Początek i to dość długo trochę zniechęcający, ale potem, w miarę rozkręcania się opowieści, robi się całkiem interesująco.
Klimat ciężki, główna bohaterka drażniąca (mnie drażniła na maxa-strasznie dużo myślała, ale niestety, niewiele z tego przenosiła w real...), historia tragiczna, ukazująca, jak niewiele trzeba, żeby odpalić zapłon...
Nie tak dobra, jak Hate List, ale warto zapoznać się z tą opowieścią:)
MOJA OCENA: 7/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Szkolna klasa
Przy ławkach stojących w lewym rzędzie leży Dennis. Jak zwykle ubrany jest w T-shirt z nadrukiem, proste dżinsy z supermarketu i niezawiązane tenisówki. Dennis pochodzi z Ugandy. Twierdzi, że ma siedemnaście lat, ale jest tak gruby, że wygląda przynajmniej na dwadzieścia pięć. Uczy się na profilu zawodowym i mieszka w Sollentunie, w specjalnym ośrodku dla takich jak on. Obok niego, na boku, leży Samir. Chodzi do naszej klasy, bo dostał się na profil o nazwie „Gospodarka światowa i wiedza o społeczeństwie”.
Przy katedrze widać Christera, naszego wychowawcę i samozwańczego naprawiacza świata. Jego kubek przewrócił się na stolik, kawa poplamiła mu nogawkę spodni. Amanda siedzi niecałe dwa metry od niego, oparta o kaloryfer pod oknem. W promieniach wiosennego słońca nadal błyszczą jej diamentowe kolczyki, które dostała na konfirmację. Jeszcze kilka minut temu ubrana była w piękny kaszmir, białe złoto i sandały, ale patrząc na nią teraz, można by pomyśleć, że jest pokryta błotem. Ja siedzę na podłodze. Na moich kolanach leży Sebastian, syn najbogatszego człowieka w Szwecji, Claesa Fagermana.
Osoby znajdujące się w klasie nie pasują do siebie. Tacy jak my nie spotykają się w takim gronie, chyba że w wagonie restauracyjnym albo na peronie metra podczas strajku taksówkarzy. Na pewno jednak nie w szkolnej klasie.
Śmierdzi tu zgniłymi jajkami. Powietrze jest szare i gęste od dymu. Wszyscy zostali zastrzeleni. Z wyjątkiem mnie. U mnie skończyło się na siniaku.
Główna rozprawa sądowa, sprawa nr B 147 66
Pozwana: Maria Norberg
Pierwszy tydzień procesu — poniedziałek
1.
Kiedy pierwszy raz zobaczyłam sąd od środka, doznałam rozczarowania. Poszliśmy tam z klasą na wycieczkę szkolną. Oczywiście nie oczekiwałam, że zastanę garbusa w todze i peruce z lokami, tak jak nie spodziewałam się szaleńca z pianą na ustach i kajdankami na nadgarstkach w pomarańczowym, więziennym ubraniu. Miejsce, do którego przyszliśmy, było połączeniem przychodni lekarskiej z salą konferencyjną. Ze szkoły zabrał nas autobus, który śmierdział gumą do żucia i spoconymi nogami. Oskarżony miał łupież i spodnie wyprasowane w kant. Zarzucano mu oszustwa podatkowe. Oprócz naszej klasy (Christer też z nami był) rozprawie przysłuchiwały się cztery osoby, a w sali było tak mało miejsc, że Christer musiał przynieść z korytarza dodatkowe krzesło, żeby mieć na czym usiąść.
Teraz wygląda to inaczej. Znajdujemy się w największej sali rozpraw w Szwecji. Ławnicy siedzą na ciemnych, mahoniowych krzesłach z wysokimi, obitymi aksamitem oparciami. Oparcie środkowego krzesła jest wyższe od pozostałych. To miejsce zajmuje sędzia. Na stole przed nim leży młotek z oprawionym w skórę trzonkiem. Wszędzie są mikrofony. Obicia ścian zrobiono chyba z dębu i mają pewnie z kilkaset lat. Są więc stare, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Na podłodze między siedzeniami leży ciemnoczerwony dywan.
