Dziennik panny służącej Octave Mirbeau
Bardzo szczera - to na pewno:) Prawdziwa. Zabawna.
Pokazująca życie od podszewki, zarówno "Wielkich Państwa", jak i służby. Czasami przedstawione są takie historie, że gałki wypadają:)
Jest też i dramat i sytuacje nie do śmiechu...
Całość - polecam:)
MOJA OCENA:M 7/10
Do pana Jules’a Hureta Mój drogi przyjacielu,z dwóch bardzo ważnych i ściśle określonych powodów zapragnąłem umieścić na pierwszej karcie tej książki Pana nazwisko. Przede wszystkim, by się Pan dowiedział, jak bardzo jest mi ono drogie. Po wtóre – mówię to z cichą dumą – bo ta książka się Panu spodoba. A spodoba się Panu, mimo jej błędów, dlatego że jest książką pozbawioną obłudy, że mówi o życiu takim, jak my je pojmujemy, Pan i ja. Mam zawsze w pamięci, drogi Huret, liczne postacie, tak zdumiewająco ludzkie, które suną jedna za drugą w długim szeregu Pańskich studiów społecznych i literackich. Postaci te stale mnie nawiedzają. Gdyż nikt lepiej od Pana i głębiej od Pana nie odczuł, w zetknięciu z ludzkimi maskami, jak smutno i śmiesznie jest być człowiekiem. Ów smutek, co budzi śmiech, i ową śmieszność, co skłania do płaczu, być może i tu Pan odnajdzie. Octave Mirbeau
Ta książka, którą ogłaszam drukiem, nadając jej tytuł Dziennik panny służącej, naprawdę została napisana przez pannę Celestynę R., pokojówkę. Gdy po raz pierwszy poprosiła mnie o przejrzenie rękopisu, poprawienie i przerobienie niektórych stron – odmówiłem. Twierdziłem, nie bez słuszności, że ten dziennik właśnie taki, jaki jest, niestaranny i nieprzyzwoity, ma swą oryginalność i szczególny smak i że ja mógłbym go uczynić banalnym, „dodając coś od siebie”. Ale panna Celestyna R. była taka ładna... i tak nalegała. Więc w końcu ustąpiłem, gdyż bądź co bądź jestem mężczyzną...Wyznaję, że popełniłem błąd. Obawiam się, czy wykonując tę pracę, o jaką mnie prosiła, to znaczy, wygładzając stylistycznie tu i ówdzie tę książkę, nie naruszyłem z lekka jej niszczycielskiego powabu, czy nie umniejszyłem bolesnej siły, a przede wszystkim – czy nie zamieniłem w zwyczajną literaturę tego, co na tych kartkach było prawdziwym wzruszeniem i życiem.Piszę to, by zawczasu odpowiedzieć na zarzuty, których nie poskąpią pewni krytycy, poważni, uczeni... i ach, jakże szlachetni!... O.M.
14 września
Dziś, 14 września, o godzinie trzeciej po południu, przy ciepłej, chmurnej i deszczowej pogodzie przyjechałam do pracy na nowym miejscu. To już dwunaste w ciągu ostatnich dwu lat. Oczywiście nie licząc tych, gdzie służyłam jeszcze dawniej. Wszystkich nie umiałabym porachować. Z pewnością mogłabym się nawet przechwalać, ile to poznałam mieszkań, twarzy i wszelakiego duchowego plugastwa, a przecież to jeszcze nie koniec. Bo jeśli sądzić tylko po tym, jak bez przerwy krążyłam od domów do biur pośrednictwa pracy i od biur pośrednictwa pracy znowu do innych domów, to tu, to tam, w kółko, aż do zawrotu głowy – od Lasku Bulońskiego do Bastylii, z Obserwatorium na Montmartre, z Montmartre do Ternes i Gobelins, gdzie tylko się dało, nie mogąc nigdzie zaczepić się na dłużej – to można sobie łatwo wyobrazić, jak wymagający są teraz nasi chlebodawcy. Po prostu nie do wiary.
