl­ko pły­wa­ją po po­wierzch­ni do cza­su, aż ktoś je wy­ło­wi albo roz­pad­ną się ze sta­ro­ści.
La­tem dzie­ci ką­pią się w tych sta­wach i jed­no z nich za­po­mnia­ło za­brać kół­ko do domu.
Jest ko­niec wrze­śnia, nie ką­pią się od mie­sią­ca.
Guma jest trwa­ła.
Środ­kiem oświe­tlo­ne­go księ­ży­cem sta­wu pły­nę­ła dmu­cha­na dzie­cię­ca za­baw­ka. O tej po­rze trzci­ny są jesz­cze zie­lo­ne, ale już do­rod­ne, oka­za­łe, z sze­ro­ki­mi li­ść­mi, któ­re trą­co­ne naj­słab­szym po­wie­wem wia­tru, ocie­ra­ją się o sie­bie z sze­le­stem. Brą­zo­we pał­ki gną wierz­choł­ki ku zie­mi i na­pi­na­ją ło­dy­gi, go­to­we w każ­dej chwi­li wy­strze­lić w górę lub opaść. Te­raz pa­no­wa­ła kom­plet­na mar­two­ta. Po­chy­lo­ne gro­ma­dy trzcin wy­glą­da­ły jak ko­lum­na zgar­bio­nych uchodź­ców, za­sty­głych w pół kro­ku. A jed­nak gu­mo­wa za­baw­ka su­nę­ła jed­no­staj­nie po błysz­czą­cej po­wierzch­ni wody, pcha­na przez nic. Mia­ła kształt żaby, z sze­ro­ko roz­ca­pie­rzo­ny­mi ła­pa­mi i kul­fo­nia­stym, nie­zgrab­nym łbem z przo­du. Nie przy­po­mi­na­ła na­dmu­chi­wa­nych kó­łek ze skle­pów, poza tym była cien­ka, jak­by za chu­da. Nie mo­gła­by utrzy­mać na po­wierzch­ni na­wet cał­kiem ma­łe­go dziec­ka. W pierw­szej chwi­li po­my­śla­łem, że jest sła­bo na­dmu­cha­na, ale chy­ba nie do koń­ca o to cho­dzi­ło. Coś było nie tak z ła­pa­mi. Ster­cza­ły dziar­sko na czte­ry stro­ny, śmiesz­nie dłu­gie i sztyw­ne jak pa­ty­ki. Kie­dy tak pły­nę­ło przed sie­bie, kół­ko na­praw­dę przy­po­mi­na­ło żabę. Wiel­ką żabę, z grzbie­tem prze­strze­lo­nym na wy­lot ar­mat­nią kulą.
Za­po­mi­na­jąc o nie­daw­nym stra­chu, po­sze­dłem gro­blą do miej­sca, skąd naj­le­piej było wi­dać su­ną­cy po wo­dzie obiekt, i usia­dłem na mięk­kiej tra­wie, nie spusz­cza­jąc z nie­go oka. Za­okrą­glo­ny łeb na prze­dzie roz­gar­niał wodę. Spod tyl­nych łap roz­cho­dzi­ły się smu­kłe prąż­ki fal, któ­re two­rzy­ły za że­glu­ją­cą żabą re­gu­lar­ny sto­żek. Pły­nę­ła pro­sto na mnie. Bez­gło­śnie. Jed­no­staj­nie. Jak łódź.
ba­łem, ale moje cia­ło już tak. Po skó­rze bie­ga­ły dro­bin­ki dresz­czy. W ta­kich chwi­lach czło­wie­ko­wi zwy­kle przy­cho­dzą do gło­wy dwie na­wza­jem wy­klu­cza­ją­ce się re­ak­cje. Albo rzu­casz się do uciecz­ki, albo sto­isz nie­ru­cho­mo z na­dzie­ją, że gość so­bie pój­dzie. Każ­de z roz­wią­zań ma swo­je mi­nu­sy. Uciecz­ka pro­wo­ku­je po­goń, a cze­ka­nie w miej­scu daje prze­wa­gę prze­ciw­ni­ko­wi. Chy­ba dla­te­go po­sta­no­wi­łem do nie­go po­dejść. Ale po co? „Prze­pra­szam, czy pan przy­pad­kiem nie chce mnie za­bić? Bo je­śli tak, to po­zwo­li pan, że za­cznę ucie­kać”. Oczy usi­ło­wa­ły prze­bić się przez księ­ży­co­wą po­świa­tę i roz­po­znać kształ­ty w na­pię­tej czer­ni. Ru­szy­łem po­wo­li i był to chy­ba naj­wol­niej­szy marsz w moim ży­ciu. Sta­wia­łem kro­ki do przo­du, ale jak­bym szedł do tyłu. Kie­dy pod bu­tem chrup­nę­ła zła­ma­na ga­łąz­ka, wszyst­kie wło­sy sta­nę­ły mi dęba. Nie­uchron­nie zbli­ża­łem się do gra­ni­cy świa­tła i cie­nia, owal księ­ży­ca prze­sło­ni­ły ko­ro­ny po­ra­sta­ją­cych gro­blę drzew. Oswa­ja­łem się z mro­kiem, spię­ty do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści i go­to­wy pod byle pre­tek­stem zwiać na szo­sę do sa­mo­cho­du. Wi­dzia­łem już za­rys pnia, od­le­gły o trzy, czte­ry me­try...