Publiczne występy to nie moja działka. Nigdy nie chciałam odgrywać Świętej Łucji ani startować w zawodach sportowych. A jednak sala wypełniona jest szczelnie publicznością. Wszyscy przyszli tutaj dla mnie. To ja jestem główną atrakcją.
Obok mnie siedzą moi adwokaci z kancelarii Sander & Laestadius. Wiem, że taka nazwa pasuje raczej do antykwariatu, w którym dwa spocone, ubrane w jedwabne szlafroki i monokle mole książkowe krążą między półkami z lampami naftowymi w rękach, odkurzają książki i wypchane zwierzęta. Tak jednak nie jest, bo Sander & Laestadius to najlepsza kancelaria adwokacka w Szwecji, specjalizująca się w sprawach karnych. Zwykli przestępcy mogą liczyć na jednego zmęczonego adwokata z urzędu, podczas gdy dla mnie pracuje cały sztab zaangażowanych ludzi, którzy w przyszłości chcą się zaliczać do grona „białych kołnierzyków”. Pracują od wczesnego świtu w elegancko urządzonym biurze przy Skeppsbron, mają przynajmniej po dwa telefony komórkowe i wszyscy, z wyjątkiem Sandera, uważają, że grają w amerykańskim serialu telewizyjnym, którego bohaterowie jedzą chińszczyznę z kartonowych pudełek w sposób wskazujący na to, że są akurat zajęci czymś ważnym. Żaden spośród dwudziestu dwóch zatrudnionych w kancelarii prawników nie nazywa się Laestadius. Właściciel tego nazwiska zmarł chyba na atak serca. Okoliczności śmierci wskazywały na to, że był wtedy zajęty czymś ważnym.
Na sali zjawił się Peder Sander – typ celebryty – i jego dwaj współpracownicy. Młodszy z nich to dziewczyna (nazywam ją Ferdinand) o krótko obciętych włosach i przekłutym nosie bez kolczyka – najwidoczniej Sander nie zgodził się na taką ozdobę („Proszę natychmiast się tego pozbyć”). Ferdinand uważa, że słowo „liberał” to obelga, a energia atomowa jest zagrożeniem dla ludzkości. Nosi brzydkie okulary, bo jest przekonana, że w ten sposób zademonstruje, iż świetnie się orientuje, jak w praktyce funkcjonuje system patriarchalny. Na dodatek brzydzi się mną, uważa chyba, że kapitalizm to moja wina. Podczas naszych pierwszych spotkań traktowała mnie tak, jak gdybym była jakąś walniętą blogerką modową, która leci samolotem z odbezpieczonym granatem w ręce. „Nie musi się pani niepokoić – stwierdziła, nie patrząc mi w oczy. – Jesteśmy tutaj po to, żeby pani pomóc”. Słowa te wypowiedziała takim tonem, jakby chciała kogoś ostrzec, że jeśli nie dostanę mojego ulubionego bioenergetycznego soku pomidorowego bez lodu, wysadzę wszystkich w powietrze.
Drugim współpracownikiem Sandera jest facet, którego nazywam Naleśnik. Ma czterdzieści kilka lat, obwisły brzuch, okrągłą – jak naleśnik – twarz i uśmiech na ustach, jak gdyby chciał powiedzieć: „Mam w domu trochę filmów, przechowuję je w układzie alfabetycznym w zamkniętej na klucz szafie”. Naleśnik jest krótko ostrzyżony, a mój tata mawia, że komuś, kto nie ma włosów, nie wolno wierzyć. Ale sam tego nie wymyślił, pewnie ściągnął to powiedzenie z jakiegoś filmu albo reklamy. Tata lubi cytować hasła i powiedzonka z reklam.
Kiedy pierwszy raz spotkałam się z Naleśnikiem, zatrzymał wzrok gdzieś poniżej mojego obojczyka, cmoknął swoim grubym językiem i syknął z zachwytem: „Dziewczyno, co teraz będzie? Wyglądasz na dużo więcej niż te twoje siedemnaście lat”. Gdyby nie Sander, Naleśnik zacząłby pewnie sapać. Ślina aż kapała mu z ust na obcisłą kamizelkę. Nie chciało mi się sprostować, że mam już osiemnaście lat.
Dzisiaj Naleśnik siedzi po mojej lewej stronie. Do sądu przyniósł aktówkę i walizkę na kółkach wypełnioną segregatorami i papierami. Walizka jest teraz pusta, a segregatory stoją przed nim na stole. Została w niej tylko książka pod tytułem Make Your Choice. Winning Is the Only Option i szczoteczka do zębów, która wystaje z bocznej kieszonki. Za mną, w pierwszym rzędzie dla publiczności, siedzą moi rodzice.
Zanim przed dwoma laty pojechaliśmy z klasą na wycieczkę do sądu, Christer specjalnie nas przygotował, żebyśmy zrozumieli powagę sytuacji i wiedzieli, o co chodzi. Wątpię, czy nam to w czymkolwiek pomogło. Mimo to po wyjściu z sądu powiedział, że zachowywaliśmy się porządnie. Przed zwiedzaniem był trochę niespokojny, nie wiedząc, czy powstrzymamy się od głupich śmiechów i ciągłego korzystania z komórek. Bał się też, czy nie będziemy grać w jakieś gry albo nie zaśniemy z opuszczonymi głowami niczym znudzeni posłowie w parlamencie.
Zapamiętałam jego grobowy głos, gdy nam oznajmił („Posłuchajcie, chcę wam coś powiedzieć!”), że na rozprawie sądowej nie wolno się wygłupiać, bo stawką jest ludzkie życie. Każdy człowiek jest niewinny do momentu, aż sąd orzeknie jego winę. Christer powtórzył tę formułkę kilka razy. Podczas jego wystąpienia Samir odchylał się na krześle, lekko na nim kołysał i kiwał głową w charakterystyczny dla siebie sposób, za który kochali go wszyscy nauczyciele. Takie zachowanie oznaczało mniej więcej: „Bardzo dobrze rozumiem, nadajemy na tej samej fali, więc nie mam nic do dodania, bo wszystko, o czym mówisz, to prawda”.
„Każdy człowiek jest niewinny do momentu, aż sąd orzeknie jego winę”. Co za dziwne stwierdzenie! Albo ktoś jest niewinny od samego początku, albo dopuścił się przestępstwa i wtedy jest winny. Sąd ma tylko ustalić stan faktyczny, nie zaś decydować o tym, co jest prawdą. To, że na miejscu zdarzenia nie było policji, prokuratora ani sędziego, a mimo to każda z tych osób wie, kto co zrobił, wcale nie oznacza, że sąd zdoła to ustalić po fakcie.
Pamiętam, że tak właśnie skomentowałam słowa Christera: sędziowie stale popełniają błędy. Na przykład wypuszczają na wolność gwałcicieli. Jeśli więc ktoś doznał przemocy na tle seksualnym, nie ma sensu zgłaszać tego na policję, bo nawet jeśli jakaś dziewczyna zostanie zgwałcona przez połowę mieszkańców ośrodka dla uchodźców, którzy wcisną jej między uda całą skrzynkę pustych butelek, to i tak nikt jej nie uwierzy. A przecież to wcale nie znaczy, że nic się nie stało i że sprawcy nie dopuścili się gwałtu.
– To nie takie proste – odparł Christer.
To jedna z typowych odzywek większości nauczycieli. „Bardzo dobre pytanie…” albo „Słyszę, co mówisz…”, albo „To nie jest takie czarno-białe” czy też właśnie „To nie takie proste”. Każda z tych odpowiedzi oznacza w praktyce to samo: że dana osoba nie ma zielonego pojęcia, co odpowiedzieć.
Jeśli jednak tak trudno ustalić, co jest prawdą, a co kłamstwem, jeśli nie jesteśmy pewni, kto kłamie, a kto mówi prawdę, to co wtedy?
Czytałam gdzieś, że „prawdą jest to, w co chcemy wierzyć”. Dla mnie to jeszcze bardziej porąbane. Jak ktoś może sam zadecydować, co jest, a co nie jest prawdą? Czy coś może być prawdą dla jednych, a rzeczą zmyśloną dla innych? W zależności od tego, kogo o to spytamy? Czy jeśli ktoś, komu ufamy, coś powie, to możemy uznać, że tak właśnie jest, i przyjąć do wiadomości, że właśnie taka jest prawda? Jak można w ogóle dojść do tak głupiego wniosku? Gdyby mi ktoś powiedział, że postanowił we mnie uwierzyć, to natychmiast bym uznała, że zdaniem tej osoby wszystko jest kłamstwem, a dana osoba próbuje udawać, że jest wprost przeciwnie.Mój adwokat Sander zachowuje w tym względzie obojętność. „Jestem po twojej stronie”, powtarza, a jego twarz robi się wtedy jak miniaturka. Sander nie podnieca się byle czym. Wszystko, co robi, ma pod kontrolą, działa spokojnie i nigdy nie reaguje pochopnie. Nie okazuje uczuć, nie wybucha głośnym śmiechem. Podejrzewam, że nie krzyczał nawet w chwili, gdy przychodził na świat.
Sander stanowi przeciwieństwo mojego taty, który nie jest aż takim „cool facetem” (jego własne słowa), jakim chciałby być. Podczas snu zgrzyta zębami, a gdy ogląda w telewizji mecz, nie może usiedzieć spokojnie na krześle. Wpada w złość, gdy zirytują go pedantyczni pracownicy urzędu miasta albo sąsiad, który czwarty raz w tygodniu parkuje na nie swoim miejscu; denerwują go niezrozumiałe umowy na dostawę energii i przedstawiciele handlowi firm telekomunikacyjnych; denerwują go komputery, kontrole paszportowe, dziadek, grill, komary, zalegający na chodniku śnieg, Niemcy w kolejce do wyciągu narciarskiego i francuscy kelnerzy. I wszystko go ekscytuje, przyprawiając o głośny śmiech albo krzyk. Trzaska drzwiami i każe ludziom „spieprzać”.
Sander jest zupełnie inny. Oznaką tego, że się wkurzył albo wściekł, jest to, jak marszczy czoło i w charakterystyczny sposób mlaska językiem. Takie zachowanie wprawia w przerażenie jego współpracowników, którzy od razu zaczynają się jąkać, przeglądać papiery i robić różne inne rzeczy z nadzieją, że poprawią mu humor. Przypomina mi to trochę sposób, w jaki moja mama odnosi się do taty, jeśli akurat nie jest wnerwiony, tylko zachowuje całkowity spokój.
Sander nigdy się na mnie nie denerwuje ani nie jest oburzony tym, o czym mówię. Nie krzywi się, jeśli coś przemilczę albo go okłamię, a on to zauważy.
– Jestem po twojej stronie, Maju – mówi głosem bardziej zmęczonym niż zwykle.
I tyle. O „prawdzie” nie rozmawiamy.
To dobrze, że interesuje go tylko to, co udowodniła policja i prokurator. Nie muszę się niepokoić, czy swoją pracę wykonuje dobrze, czy tylko udaje, że to robi. To tak, jak gdyby zebrał wszystkich zabitych, całą winę i cały strach, i zamienił to w cyfry. Jeśli wynik równania nie będzie się zgadzać, Sander wygra.
Może właśnie tak trzeba robić. Jeden plus jeden nie może się równać trzy. Następne pytanie, proszę.