Na to miejsce trafiłam z ogłoszenia w „Figaro” i mojej pani w ogóle nie oglądałam na oczy. Pisałyśmy tylko do siebie listy, to wszystko: ryzykowny sposób, bo naraża obie strony na niespodzianki. Moja pani umie pisać piękne listy, nie da się zaprzeczyć. Ale wyziera z nich małoduszność i drobiazgowość. Och, ilu żądała wyjaśnień, ilu szczegółów – a dlaczego to, a dlaczego tamto... Nie wiem, czy jest skąpa, w każdym razie na papier listowy się nie wykosztowała. Był kupiony w tanim sklepie. To ja, choć nie jestem bogata, mam na tym punkcie więcej próżności. Pisałam do niej na papierze spryskanym perfumami – Hiszpańska Skóra. Te śliczne arkusiki, różowe i bladoniebieskie, uciułałam sobie u mych poprzednich pań. Na niektórych kartkach była nawet wygrawerowana korona książęca. Musiało ją zatkać ze zdumienia.
Jednym słowem, jestem w Normandii, w Mesnil-Roy. Posiadłość pani leży blisko moich rodzinnych stron i nazywa się Opatówka. To prawie wszystko, co wiem o tym miejscu, w którym przyjdzie mi odtąd żyć.
Tak więc ugodziłam się na niewidzianego. Przyjechałam z pewnym niepokojem i smutkiem, by zaszyć się w tym kącie, na zapadłej wsi. To, co zastałam, z lekka mnie przeraziło i teraz zastanawiam się, co mi tu z kolei się przydarzy.
Z pewnością nic dobrego, tylko, jak zwykle, same kłopoty. Kłopoty to dla nas, służby, chleb powszedni. Na jedną, której się powiedzie – to znaczy, która się wyda za uczciwego chłopca lub żyje na wiarę z jakimś starcem – ileż przypada innych dziewcząt, które prześladuje pech i wciąga wir nędzy. A zresztą nie miałam wyboru. Lepsze to niż nic.
Nie po raz pierwszy najęłam się na wieś. Przed czterema laty także pracowałam z dala od Paryża. Co prawda niedługo... i w rzeczywiście wyjątkowych okolicznościach. Mam tę przygodę w pamięci tak wyraźnie, jakby mi się przydarzyła wczoraj. Chcę ją tu opowiedzieć, mimo że jej szczegóły są plugawe i sprośne, ba, nawet potworne. A ostrzegam osoby, co będą mnie czytać, że, na Boga, nie zamierzam w tym dzienniku niczego przemilczać i nikogo oszczędzać, ani siebie, ani innych. Przeciwnie, chcę w nim dać wyraz szczerości, na jaką mnie stać, a gdy będzie trzeba, to i przedstawię całą brutalność życia. Nie moja to przecie wina, że dusze ludzkie, gdy je obnażyć, gdy zedrzeć z nich zasłony, zioną silnym odorem zgnilizny.
Sprawa wyglądała następująco:
W biurze pośrednictwa zaczepiła mnie jakaś gruba gospodyni i zaproponowała miejsce pokojówki u niejakiego pana Raboura w Turenii. Po uzgodnieniu warunków ustaliłyśmy, że przyjadę tego a tego dnia, o tej a o tej godzinie, na taką a taką stację, co też się stało, zgodnie z planem.
Jak tylko oddałam mój bilet przy wyjściu, natknęłam się na jakiegoś mężczyznę, z wyglądu stangreta. Ten gbur, czerwony na twarzy, zagadał do mnie:
– Panna jest tą nową pokojówką, najętą do pana Raboura?
– Tak, to ja.
– A ma panna jakiś kuferek?
– Tak, mam kuferek.
– To dawajcie kwit bagażowy i zaczekajcie tu na mnie.
Wyszedł na peron. Kolejarze bardzo się koło niego uwijali. Nazywali go „panem Ludwikiem” i zwracali się do niego przyjacielskim choć niepozbawionym szacunku tonem. Ludwik odszukał w stosie przesyłek mój kuferek i zaniósł go do dwukółki, co stała przy szlabanie.
– No więc jak, wsiada panna?
Usiadłam przy nim na ławeczce i ruszyliśmy.
Stangret przyglądał mi się spod oka, ja też patrzyłam na niego uważnie. Od razu spostrzegłam, że mam do czynienia z prostakiem, zwykłym, nieokrzesanym chłopem, ze służącym bez krzty obycia, który nigdy nie pracował w dużych domach. Zmartwiłam się. Lubię piękną liberię. I nic nie wprawia mnie w taki zachwyt, jak białe irchowe spodnie, które tak wspaniale uwydatniają kształt jędrnych ud. Ten Ludwik nie miał żadnego szyku. Powoził bez rękawiczek, za luźna liberia z szaroniebieskiej lichej tkaniny wisiała na nim jak na kołku, a na głowie miał płaski kaszkiet z błyszczącej skóry, ozdobiony podwójnym złotym galonem. No, proszę! Ależ są zacofani w tej dziurze! A jeszcze do tego ta ponura i chamska mina, choć może nie taki straszny z niego diabeł. Znałam już podobne typy. Przez pierwsze dni odnoszą się do nowych służących nieufnie, ale potem wszystko się jakoś układa. Czasem nawet lepiej, niżby się chciało.
Jechaliśmy długo, nie odzywając się słowem. Udawał ważnego stangreta, wysoko trzymał lejce, zamaszyście wywijał batem... Co tu gadać – bardzo był śmieszny. A ja siedziałam godnie wyprostowana i wpatrywałam się w krajobraz, choć prawdę mówiąc, nie było na co patrzeć. Pola, drzewa i domy, jak wszędzie. Przed jakimś wzniesieniem puścił cugle i spytał z drwiącym, uśmiechem:
– A przywiozła panna chociaż odpowiedni zapas trzewików?
– Oczywiście – powiedziałam zaskoczona tym pytaniem ni z gruszki, ni z pietruszki, a jeszcze bardziej tonem, którym je zadał. – Dlaczego o to pytacie? Przecież to głupie, sami się zastanówcie, ojczulku.
Kuksnął mnie łokciem i rzuciwszy dziwne spojrzenie – nie mogłam odgadnąć, czemu było w nim tyle bezczelnej drwiny i, dalibóg, obleśnego rozbawienia – powiedział, śmiejąc się szyderczo:
– Nie, coś podobnego! Udaje taką, co to nic nie rozumie. Oj, filutka, przeklęta filutka!
Potem cmoknął wargami i koń znowu puścił się galopem.
Zaintrygował mnie. Co to wszystko miało znaczyć? Chyba nic... Pomyślałam, że ten poczciwina to pewno jakiś głupiec, co w ogóle nie wie, jak się ma zwracać do kobiet, i chce tym sposobem podtrzymać rozmowę, którą zresztą natychmiast uznałam za stosowne przerwać.
Posiadłość pana Raboura była dość ładna i spora. Śliczny dom, pomalowany na jasnozielony kolor, otaczał rozległy trawnik, na którym rosły kwiaty i cały lasek pachnących żywicą pinii. Uwielbiam wieś, ale – rzecz szczególna – napełnia mnie ona smutkiem i nudzi.Byłam całkiem otumaniona, kiedy weszłam do sieni, gdzie już czekała na mnie ta sama gospodyni, która najęła mnie w Paryżu, w biurze pośrednictwa pracy, po Bóg wie ilu wścibskich pytaniach o moje czysto osobiste sprawy i upodobania, co już powinno było wzbudzić we mnie podejrzenia... Ale człowiek, chociaż tyle widział i przeżył tyle ciężkich doświadczeń, niczego się z nich nie nauczył. Gospodyni nie przypadła mi do gustu już tam, w biurze pośrednictwa, a tutaj natychmiast poczułam do niej odrazę i uznałam, że wygląda na wstrętną rajfurę. Była gruba, gruba i niska, niska i nalana sadłem. Kosmyki siwiejących włosów przylepiały się jej płasko do czaszki, miała ogromny, przelewający się biust i miękkie, wilgotne dłonie, przezroczyste jak galareta. W szarych oczach kryła się złośliwość, zimna, wyrachowana i przebiegła. Patrzyła na mnie w taki sposób, takim wzrokiem grzebała w duszy i ciele, że poczułam, jak się rumienię.
Wprowadziła mnie do saloniku i zaraz wyszła, mówiąc, że idzie uprzedzić pana o moim przyjeździe. Pan chciał mnie obejrzeć, zanim rozpocznę pracę.
– Pan przecież jeszcze nie widział panienki. Ja pannę zgodziłam, to prawda, ale panna musi się także i panu spodobać.
Rozejrzałam się po pokoju. Panował w nim wyjątkowy porządek i czystość. Mosiężne klamki, meble, posadzki, framugi okien i drzwi były gruntownie wypolerowane, wywoskowane, polakierowane i lśniły jak lustro. Żadnych ozdóbek, ciężkich tkanin, żadnych haftów, które tak często widuje się w paryskich mieszkaniach. To wnętrze było wizerunkiem solidnego, pełnego powagi dobrobytu, dostatniego, unormowanego i spokojnego życia na prowincji. Ale jak człowiek musi się tu nudzić! O, do licha!
Wszedł pan. Ach, cóż to za śmieszny jegomość, jakżeż mnie jego widok rozbawił! Wyobraźcie sobie niewielkiego staruszka, wystrojonego, gładko ogolonego, różowiutkiego jak lalka. Wyprostowany, bardzo ruchliwy, bardzo wypielęgnowany i – daję słowo – chodząc, podskakiwał jak konik polny na łące. Przywitał mnie z wielką uprzejmością.
– Jak ci na imię, moje dziecko?
– Celestyna, proszę pana.
– Celestyna – mruknął – Celestyna. Do czarta! Piękne imię, nie ma co. Ale za długie, o wiele za długie. Będę cię nazywać Mary... jeśli pozwolisz. Brzmi tak samo ładnie, a jest krótkie. A poza tym każdą z moich poprzednich pokojówek nazywałem Mary. Taki już mam nawyk i bardzo byłoby mi przykro, gdybym miał z niego zrezygnować. Raczej wolałbym zrezygnować z osoby.
Oni wszyscy mają tę dziwną manię zmieniania naszych imion. Więc nie bardzo się zdziwiłam, zwłaszcza że mnie samej zdążyli nadać imiona wszystkich świętych z całego chyba kalendarza.
– Więc nie zrobi ci przykrości, jeśli cię będę nazywał Mary? Zgoda? – nalegał.
– Ależ oczywiście, proszę pana.
– Ładna dziewczyna, dobry charakter... Pięknie, pięknie!
Mówił to wszystko żartobliwym tonem, z przesadnym szacunkiem, a przy tym nie wpatrywał się we mnie i nie szperał w moim staniku i spódnicy wzrokiem, który rozbiera, jak to zwykli robić inni mężczyźni. Ledwie rzucił na mnie okiem. Od razu jak tylko wszedł do saloniku, z maniackim uporem utkwił wzrok w moich trzewikach.
– Masz jeszcze inne? – spytał po krótkim milczeniu i zdawało mi się, że przez tych parę chwil wzrok dziwnie mu się rozjarzył.
– Inne imiona, proszę pana?
– Nie, moje dziecko, inne trzewiki.
I zaczął szybko przesuwać po wargach spiczastym językiem jak kot.
Nie od razu odpowiedziałam. Słowo „trzewiki” przypomniało mi łobuzerskie żarty stangreta i wprawiło w osłupienie. A więc coś się w tym kryło? Przynaglona powtórnym pytaniem odrzekłam wreszcie, głosem nieco ochrypłym i drżącym, jakby wyznając grzech rozpusty:
– Tak, proszę pana, mam jeszcze inne.
– Lakierowane?
– Tak, proszę pana.
– Bardzo, bardzo błyszczące?
– Ależ tak, proszę pana.
– Dobrze, dobrze... A żółte, skórzane?
– Nie, takich nie mam, proszę pana.
– To musisz mieć i takie. Dam ci w prezencie.
– Dziękuję, proszę pana.
– Dobrze... dobrze. Nic już nie mów.
Przestraszyłam się, bo w jego oczach zamigotały niespokojne błyski i powlekła je czerwona mgła... jak w spazmie... Krople potu spływały mu po czole. Myślałam, że zaraz zemdleje, i już miałam krzyknąć, wołać pomocy, ale atak mijał powoli i po paru minutach pan odezwał się znowu zwyczajnym głosem, choć w kącikach warg zostało mu jeszcze trochę śliny.
– To nic... już minęło. Zrozum mnie, dziecko... Mam swoje dziwactwa... W moim wieku to dopuszczalne, prawda? Na przykład, zapamiętaj to sobie, nie uważam za stosowne, by jakakolwiek kobieta czyściła swoje trzewiki, a cóż dopiero moje. Bardzo poważam kobiety i nie zniósłbym tego. Ja będę czyścił twoje trzewiki, twoje trzewiki, twoje trzewiczki, twoje drogie, małe trzewiczki. Słuchaj uważnie... Każdego wieczoru, nim pójdziesz spać, przyniesiesz swoje trzewiczki do mojej sypialni... postawisz je przy łóżku... na stoliczku... a z rana, gdy wejdziesz otworzyć okna, zabierzesz je z powrotem.
Ponieważ okazałam niezwykłe zdumienie, dodał:
– No i cóż w tym wielkiego? Przecież nie domagam się żadnych strasznych rzeczy... to rzecz całkiem zwykła... A jeśli będziesz grzeczna...
Szybko wyciągnął z kieszeni dwie monety i wręczył mi je.
– Jeśli będziesz bardzo grzeczna, bardzo posłuszna, często będę ci dawał prezenciki. Gospodyni będzie ci płaciła co miesiąc pensję... Ale ja, ja sam, Mario, będę ci często dawał różne prezenciki. A czegóż to ja się od ciebie domagam? No, proszę, przecież w gruncie rzeczy to nic nadzwyczajnego?... Mój Boże, czy to doprawdy jest takie dziwne?
Pan zaczął się znowu podniecać. W miarę jak mówił, jego powieki trzepotały, trzepotały... niczym liście na wietrze.
– Dlaczego nic nie mówisz, Mario? Powiedz coś... Dlaczego stoisz w miejscu? Zrób parę kroków, żebym je zobaczył w ruchu... żeby nabrały życia... te twoje trzewiczki.
Uklęknął, całował moje trzewiki, macał je i pieścił, gorączkowo rozsznurowywał. Całując je tak, macając i pieszcząc mówił błagalnym głosem, płaczliwym głosem dziecka:
– Och, Mario, Mario, te twoje trzewiki... Daj mi je zaraz, zaraz, zaraz. Chcę je mieć zaraz... daj mi.
Opadłam z sił. Byłam jak sparaliżowana, osłupiała. Już sama nie wiedziałam, czy żyję na jawie, czy śnię? Pana oczy zamieniły się w dwie białe kulki, pocięte czerwonymi żyłkami. Usta miał umazane pieniącą się jak mydło śliną.
W końcu zabrał moje trzewiki i zamknął się z nimi w swoim pokoju na całe dwie godziny.
– Bardzo się panu spodobałaś – powiedziała gospodyni oprowadzając mnie po domu. – Staraj się, żeby tak było nadal. To dobre miejsce.
A w cztery dni później, kiedy rano o zwykłej godzinie poszłam otworzyć okna w pana sypialni – omal nie zemdlałam ze zgrozy. Pan nie żył. Leżał na wznak pośrodku łóżka, prawie nagi, nieruchomy, trupio sztywny. Nie rzucał się przed śmiercią, pościel była w zupełnym, porządku. Na powleczeniach – najmniejszych śladów walki, agonalnych drgawek czy skurczu dłoni, którymi chciałby zdławić śmierć. Można by sądzić, że śpi, gdyby nie jego posiniała, przerażająco fioletowa twarz koloru bakłażanów. Ale bardziej niż jego twarz przejęło mnie zgrozą co innego. Pan trzymał w zaciśniętych zębach jeden z moich trzewików; ściskał go tak mocno, że chcąc go wyrwać, musiałam, po wielu daremnych i potwornych wysiłkach, przeciąć skórę brzytwą.
Żadna ze mnie święta. Dobrze znam mężczyzn i z doświadczenia wiem, do jakich wariactw i do jakich świństw są zdolni. Ale taki wytworny mężczyzna? Nie do wiary! I czy to nie śmieszne, że w ogóle są na świecie takie typy? I skąd im się biorą te pomysły – przecież kochać się jest tak łatwo, tak prosto i przyjemnie, gdy się to robi jak normalni ludzie (...)