Ni­ko­go nie było. Drep­ta­łem na pal­cach, go­tów w każ­dej chwi­li usko­czyć czy za­sło­nić się, nie wiem. Oczy z wol­na przy­zwy­cza­ja­ły się i wi­dzia­ły co­raz wię­cej, wpa­tru­jąc się w ciem­ność jak w ekran, na któ­rym za­raz po­ja­wi się upior­na po­stać. Nie po­ja­wił się nikt. Z tru­dem po­sta­wi­łem kil­ka kro­ków, z wy­cią­gnię­ty­mi rę­ka­mi, jak­bym chciał roz­gar­nąć tę błot­ni­stą czerń. Ci­sza. Nic. Ni­ko­go.
Mu­sia­ło mi się przy­wi­dzieć. Wy­co­fa­łem się ty­łem w krąg księ­ży­co­we­go świa­tła i do­pie­ro tam zo­rien­to­wa­łem się, że cały czas ści­skam w dło­ni pęk klu­czy, jak ka­stet. Sze­dłem do sa­mo­cho­du, wciąż oglą­da­jąc się za sie­bie. Wszyst­ko jak­by wra­ca­ło do nor­my. Cie­pły wrze­śnio­wy wie­czór na po­wrót wy­gła­dził się w pięk­ny ob­ra­zek, z księ­ży­cem w tle. Gdzieś da­le­ko za­szcze­kał pies. Wra­cał też spo­kój. Zwol­ni­łem kro­ku. Przed wej­ściem do sa­mo­cho­du nie­mal dla for­mal­no­ści obej­rza­łem się ostat­ni raz i moją uwa­gę przy­cią­gnął pły­ną­cy środ­kiem sta­wu przed­miot.
Spo­koj­nie.
Zda­rza się, że lu­dzie wrzu­ca­ją do wody roz­ma­ite rze­czy.
Nie­któ­re z nich nie toną, tyl­ko pły­wa­ją po po­wierzch­ni do cza­su, aż ktoś je wy­ło­wi albo roz­pad­ną się ze sta­ro­ści.
La­tem dzie­ci ką­pią się w tych sta­wach i jed­no z nich za­po­mnia­ło za­brać kół­ko do domu.
Jest ko­niec wrze­śnia, nie ką­pią się od mie­sią­ca.
Guma jest trwa­ła.
Środ­kiem oświe­tlo­ne­go księ­ży­cem sta­wu pły­nę­ła dmu­cha­na dzie­cię­ca za­baw­ka. O tej po­rze trzci­ny są jesz­cze zie­lo­ne, ale już do­rod­ne, oka­za­łe, z sze­ro­ki­mi li­ść­mi, któ­re trą­co­ne naj­słab­szym po­wie­wem wia­tru, ocie­ra­ją się o sie­bie z sze­le­stem. Brą­zo­we pał­ki gną wierz­choł­ki ku zie­mi i na­pi­na­ją ło­dy­gi, go­to­we w każ­dej chwi­li wy­strze­lić w górę lub opaść. Te­raz pa­no­wa­ła kom­plet­na mar­two­ta. Po­chy­lo­ne gro­ma­dy trzcin wy­glą­da­ły jak ko­lum­na zgar­bio­nych uchodź­ców, za­sty­głych w pół kro­ku. A jed­nak gu­mo­wa za­baw­ka su­nę­ła jed­no­staj­nie po błysz­czą­cej po­wierzch­ni wody, pcha­na przez nic. Mia­ła kształt żaby, z sze­ro­ko roz­ca­pie­rzo­ny­mi ła­pa­mi i kul­fo­nia­stym, nie­zgrab­nym łbem z przo­du. Nie przy­po­mi­na­ła na­dmu­chi­wa­nych kó­łek ze skle­pów, poza tym była cien­ka, jak­by za chu­da. Nie mo­gła­by utrzy­mać na po­wierzch­ni na­wet cał­kiem ma­łe­go dziec­ka. W pierw­szej chwi­li po­my­śla­łem, że jest sła­bo na­dmu­cha­na, ale chy­ba nie do koń­ca o to cho­dzi­ło. Coś było nie tak z ła­pa­mi. Ster­cza­ły dziar­sko na czte­ry stro­ny, śmiesz­nie dłu­gie i sztyw­ne jak pa­ty­ki. Kie­dy tak pły­nę­ło przed sie­bie, kół­ko na­praw­dę przy­po­mi­na­ło żabę. Wiel­ką żabę, z grzbie­tem prze­strze­lo­nym na wy­lot ar­mat­nią kulą.