Nie czuję się z tym zbyt komfortowo. Bo albo coś się zdarzyło, albo nie. Wszystko inne to zawiłości, którymi powinni się zająć filozofowie i prawnicy, pewnego rodzaju konstrukcje myślowe. „To nie takie proste”.
A Christer? Pamiętam, jaki był dla nas upierdliwy przed tamtą wycieczką do sądu. Żeby zachęcić nas do słuchania, robił w zasadzie wszystko. „Każdy człowiek jest niewinny do momentu, aż sąd orzeknie jego winę”. Zapisał to nawet na tablicy jako „Podstawową zasadę prawną” (Samir znowu skinął głową), a następnie poprosił nas, żebyśmy to sobie zapisali (Samir zapisał, chociaż wcale nie musiał tego robić).
Christer uwielbia wszystko, co jest na tyle krótkie, żeby można się było tego nauczyć na pamięć i przerobić to na jakąś kwestię. Za prawidłową odpowiedź na sprawdzianie, który mieliśmy dwa tygodnie później, można było dostać piątkę. Dlaczego nie szóstkę? Bo Christer uważał, że w tym, co zadaje nam do nauczenia się na pamięć, istnieją szare strefy, a rację można mieć tylko „prawie”. „Jeden plus jeden to wprawdzie nie trzy, ale rację przyznaję ci tylko w połowie, bo odpowiedziałaś jedną liczbą”.
Sąd zwiedzaliśmy z Christerem prawie dwa lata temu. Sebastiana z nami nie było, bo doszedł do nas w ostatniej klasie, którą musiał powtarzać. W szkole czułam się wtedy całkiem dobrze, miałam kolegów, koleżanki i nauczycieli, którzy od najmłodszych klas ciągle się zmieniali: chemika Jonasa, który mówił zbyt cicho, nigdy nie pamiętał, jak kto się nazywa, i czekał na autobus z plecakiem na brzuchu; nauczycielkę francuskiego Mari-Louise, która nosiła okulary, miała włosy w kolorze dmuchawca i ciągle ssała ostatni kawałeczek pastylki na gardło, a robiła to tak intensywnie, że usta kurczyły jej się do rozmiaru poziomki. Frigg od wuefu miała trudną do określenia płeć, krótko obcięte włosy i przywodziła na myśl świeżo polakierowaną drewnianą przykrywkę. Na szyi nosiła gwizdek, miała gładko wygolone, lśniące, szerokie łydki i przez cały czas ciągnął się za nią smród potu i skarpetek antypoślizgowych, które w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych wkładało się na zajęcia z wuefu. Była też roztargniona Malin, nasza farbowana blondynka od matmy, która ciągle wydawała się z czegoś niezadowolona, spóźniała się na lekcje i średnio dwa dni w tygodniu przebywała na zwolnieniu lekarskim, a na Facebooku umieściła swoje zdjęcie profilowe w trójkątnym bikini (była na nim o dwadzieścia kilogramów młodsza).
No i Christer Svensson. Zaangażowany w to, co robił. Facet w stylu „zbierzmy się na Mariatorget, żeby zademonstrować naszą postawę”. Normalny aż do bólu, typowy „swój chłop”. Uważał, że koncerty rockowe mogą uratować świat przed wojnami, głodem i chorobami. Mówił głosem, którego należałoby zabronić, może z wyjątkiem sytuacji, gdy ktoś chce zmusić psa do machania ogonem.
Christer przynosił każdego dnia do szkoły termos z zaparzoną w domu kawą, w której było tyle cukru i mleczka, że konsystencją przypominała raczej krem. Kawę pił z własnego kubka („Najlepszy tata na świecie”). Przynosił go do klasy i na lekcjach robił sobie dolewki. Christer kochał porządek, prowadził uregulowany tryb życia i uwielbiał powtórki ulubionych przebojów. Prawdopodobnie od ukończenia czternastego roku życia jadł na śniadanie zawsze to samo, coś w stylu pokarmu dla długodystansowców, jak kaszę mannę z sokiem malinowym i tłustym mlekiem („śniadanie to najważniejszy posiłek dnia!”), a za każdym razem, gdy spotykał znajomych („kumpli”), szedł z nimi na piwo i kieliszek wódki. W piątki chodził z rodziną na tacos albo wpadał do pizzerii w swojej dzielnicy (takiej, w której mają papier do rysowania i kredki dla dzieci), a gdy była ku temu okazja, wypijał ze swoją „starą” butelkę wina. Christer był pozbawiony fantazji, latał czarterami i nigdy by mu nie przyszło do głowy, by do dania dodać kolendry albo smażyć na czymś innym niż masło.
Christer został naszym wychowawcą w pierwszej klasie liceum i przynajmniej raz w tygodniu się skarżył, że pogoda zrobiła się jakaś taka dziwna („nie ma już dziś prawdziwych pór roku”). Każdej jesieni narzekał, że dekoracje związane ze świętami Bożego Narodzenia pojawiają się coraz wcześniej („niedługo pojawią się na Skeppsbron, jeszcze zanim przestaną pływać letnie promy”).
Skarżył się na wieczorne gazety („dlaczego ludzie czytają takie gówno?”) i na Let’s Dance, na eliminacje do Eurowizji i Paradise Hotel („Po co ludzie oglądają taki chłam?”). Jednak najbardziej nie cierpiał naszych telefonów komórkowych („Jesteście krowami? Przez cały czas dostajecie esemesy. Równie dobrze moglibyście sobie założyć dzwonki na szyję. Po co tracicie czas na takie głupoty?”). Za każdym razem, gdy się na coś skarżył, miał zadowoloną minę; uważał, że młodo wygląda i jest cool (tata nie używa tego słowa), a dowód na to, jak blisko związany jest ze swoimi uczniami, stanowi to, że w rozmowach z nimi pozwalał sobie na używanie słów uważanych powszechnie za wulgarne.
Po każdym kubku kawy wkładał pod górną wargę porcję snusu. Potem resztki zawijał w papierową serwetkę i dopiero wtedy wrzucał do kosza na śmieci. Kochał porządek, nawet jeśli chodziło o coś takiego jak tytoń do żucia.
Kiedy po rozprawie przeciwko oszustowi podatkowemu wróciliśmy do szkoły, Christer Kiedy po rozprawie przeciwko oszustowi podatkowemu wróciliśmy do szkoły, Christer był z nas zadowolony. Stwierdził, że się spisaliśmy. On zawsze był albo zadowolony, albo zatroskany, nigdy uszczęśliwiony czy wnerwiony. Za lekcje zadane na pamięć zawsze dawał nam przynajmniej pół punktu.
Umarł na leżąco, z rękami nad głową i podciągniętymi kolanami, mniej więcej w takiej pozycji, w jakiej leży moja młodsza siostra Lina, gdy jest pogrążona w głębokim śnie. Christer wykrwawił się, zanim na miejsce dojechała karetka. Ciekawe, czy jego żona i dzieci też uważają, że życie wcale nie jest takie proste, a ja jestem niewinna, bo na razie żaden sąd nie stwierdził mojej winy.
Pierwszy tydzień procesu — poniedziałek.
(...)
***
Maja Norberg: Winna czy niewinna? Ofiara czy morderczyni?
Powietrze jest szare i gęste od dymu z pistoletu.
Wszyscy oprócz mnie nie żyją. Ja mam tylko jednego siniaka…
Czy Maja jest zwykłą osiemnastolatką cudem ocalałą z tragedii? Czy może najbardziej znienawidzoną nastolatką w kraju? Jedno jest pewne – każdy zna jej imię. Spędziła dziewięć potwornych miesięcy w więzieniu, czekając na proces, oskarżona o masowe zabójstwo, którego ofiarami byli jej chłopak i najlepsza przyjaciółka, a teraz nadszedł czas, by weszła na salę sądową i opowiedziała swoją historię.
ZGARNIJ EBOOKA Z