Za­po­mi­na­jąc o nie­daw­nym stra­chu, po­sze­dłem gro­blą do miej­sca, skąd naj­le­piej było wi­dać su­ną­cy po wo­dzie obiekt, i usia­dłem na mięk­kiej tra­wie, nie spusz­cza­jąc z nie­go oka. Za­okrą­glo­ny łeb na prze­dzie roz­gar­niał wodę. Spod tyl­nych łap roz­cho­dzi­ły się smu­kłe prąż­ki fal, któ­re two­rzy­ły za że­glu­ją­cą żabą re­gu­lar­ny sto­żek. Pły­nę­ła pro­sto na mnie. Bez­gło­śnie. Jed­no­staj­nie. Jak łódź.
Za­trzy­ma­ła się pięć me­trów od brze­gu. W bla­sku księ­ży­ca wi­dzia­łem sztyw­ne przed­nie łapy, obły tu­łów z wiel­ką dziu­rą po­środ­ku oraz wpa­trzo­ne we mnie oczy. Czer­wo­ne. Kto wpadł na idio­tycz­ny po­mysł, by zie­lo­nej ża­bie do­ma­lo­wać czer­wo­ne oczy? Wi­dzie­li­ście kie­dyś coś ta­kie­go? Te nie­wąt­pli­wie były czer­wo­ne. Pod­pły­nę­ła i znie­ru­cho­mia­ła przede mną, jak nie­my świa­dek nie­zna­ne­go.
Wzdry­gną­łem się i od­ru­cho­wo pod­cią­gną­łem do góry sto­py. W tym mo­men­cie dmuch­nął wiatr. Trzci­ny oży­ły i wo­kół mnie roz­legł się sze­lest pa­pi­ru­so­wych szep­tów. Gład­kie do­tych­czas lu­stro wody po­fał­do­wa­ło się i chlup­nę­ło o brzeg, łeb żaby uniósł się i opadł. Trwa­ło to se­kun­dę, ale wy­star­czy­ło. Ze­rwa­łem się i po­bie­głem do sa­mo­cho­du. Mój cień biegł nie­co szyb­ciej. Do­pa­dłem po­lo­ne­za, prze­krę­ci­łem klu­czyk w sta­cyj­ce i gło­śno po­ga­nia­łem rzę­żą­cy roz­rusz­nik. Coś krzy­cza­łem, ale nie pa­mię­tam co. Na pew­no klą­łem na ten nie­szczę­sny me­cha­nizm. Kie­dy wresz­cie od­pa­lił, wrzu­ci­łem je­dyn­kę i z ry­kiem sil­ni­ka wy­do­sta­łem się na szo­sę. Gna­łem środ­kiem dro­gi w kie­run­ku mia­sta, pa­trząc w lu­ster­ko, czy kosz­mar­na żaba mnie nie ści­ga. Na­gle prze­sta­łem zer­kać, zdję­ty no­wym stra­chem, że go zo­ba­czę za ple­ca­mi, na tyl­nym sie­dze­niu. Czer­wo­ne oczy, ostry nos, lek­ko roz­chy­lo­ne w uśmie­chu usta... te same co u dmu­cha­nej za­baw­ki. Do­da­łem gazu i po­wta­rza­łem na głos ja­kieś sło­wa, chy­ba imio­na szkol­nych ko­le­gów, żeby nie my­śleć.
Żaba na wo­dzie mia­ła twarz męż­czy­zny spod drze­wa.
Po po­wro­cie do domu za­mkną­łem się w sy­pial­ni, padłem w ubraniu na łóż­ko i pró­bo­wa­łem po­ukła­dać te ka­wał­ki w sen­sow­ną ca­łość. Męż­czy­zna pod drze­wem i dmu­cha­na żaba. Ci­sza i na­gły po­dmuch. Ciem­ność i świa­tło księ­ży­ca. Pary. Bra­ko­wa­ło trze­cie­go skład­ni­ka, łącz­ni­ka, spo­iwa. Do­szedł­szy w ner­wo­wych roz­wa­ża­niach do tego punk­tu, przy­po­mnia­łem so­bie jesz­cze je­den szcze­gół. Żaba na czub­ku łba mia­ła znak, dwa trój­ką­ty rów­no­bocz­ne złą­czo­ne wierz­choł­ka­mi. Coś jak po­zio­ma klep­sy­dra.
Na trze­ci ele­ment ukła­dan­ki mu­sia­łem za­cze­kać pięć lat.

***
Okoliczności sprawy skłaniają do przypuszczeń, że nie wszystko da się wyjaśnić 
w sposób logiczny i przewidywalny, bo siły zła działają na granicy naszego świata 
i rzeczywistości. Rozum nie zawsze wszystko ogarnie…

Oszpicyn – tak swoje miasto nazywali oświęcimscy Żydzi. Dzieją się tu rzeczy niepokojące. Ludzie zaczynają ginąć w makabrycznych okolicznościach, dzieci zamieniają się w morderców, szczury atakują mieszkańców, a wszyscy zajadle próbują odnaleźć pewien zakopany skarb. Coś opętało to miasteczko – coś, co dotąd było głęboko uśpione. Nawet dziennikarz, który prowadzi własne śledztwo nie docieknie prawdy… On jako pierwszy musi się z tym zmierzyć: demony przeszłości potrafią ożyć w każdej chwili. I stanowić realne zagrożenie.



ZGARNIJ EBOOKA Z




Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger